Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

środa, 22 września 2021

Chorwacki Szlak Długodystansowy: Sekcja C, Część 1 Savudrija - Izvor Cetine

Po tym jak klepnęłam wysunięty najdalej na zachód punkt Chorwacji czym prędzej ruszyłam dalej - czekał mnie bardzo długi ciąg miejskich plaż i miasteczko Umag, które chciałam minąć, tak żeby zabiwakować już gdzieś za miastem. Po drodze minęłam jeszcze kilka plażowych pryszniców, słyszałam też często język polski, ale się nie zdekonspirowałam. Do sklepu musiałam odejść od szlaku, wody nabrałam na stacji benzynowej. GPS kierował w pola, na horyzoncie były jakieś zadrzewienia. W bliższym poznaniu okazały się być chaszczami kolczastych akacji. Spostrzegłam wydeptane miejsce... Wydeptano je w celu porzucenia resztek martwych zwierząt, chyba saren. Nie miałam wyjścia i musiałam się tam rozbić. Padlina była głębiej w krzakach, na skraju tylko trochę pociętych gałęzi, które usunęłam.





Nocą było dość duszno, dzień wstał jak zawsze gorący. Z rozgrzanych pól unosił się nieprzyjemny lekko podgniły zapach. Rzucił się na mnie nowy rodzaj drobnych much oblepiających skórę i strasznie łaskoczących.






Nawigacja coś naplątała, ale trafiłam nad kanał. Miałam podążać razem ze szlakiem rowerowym. Widziałam ślady rowerów i wyobrażałam sobie jak musieli kląć rowerzyści - ścieżka jak zwykle była zarośnięta, zwieszały się nad nią kolczaste pędy. Właściciel stada owiec przycisnął ogrodzenie do ściany lasu, tak że trudno było się przecisnąć. 




Dalej czekał jeszcze jeden odcinek, z rodzaju tych, na których spędzałam godzinę, choć miały 300 metrów. Szlak poprowadzono przez pole i zarośniętą drogę. Potem było kilka domów i wreszcie droga, choć znów straszliwie kamienista. To był męczący dzień. Odpoczęłam przy mizernym źródełku, wspięłam się w upale na wzgórze, a potem było już długo płasko, co przyjęłam z ulgą.







Buty Altra Olympus 4.0 przyprawiły mnie o kolejny pęcherz. Sądziłam, że przejdę w nich cały szlak, ale okazało się, że to najgorsze buty, z jakimi miałam do czynienia i postanowiłam je szybko wymienić na Altra Lone Peak, w których chodzę zazwyczaj. "Szybko" oznaczało jeszcze tydzień czekania - moja mama wysłała buty do Matiji, do Zagrzebia, a Matija przesyłał je osobie znalezionej na Facebooku, która zgodziła się podrzucić mi je, mieszkając w miasteczku na szlaku. Nie mogłam się doczekać... Moje stopy nigdy nie wyglądały tak źle.





Okazało się, że czeka mnie jeszcze jeden odcinek przyjemnego szlaku rowerowego Parenzana. Idealnie płaska szutrówka prowadzi torami dawnej kolei, która służyła do transportu produktów rolnych do Triestu.








Pod sklepem zbyt szybko wypiłam litr jogurtu i musiałam chwilę odpocząć. Wędrując dalej szutrem natknęłam się na ogromnego węża, który szybko pierzchnął między skały. Był piękny, wzorzysty. I był jednym z zaledwie dwóch, które widziałam podczas całej wyprawy, choć Chorwacja słynie z występujących w niej licznie węży. Chyba nawet dla nich było za gorąco.

Chcialam jeszcze podejść, ale przy punkcie widokowym wdałam się w pogawędkę z mieszkańcem sąsiedniej wioski. Powiedział mi w tajemnicy o niedalekim źródle i że mogę tam zabiwakować. Dodatkowo było tam zasilane baterią słoneczną wifi i duża prywatna wiata, obok której już mościła się para Czechów. Bardzo miło było mieć towarzystwo i okazję do rozmowy w tym pięknym języku.





