sobota, 26 września 2020

Szwecja: Przystanek Abisko, Loktačohka, Park Narodowy Muddus i wizyta w Sztokholmie

Powrót do Polski ze Szwecji rozwlókł się w nieskończoność... Po raz pierwszy nie miałam wcale ochoty na szybki powrót do kraju po zakończeniu letniej wyprawy. Miałam, owszem, ochotę na powrót z Norwegii do Szwecji i z grubsza nakreślony plan przemieszczenia się z Laponii do Sztokholmu, który dawał mi jeszcze tydzień na odwiedzenie kilku miejsc, którym nie miałam dotąd okazji przyjrzeć się bliżej.

Nie będzie dla Was pewnie niespodzianką, że wysiadłszy w Abisko Östra z autobusu udałam się na nocleg na dworzec kolejowy. Z okien autobusu zobaczyłam jak bardzo posunęła się jesień i jak jest teraz ślicznie. Grzechem byłoby od razu opuścić Abisko, zwłaszcza, że idąc przez Lapporten całkiem ominęłam park narodowy. Rano zajrzałam do mapy, którą cały czas miałam ze sobą i skomponowałam małą, dwudniową pętelkę, która miała mi dać szansę nacieszyć się kolorami jesieni. Pogodę zapowiadano dobrą, a nic mnie nie zmuszało do tego żebym od razu jechała gdzieś dalej.




Rano kropił deszcz i wyszłam późno. Zahaczyłam o Abisko Turiststation, do którego poszłam jakąś zupełnie okrężną drogą przez las. Stamtąd wyszłam dopiero w południe, co miało później dość zgubne skutki.






Przeszłam pod symboliczną bramą rozpoczynającą Kungsleden. Były tam też tablice z odległościami, ktoś wyczarował 102 km do Treriksröset, co chyba nawet skrótem przez Norwegię jest nie do zrealizowania.





Weszłam na szlak prowadzący wzdłuż Torneträsk do Björkliden, który się zaczynał za mostem na Abiskojokka. Strumień przeżynał jakimś sposobem skałę i wypływał z gardzieli jaskini. Kanion ciągnie się aż do jeziora, ale musiałam się zacząć spieszyć i nie przeszłam wzdłuż całego. Pewnie tam jeszcze kiedyś pojadę.





Z ciekawostek historycznych przy szlaku jest schron z II wojny światowej (rozchodziło się o linię kolejową, którą do dziś transportuje się szwedzką rudę żelaza do Narviku). Wnętrze sprawiało wrażenie suchego i są tam ławeczki - można przenocować.





Szlak przecinał jeszcze szereg mniejszych kanionów, a w nich rozmaite kaskady. Jesienne kolory szczególnie uroczo wyglądały w słońcu. Właśnie zaczynał się drugi tydzień września, najpiękniejszy tydzień w roku w Laponii.Wyjątkowa w tym roku, bo nie było jeszcze mrozu. Większość brzóz była złota, ale niektóre czerwieniły się i błyskały cynobrem. Rośliny w runie też były żółte, rude, przywiędłe. Pachniało jesienią, dojrzale. Było całkiem ciepło, kilkanaście stopni.






Za Björkliden zrobiłam zwrot i poczęłam się wspinać w górę. Tu wypada się przyznać, że zupełnie nie sprawdziłam gdzie idę. Przyłożyłam tylko palce do wykropkowanych ścieżek, dla sprawdzenia odległości. Przewyższenia zignorowałam, bo jakież mogą być przewyższenia w szwedzkiej Laponii? No żadne. A jakie to były nikłe przewyższenia przekonałam się w ciągu następnych kilku godzin, kiedy to czas leciał, a pokonany dystans upływał jakoś tak mniej proporcjonalnie. Z początku zdawało mi się, że wciąż mam mnóstwo czasu. Pejzaż był fantastyczny, tak klasycznie szwedzki, że nie mogłam wytrzymać żeby się nie uśmiechać z ukontentowania. Szybko wyszłam ponad granicę lasu, był tam zaraz spieniony wodospad. Ukośne słońce podsycało jesienne barwy, zaczynały się kłaść popołudniowe cienie.






Od czasu do czasu delikatnie kropiło, pojawiała się chmura i za chwilę odchodziła. Teraz jednak miałam po lewej słońce, a po prawej te odchodzące chmury z deszczem i nagle ukazała się tęcza. Z początku był to tylko wycinek, ale po chwili tęcza zabłysła w pełnym łuku, nad którym pojawił się jeszcze drugi. Deszczyk był dość gęsty, słońce niskie i ostre, więc kolory były bardzo nasycone, a wszystko to na tle ogromnego jeziora i gór. Nigdy nie widziałam tak wspaniałej tęczy. Jeśli Szwecja wita mnie w ten sposób, musi to coś znaczyć!






Widowisko skończyło się i ruszyłam dalej. Myślałam, że zetnę grzbiet i pewnie potem zejdę, miała być chatka, no więc pewnie w dole. Ale wtedy wyjęłam mapę... Akurat ta jedna chatka wcale w dole nie była, wręcz przeciwnie, była najwyżej położoną chatką STF jaką w życiu spotkałam, a po osiągnięciu chatki miałam wręcz jeszcze podejść, prawie na 1400 m n.p.m. Zważywszy, że zaczęłam na 400 m, trochę tego było dużo jak na jedno popołudnie! O płatnym noclegu nawet nie myślałam, ale za chatką STF miała być ratunkowa oznaczona jako wiata i to w niej miałam zamiar przenocować. To właśnie to oznakowanie mnie zmyliło, bo otwartych wiat w Szwecji nie buduje się w otwartym terenie, myślałam więc, że tam będzie nisko. Na nowszej mapie w telefonie ten błąd był już poprawiony i trójkąty różowe, czyli cztery ściany. Cóż, trzeba było sprawdzić wcześniej. Tymczasem wokół pojawiały się coraz rozleglejsze płaty śniegu i zaczął wiać potężny wicher, prosto w twarz.









O 19 minęłam chatkę (nazywała się Låktatjåkkastugan, od leżącego powyżej szczyty  Loktačohka) i kilka osób nadciągających z przeciwnego kierunku. Słońce już się chyliło ku zachodowi. Całe lato noce wcale nie nadchodziły, ale teraz przecież dni gwałtownie się skracały, tak żeby za dwa tygodnie zrównać się z nocami, tak jak na całym świecie.






Szlak był świetnie poprowadzony tak, żeby jak najmniej było po śniegu. Śnieg leży tam przez większą część roku i właśnie wrzesień, zanim spadnie nowy śnieg, jest najlepszym momentem na przejście tego wysoko położonego odcinka. Świeży śnieg było zresztą widać a odleglejszych górach - przykrywał już masyw Kebnekaise.



Stopniowo mroczniało coraz bardziej, ale widziałam jeszcze oznakowane czerwoną farbą kopczyki, które prowadziły coraz dalej i wyżej. W punkcie kulminacyjnym, na bardzo wietrznej przełęczy (zakręciłam i teraz wiatr wiał mi w plecy) pojawiła się deszczowa chmura, która sprawiła, że nagle zrobiło się ciemno. Kopczyki gdzieś się podziały. Czasem pojawiał się krzyż bez farby czy nawet sterta takich krzyży. Zaczęło padać, założyłam więc kurtkę i spodnie. Szłam tak szybko jak się dało, ale jednak zbyt wolno. Za przełęczą był szeroki płat śniegu. Zeszłam po nim licząc, że znaki znajdą się po drugiej stronie. Włączyłam telefon, a gps wskazał, że odeszłam pół kilometra od szlaku i wcale nie miałam po tym śniegu schodzić. Do chatki zostały dobre 2 km. Zawróciłam, podeszłam kawałek, ale było ślisko i ledwo co widziałam. Pogodziłam się z myślą, że do chatki nie dojdę. Trzeba było pomyśleć o biwaku, ale wokół tylko piarg, wielkie kamienie i bardzo silny wiatr. Pomyślałam, że mogę rozbić namiot na śniegu, może będzie trochę chłodno, ale co zrobić. Tylko ten wiatr. Aż dojrzałam zupełnie płaską niszę pod urywającą się nagle skałą, pod którą było zupełnie zacisznie. Na nic lepszego nie było szans, i tak miałam szczęście. Bliższe oględziny wykazały, że w podłożu i tak jest pełno kamieni, z których część musiałam powyciągać, ale było też nieco gleby, więc mogłam wbić śledzie i przywalić kamieniami, napinając tropik mojej piramidy. To zrobiłam już przy czołówce.