Wschód słońca nad pobliskim Motovunem (Montoną po włosku, co znacznie lepiej brzmiało) był cudowny. Później miasteczko obejrzałam i z bliska, bo tam się znajdował sklep. W aptece zostawiłam elektronikę do łądowania i nabrałam wody. Zaraz za miastem wypadało 1200 km, ale do właściwego miejsca nie dało się dotrzeć - nie mogłam się przedrzeć przez kolczasty gąszcz i musiałam obejść drogą, na której zrobiłam znak. Jednocześnie osiągnęłam 30 000 km pokonanych w całej karierze.







Nie uśmiechała mi się wspinaczka na kolejne wzniesienie, pot lał się strumieniami, ale było warto - na górze była malowniczo położona wioska z małym kamiennym kościółkiem (woda!) i  cudownym widokiem. Zaporowe jezioro wyglądało obiecująco, jednak najpierw trzeba było nad nie zejść potwornie kamienistą drogą.







O dziwo nad wodą nikogo nie było, mogłam więc popływać nago. Małe rybki oskubały mnie z martwego naskórka.





Wieczorem dotarłam nad jeszcze jedno miejsce dobre do kąpieli, ale było zajęte przez grupę chłopaków a woda była gliniasta i mętna. Nie skusiłam się, nabrałam tylko wody ze źródełka i poszłam dalej. Minęłam autostradę i znalazłam mały biwaczek na stoku, między sosnami. Domy były bardzo niedaleko i psy szczekały, ale co zrobić. Najgorsze i tak było rano - okazało się, że nieświadomie rozbiłam namiot na gnieździe skorpionów! Przed wyjściem postanowiłam się wysiusiać i w ten sposób je wypłoszyłam.






Po tej przygodzie miałam dość dobre tempo... Pokonałam pasmo porośnięte sosnowym lasem i zeszłam w dolinę. Przez resztę dnia wędrowałam wzdłuż rzeki Rašy, jednej z największych rzek Istrii, która jednak niesie bardzo mało wody, ponieważ wypompowuje się ją do nawadniania pól. Szlak jak zwykle zamiast iść łatwiejszą drogą biegł równoległą, ale błotnistą i zarośniętą "żeby było bardziej dziko". 






Atrakcją popołudnia miało być wywierzysko z czystą wodą, z możliwością kąpieli, ale okazało się, że jest równo dookoła zarośnięte jeżynami i ma bardzo strome brzegi - nie dało się wejść do wody. Byłam bardzo rozczarowana.





Tak mi było żal pływania, że nabrałam chęci na zmianę trasy. Oficjalny szlak przechodzi blisko wybrzeża, ale odbija wyżej na wzgórze - kompletnie bez sensu, prawdopodobnie dlatego, że dojście do plaży oznacza kawałek asfaltu. Na tym etapie nie chciałam wiele modyfikować poza dojściem do supermarketu itd., nieświadoma ile modyfikują inni hikerzy. Wiecie jak podchodzę do przechodzenia szlaków - albo się je przechodzi w całości albo wcale. CLDT to jednak trochę inna historia. Napisałam do Matiji z pytaniem co sądzi o zmianie trasy i dostałam odpowiedź, że mogę iść na plażę i nie będzie to stanowiło przeszkody w uznaniu mojego przejścia. Wyobraźcie sobie, że CLDTA uznaje za thruhike wędrówkę, która tylko w 95% pokrywa się ze szlakiem. To na innych szlakach jest niespotykane, ale w Chorwacji ma uzasadnienie - szlak jest nowy i niedopracowany, a wielu odcinków nie da się przejść, bo zostały zaplanowane tylko na mapie, bez sprawdzenia jak wyglądają w rzeczywistości. Tak więc udałam się do Trgetu, na plażę. Była tam już grupa niemieckich rowerzystów, którzy również postanowili tam zanocować. Oczywiście była też długa i przyjemna kąpiel. 












Biwak na plaży w Trgecie, choć poza szlakiem, był jednym z najlepszych momentów całego przejścia. Mam nadzieję, że przebieg CLDT zostanie w tym miejscu zmieniony, a jeśli nie to i tak polecam tą alternatywę.





Będąc już z powrotem z na szlaku weszłam w... zgadnijcie co? Oczywiście kolczaste zarośla. Musiałam trochę okrążyć żeby dojść do wioski. Później miał być odcinek nadmorski, więc spodziewałam się, że tu szlak musi być wydeptany, tak jak to jest u nas, ale nic z tych rzeczy. Ścieżka się rozwidlała, znikała... Nikt tam nie chodził. Dopiero wzdłuż wybrzeża wyglądało to lepiej i spotkałam nawet parę niemieckich turystów, którzy mieli trochę przestraszone twarze.








W końcu moim oczom ukazała się plaża. Było tam już kilka osób, a jeszcze więcej leżało na skałach. Z drugiej strony widok nie był taki przyjemny - wycięłam ją z kadru, ale po lewej znajdowała się wielka bucząca fabryka. Trudno powiedzieć co przekonało zagranicznych turystów żeby przyjechać do Koromačna. A było ich wielu, przez sklepem stała długa kolejka. Lunch zjadłam z widokiem na fabrykę, po czym ruszyłam w kierunku kamieniołomu.




Za nim było bardzo ładnie - nadmorski szlak wiódł przez gęstą makię, niski i suchy las śródziemnomorski, w którym głośno brzęczały cykady. Prowadził na kraniec półwyspu, gdzie miała być morska jaskinia Črna punta, ale nie znalazłam jej wśród skał, a dalej był teren prywatny, więc nie wchodziłam. Mimo to było tam przyjemnie. Nie zdecydowałam się na kąpiel, bo czas mnie gonił, a planowałam tego dnia popływać w słodkiej wodzie.




Początek 150-kilometrowego szlaku przez Istrię, który zapewne jest bardziej "ekonomicznym" sposobem zwiedzenia półwyspu niż CLDT.






Jak to zwykle bywa kiedy zaczyna się z poziomu morza, podejście było mordercze. Kamienista droga prowadziła prosto pod górę, nie było wiatru, słońce prażyło bezlitośnie. Nadjechał terenowy samochód, a kierowca zaproponował mi podwiezienie. Odmówiłam, mając wrażenie że dokonuję bohaterskiego czynu. Na górze była wieś, studnia od dawna nie funkcjonowała, ale znalazłam ludzi w domu do wynajęcia i zaopatrzyłam się u nich w wodę. Na szlaku nie było zbyt wiele cienia, prowadził grzbietami, na których nawet makia nie chciała rosnąć.




Po drodze zajrzałam do opuszczonego kościółka, wskazującego że i tam musiała być kiedyś włoska wioska. Tylko po ilości opuszczonych kościołów można wnioskować, jak gęsto zaludniona była kiedyś Istria.







Tuż przed Rabacem był jeszcze jeden, kompletna ruina nad wodospadem. Dziś Rabac to tylko hotele i camping. Nie chciałam tam iść, wolałam biwak nad wodospadem. Teraz nie było w nim wiele wody i była ona mulista, ale powyżej było źródło. Oficjalny szlak prowadził z dala od najpiękniejszego miejsca, ale zdecydowałam się tam zajrzeć i dobrze zrobiłam. Ścieżka była ubezpieczona linami i klamrami, a jej pokonanie zajęło więcej czasu niż się spodziewałam, jednak żłobiący skałę strumień był naprawdę piękny.







Tak się składało, że dokładnie tam wypadło 1300 km.






Martwiłam się, że w niedzielny poranek będzie problem ze znalezieniem otwartego sklepu, jednak drogi market był otwarty już od 7 czy 7:30. Napełniłam plecak wiktuałami i ruszyłam w górę - podejście było jednym z najgorszych, strome, skaliste i kamieniste. W dusznej dolinie nie było żadnej cyrkulacji powietrza, więc po minucie byłam zupełnie mokra.






Kiedy wdrapałam się na samą górę okazało się, że nie bardzo wiadomo po co to było - widok nie był jakiś specjalnie ładny, szutrówka nieprzyjemna, o mało co a rozjechaliby mnie rowerzyści... Ech. I oczywiście trzeba było zejść znowu do poziomu morza tylko po to żeby wdrapać się na kolejne wzniesienie, Sisol leżący w tym samym masywie co Učka, największa góra Istrii. Oczywiście właśnie tam prowadził szlak.





Najpierw trzeba było zaliczyć wiekowe miasteczko Plomin, nawiedzane przez licznych turystów. Znajdowało się ono już na stoku góry - pewnie pełniło funkcje obronne. Na dole był port i jakaś fabryka z najwyższym w całej Chorwacji kominem. Zewsząd wyzierały jakieś zabytki, fragmenty dekoracji domów, które wyglądały jakby pochodziły ze starożytności. Na placu rosły rozłożyste drzewa, dające miły cień. Odetchnęłam tam chwilę, bo tego dnia nienajlepiej się czułam.