Wicher był taki, że nawet gdzieś powiewało z boków, ale w gruncie rzeczy było całkiem zacisznie. Zjadłam dobrą kolację, nagotowałam gorącej herbaty i zawinęłam się w Zebrę. To, co stukało o tropik, to już nie był deszcz, a drobny śnieg. Do rana niewiele się go na szczęście uzbierało. O świtaniu wystawiłam rękę z aparatem, zrobiłam zdjęcie wschodu i obróciłam się na drugi bok. Wstałam dopiero o 9, kiedy śnieg stopniał. Woda nie zamarzła.




Znam takich, co by tam biwakowali z własnej woli i dla przyjemności, miejsce było w zasadzie całkiem piękne, w dole widać było jezioro, a z dalszej perspektywy docierało 4G.







Zostało mi tylko zejść znów do Abisko, a nie było to bardzo daleko, więc nie spieszyłam się z wyjściem. Ruszyłam tuż przed 11, szybko znalazłam szlak, a na nim spotkałam Szwajcarkę, Klaudię, która też robiła pętlę, bo zostało jej czasu po trekkingu, ale nadeszła z innej strony. Nie spodziewała się tam nikogo. Śnieg był jeszcze trochę zalodzony. Skoro już się spotkałyśmy na tym pustkowiu (no, dobrze, nie było to żadne pustkowie) szłyśmy już razem, gawędząc.







Po godzinie doszłyśmy do chatki. Wiatr ją trochę przewiewał, ale jednak, żal mi było, że w niej nie spałam.




Przeszłyśmy rzekę najpierw po kamieniach, ale niżej trzeba było to zrobić jeszcze raz, a tam już było szerzej, więc założyłam skarpetki z gore texu. Klaudia przebiegła w wysokich butach.





Całą tą wycieczkę zaplanowałam żeby oglądać jesienne kolory, a wylazłam tak wysoko, że nie było tam żadnej wegetacji. Dopiero niżej w dolinie wreszcie pojawiły się karłowate brzozy, sięgające do pół łydki, żółknąca wierzbina, ciemnoczerwone liście moroszek.











W tej całej botanicznej kompozycji świetnie kamuflował się torfowy domek. Miał już ponad 80 lat, był wybudowany dla turystów. W niektórych miejscach torf zjechał i wiało przez luźną konstrukcję. Piec nie budził wielkiego zaufania, ale chyba działał. Klaudia została tam na noc, ja jednak poszłam dalej, w planie był oczywiście kolejny nocleg na ciepłej stacji kolejowej. Całkiem się tam już zadomowiłam.






Niestety, żeby iść dalej musiałam przejść jeszcze przez rzekę. Bród był dobry, nie bardzo głęboki, ale świadomość, że półtora kilometra niżej jest most nie pokrzepiała (wydawało się, że urwisko nad wodospadem nie pozwoli iść po lewej stronie rzeki, ale jednak była tam sarnia ścieżka - można spróbować). Najpierw planowałam wejść jeszcze na jedną górkę i zejść prosto do Abisko, ale ciągle bardzo wiało, było szaro i nie chciało mi się. Zeszłam zamiast tego do Björkliden i wróciłam tym samym co poprzednio szlakiem wzdłuż jeziora.







Nie musiałam wcześnie wstawać, bo mój pociąg ruszał dopiero po 12. Z zapasem prowiantu na 4 dni udałam się do Gällivare, gdzie przesiadłam się w autobus. Bilet kupiłam do Porjus, ale kierowca zgodził się wysadzić mnie przy skrzyżowaniu z drogą do Parku Narodowego Muddus. Podziękowałam mu wylewnie ("tusen tack!"). Zdaje się, że wszyscy kierowcy wysadzają turystów na tym skrzyżowaniu, choć nie ma tam przystanku.






Z głównej drogi do granicy parku i parkingu w Skaite to jeszcze dobre 11 km marszu gruntówką. Już tam kiedyś byłam, ale samochodem, przeszło 10 lat temu. Wtedy doszłam tylko do wodospadu Muddusfallet i zawsze chciałam wrócić. Teraz właśnie była doskonała temu okazja, park był mi po drodze. Jest tam sporo szlaków (wszystkie noszą wspólną nazwę Muddusleden), można zrobić małą i dużą pętlę, co prawda są one krótkie, ale nikt nie powiedział, że mam się spieszyć, zwłaszcza, że w parku są chatki, będące własnością województwa, a nie STF. Wybrałam najdłuższą pętlę, jakieś 50 km i rozłożyłam na całe 4 dni. Tego wieczora jednak zrobiłam te dodatkowe 11 km. Co prawda przejeżdżały samochody, ale w niewłaściwą stronę. Tylko jeden z moją, ale bez miejsc siedzących. Po zachodzie słońca zjawiłam się na parkingu, na którym w ostatnim czasie pojawiła się infrastruktura w postaci eleganckiego wc i przewiewnej wiatki. Ułożyłam się pod wiatką, bo na parkingu było zbyt wielu niemieckich turystów, żebym mogła zająć wc.






Liczyłam na zorzę, ale nic w nocy nie zauważyłam. Było zimno, miało być +1 według prognozy, przy bezchmurnym niebie. Rano z dachu kapała rosa, zwłaszcza przez dymnik, prosto na podłogę wiaty. Poranek spędziłam najzupełniej leniwie. Wyszłam o 11.

Miło było zobaczyć znów sosny. Przypominały mi Finlandię, którą zwykłam odwiedzać właśnie o tej porze roku. Las złociły brzozy, których było więcej niż pamiętałam. Słońce grzało, szlak był doskonały.












Pierwszy etap prowadził przez las młody, tak naprawdę niezbyt ciekawy, blisko zapory. Potem wykręciłam na północ i zrobiło się bardzo kamieniście oraz pod górkę. Aż do bardzo malowniczego kanionu o suchym dnie, wydrążonego przez strumienie spływające z gwałtownie topniejącego lodowca.







Na drugim z kolei polu namiotowym zjadłam lunch. Było tam małe torfiaste jeziorko. Dalej skrzyżowania ze ścieżkami prowadzącymi do wodospadu i innego parkingu, po czym kładki skrajem większego jeziora.











Był niestety weekend i mała chatka, w której chciałam spać była już zajęta. Z parkingu było tam tylko 2 km, więc nic dziwnego. Nie ja jedna się rozczarowałam. Ale nikt inny nie wpadł na to, żeby kimnąć się w szopie, co właśnie uczyniłam. W gruncie rzeczy było tam lepiej niż na podłodze ciasnego domku z czterema facetami. Miałam święty spokój.






Nad ranem pokropiło, a że planowany dystans skromny, nie było sensu ruszać się zanim obeschło. Bezwietrzna i szara aura sprzyjała kontemplacji leśnych osobliwości.









Zatrzymałam się na chwilę w następnej chatce, ta też była mała. Było w niej jeszcze ciepło. A na zewnątrz para, chyba z Francji, rozpaliła ognisko. Cieszyli się, bo znaleźli jakiegoś bardzo drogocennego grzyba. Tylko nie wiedzieli co z nim zrobić.





5 km dalej stała chatka, w której planowałam zostać na noc i tym razem miałam więcej szczęścia, a raczej po prostu ta chatka była większa. Bo było tam już 4 ludzi, ale miejsca dla 11 i jeszcze obok chatka z otwartym paleniskiem. To była fajna lokalizacja, bo zaraz obok była wieża widokowa z panoramą na jezioro Muddusjaure. Na górę jednak nie prowadziły schody, tylko dość straszna drabina. Widok wynagradzał przypływ adrenaliny, był boski.









Pospacerowałam trochę i wróciłam do chatki. Później poszłam jeszcze zebrać trochę borówek. Kiedy kończyłam zbiór zaczęło padać i finalnie rozpadało się całkiem konkretnie. Wspaniale było słuchać bębnienia o dach w ciepłym wnętrzu. Towarzystwo rozpaliło w piecu, więc zupełnie nic nie musiałam robić. Po kolacji dostałam zaproszenie do dołączenia do gry w pokera kostkami. Zajęłam drugie miejsce, choć reguł gry nie ogarnęłam do dzisiaj.





Rano też wyszłam uprawiać zbieractwo, tym razem padło na brusznice, które całkiem dobrze komponowały się z serem topionym o smaku bekonu. No i z rozkosznie ciepłą kawą.





Odczekałam aż towarzystwo się spakuje i kiedy chatka opustoszała nagrzałam wody i przystąpiłam do realizacji "operacji mycie włosów". Były już okropne, a w kosmetyczce zalegała jeszcze resztka biodegradowalnego szampnu. 




Kiedy włosy wyschły, zarzuciłam plecak na ramiona i pociągnęłam dalej. Wzdłuż jeziora i naturalnie lasem. Znów było słonecznie, ale już nie tak ciepło, wędrowałam w powerstrechu.












Tylko 10 km miałam do wodospadu i chatki. Najpierw chatki. A do wodospadu podeszłam jeszcze 500 m. Nic się nie zmienił. Nie było w nim zbyt wiele wody, bo ostatnio nie padało, ale i tak pięknie wyglądał. Dzięki temu, że się zachmurzyło nie było problemu ze światłem i cieniem.




Resztę popołudnia spędziłam w chatce i jej najbliższym sąsiedztwie. Zbierałam borówki i przymierzałam zakupiony niedawno w Norwegii czepiec, damskie nakrycie głowy Północnych Saamów. Strasznie mi się podobał :-) Tym razem nie miałam towarzystwa, sama rozpaliłam w piecu. Drewno w szopie było brzozowe, wystarczyło odpalić od palnika plaster kory i ogień praktycznie rzecz biorąc rozpalił się sam. Wieczorem przyszły dwie dziewczyny, ale rozbiły namiot i rozpaliły swoje własne ognisko. Ja siedziałam przed swoim i obserwowałam tańczące ogniki.









Pozostało mi już tylko dojść znów do Skaite i zamknąć pętlę. 7 km. Wodospad był po drodze, więc zajrzałam jeszcze raz, ale tym razem połowa tonęła w cieniu. Dalej był jeszcze jeden dobry widok na rzekę i na dopływ, który również spadał wodospadem do kanionu.





Postanowiłam jeszcze nazbierać borówek na drogę. We wrześniu są najlepsze, najsłodsze, choć już bardzo miękkie i dojrzałe.








Na parkingu czekałam tylko godzinę, kiedy nadeszła niemiecka rodzina i zabrała mnie prosto do Jokkmokku. Zrobiłam zakupy, naładowałam baterie na dworcu i udałam się do wiaty nad jeziorem, tej samej, w której spałam jakiś miesiąc wcześniej robiąc tam wypad z Kvikkjokku. Przybyło drewna wzdłuż ścian, ale podłoga z palet była do wzięcia.




O 10 stawiłam się w muzeum historii i kultury lapońskiej, Ajtté. Dawno tam nie byłam, więc postanowiłam sprawdzić co się zmieniło. Odświeżono co nieco i przybyła piękna wystawa rękodzieła.






Po południu miałam już połączenie do Sztokholmu, autobus do Älvsbyn i dalej nocny pociąg, który dowiózł mnie do stolicy o 6:45. Daniel, którego poznaliście w relacji z Vasaloppsleden i który przetrzymywał moją korespondencję w Szwecji zaprosił mnie też na te parę dni, jakie pozostały do mojej sztokholmskiej prezentacji do siebie. Odebrał mnie z dworca, a umywszy się i po śniadaniu wybrałam się na miasto.









W pierwszy dzień trudno realizować jakieś konkretne zwiedzanie, snułam się więc tylko zaglądając tam, gdzie coś zwróciło moją uwagę. Byłam już kilka razy w Sztokholmie, ale zawsze krótko. Znalazłam sklep z rękodziełem i pawilon meblowy, to dopiero była przyjemność! Po ponad 3 miesiącach na łonie natury przyjemność sprawił mi sam widok pluszowych kanap, rozłożystych tapczanów i głębokich foteli.






Na starym mieście było raczej pustawo. Zrobiłam pętlę, zawinęłam pod ratusz, bo jest stamtąd ładny widok i zeszłam do metra, zwanego w tym kraju koleją tunelową.







Oczywiście dzień, który chce się spędzić w muzeum zawsze jest słoneczny. Zazwyczaj tak bywa. Muzeum Historyczne, konkretnie. Miałam zamiar poszerzyć swoją wiedzę z zakresu historii Szwecji, bo zwłaszcza pewne jej epizody wydawały mi się dość zawiłe. Niezupełnie mi się to udało, choć wszystko było ciekawie przedstawione i nawet były opisane odpowiednie rozdziały. Niestety nowoczesne muzea stawiają na atrakcyjny przekaz, a nie na naukową wiedzę, której przeciętny odwiedzający wcale nie ma ochoty pochłaniać. To co pochłonęłam i tak zdążyło przyprawić mnie o ból głowy po 5 godzinach zwiedzania, więc chyba jednak wizyta była udana :-) Na zdjęciu poniżej teatr, budynek muzeum nie był tak okazały.






Kolejny dzień Daniel miał wolny, udaliśmy się więc na konkretną wycieczkę nad morze. Objechaliśmy kilka miejsc, których nazwy wywietrzały mi z głowy, wszystkie znajdowały się na południe od stolicy. 








Wieczorem zasiedliśmy na plaży podziwiać zachód słońca. Plażę obsiadło kilka fotografek i przymierzało się do ujęć.






Po ciemku podjechaliśmy autem na parking, z którego bardzo blisko było do wiaty - bardzo chciałam jeszcze ten jeden raz przespać się pod szwedzką wiatą. Miejscówka była już okupowana przez grupę skautów z opiekunami i kilka innych osób, ale wiata była wolna. Dopiero w nocy dołączyło do mnie dwóch skautów. Byliśmy przygotowani - mieliśmy kiełbasę (ja szwedzką parówkopodobną, a Daniel polską), musztardę i specjalne ziemniaki do pieczenia, które jednak zbyt długo pozostały w ogniu i niewiele z nich wydobyliśmy. Jedną kiełbasę zjadł mi czyjś pies. Nie pozwoliłam jednak temu wydarzeniu zepsuć sobie humoru.




Rano nastąpiła szybka reaktywacja ogniska, Daniel wsunął jeszcze kiełbasę, ja natomiast nieśmiertelne kanapki z leverpastejem i resztką pasty pomidorowej. W drodze do auta nazbieraliśmy jeszcze grzybów.








Godzina była wczesna, kiedy wróciliśmy do domu. Wyrwałam się jeszcze po południu do Muzeum Etnograficznego. Było raczej skromne i widać było wyraźny problem z zaprezentowaniem ekspozycji. Szwecja jest tak zaangażowana we wszelką poprawność, że sama etnografia wydaje się tam zalatywać dyskryminacją. W obawie, że wystawa "prymitywnych", choć przecież uniwersalnie ludzkich narzędzi i dzieł sztuki może przywodzić na myśl dziewiętnastowieczne poczucie wyższości, eksponaty zupełnie przemieszano i pokazuje się raczej to, jak można je przechowywać niż czym są. Czułam się tam trochę zagubiona. Ale zbiór grzebieni był znakomity. I mały dział japoński. Sporo jest w remoncie.





Poniższe zdjęcie to już następny dzień (ostatni) i inne muzeum - Muzeum Nordyckie. To, jako jedyne, było płatne, ale warto się tam udać. Eksponatów jest dużo, są dobrze zaaranżowane i wystawy bardzo ciekawe.

Tutaj mamy wnętrze domu z czasów unowocześniania szwedzkiego budownictwa.




Urocza wystawa mody lat 50. Były nawet nylony i biustonosze, ubrania służbowe, w tym pani pastor (w Szwecji kobieta została pastorem po raz pierwszy w 1960 roku).




Sporo sztuki użytkowej, mnóstwo mebli i zastawy, nie tylko zwyczajnie wyłożonej w gablotach, ale użytej do nakrycia stołów w odpowiednich epokach.




Był dział lapoński, domki dla lalek podobnie jak w Kopenhadze, a ćwierć piętra zajmowały szwedzkie tradycje, ładnie opisane. Wszystko znów było nowocześnie ujęte, bezwzględnie odarte z XIX-wiecznych nacjonalizmów, odpowiadających w dużej mierze za wykreowanie tego, co się za szwedzkie uważa, ale przekaz był pozytywny. Był więc Midsommar, Wielkanoc, Boże Narodzenie i różne inne coroczne wydarzenia.



No a najfajniejsza była wystawa o sztuce ludowej. Cóż może być bardziej szwedzkiego, skoro Szwecja to do niedawna był bardzo wiejski kraj. Ale wszystkie te wzory i koncepcje powstały w XIX wieku. Tak samo zresztą jak u nas. Stroje ludowe są naprawdę fantastyczne, haftowane kwiaty bajeczne, wszystko bardzo czerwone - jak to w zimnym kraju. Nawet męskie stroje są czerwone. Posiedziałabym tam dłużej, ale musiałam już lecieć: na prom.





Daniel podrzucił moje toboły aż do Nynäshamn, gdzie ja dojechałam pociągiem. Prom już cumował, trzeba było iść i zmierzyć się z termometrem odzianego na czarno, muskularnego ochroniarza. Bez wielkiego entuzjazmu wracałam do krainy masek i kwarantann spadających na ludzi w nieznanym dniu i godzinie. Widać było w oczach (no bo nie na zasłoniętych twarzach) pasażerów złość. Słowo na "k" wybrzmiewało często. Wszyscy jednak wylegli podziwiać zachód słońca nad szkierami. Uniosłam dłoń w geście pożegnania, myśląc o tym, jakie to było wspaniałe lato.