Mordercze podejście pokonywałam przechodząc kilkadziesiąt metrów od drzewa do drzewa, zatrzymując się w cieniu. Niosłam wtedy chyba aż 6 litrów wody, bo następna miała być dopiero następnego dnia, a czułam że nie pokonam tego dnia swojego zwykłego dystansu (zwykle wędrowałam 30-35 km, czasem więcej). Kiedy osiągnęłam grzbiet niebo zasnuły chmury, mocno wiało. Co za ulga! Choć wciąż było wilgotno, czułam jak wiatr znad morza oblepia mnie drobinkami wody.





Akurat kiedy nie byłam w najlepszej formie, bo rozbolał mnie brzuch trafił się bardzo skalisty odcinek graniowy. W innych okolicznościach byłaby to świetna zabawa. Było bardzo pięknie, zieleń drzew i biel skał. Skały rozpuszczone przez opadową wodę miały liczne szczeliny, które trzeba było przeskakiwać, dużo było pełzania i używania rąk. Grań była jednak dość szeroka, więc tylko przy bardzo silnym wietrze albo zimą przy oblodzeniu mogłoby być niebezpiecznie. 




Była też jaskinia!





A dalej jeszcze coś ciekawszego: otoczony kamiennym murem gród, który odgrywał znaczącą rolę na przełomie starożytności i wczesnej epoki bizantyńskiej. Gród był jeszcze starszy, ale właśnie wtedy zaczęło go na nowo użytkować plemię Liburnów.





Za tym miejscem szlak złagodniał i wszedł w las. Podeszłam jeszcze trochę, a kiedy zaczęłam szukać biwaku właśnie zaczęło padać. Rozbiłam się w dość fajnym miejscu na sosnowym igliwiu. Deszczu nie było dużo. Miło stukał o tropik kiedy zasypiałam.





Wschód słońca nad morzem był bardzo ładny, blady, różowawy. Z chmur zwisały smugi deszczu, ale nie było to nic groźnego. Wciąż byłam trochę słaba, ale już nie tak jak poprzedniego dnia. Szlak chwilami był zmasakrowany przez drwali, zarzucony gałęziami. Trudno było go znaleźć. W wiosce Mala Učka zaopatrzyłam się w wodę w ogólnodostępnym kranie. Chwilę popadało, ale przestało zaraz. 










Widoczność była kiepska, a widok z Učki niezbyt ciekawy. Wieżę widokową okupowało mnóstwo turystów. Nie chciało mi się tam wchodzić... Szlak zejściowy był super, dobrze skonstruowany, biegł przez naturalny bukowy las. Mimo że na szczyt można wjechać samochodem dziesiątki osób szło nim pod górę, głównie Niemcy. Mieli wielkie ciężkie buty trekkingowe i bardzo się męczyli. Był też ktoś w japonkach...




Najbardziej ekscytujący był jednak odcinek, na którym już nikogo nie było. Fantastyczny labirynt wśród skał, przez któe trzeba było się przeciskać. Oczywiście zajęło mi to mnóstwo czasu i wcale nie byłam zachwycona swoim tempem, ale jednak było tam prześlicznie i dziko.






Na samym dole umówiłam się z Dinko, facetem który przywiózł mi buty (razem z kolegą). Poprosiłam też o wodę. Potem wróciłam się 100 metrów na upatrzony biwak. Odpakowałam paczkę - były tam Lone Peaki, nowa większa chustka na głowę i Koszulka Pustynna od Kwarka, która się znacznie bardziej nadawała na nadchodzący etap - miało już nie być tyle lasu.







Dzień był niezwykle parny, od razu doceniłam przewiewność Pustynnej, a w nowych butach szło się tak gładko. Musiałam się przyzwyczaić na powrót do podeszwy o mniejszej powierzchni, ale nie trwało to długo. I było tak lekko! Wizyta w sklepie i na poczcie (odesłałam do Polski stare buty, koszulkę i trochę niepotrzebnych rzeczy) pochłonęły ponad godzinę. Szlak był potem kiepsko oznakowany i gubiłam się w lesie, bo było tam bardzo dużo różnych ścieżek. Potem były już drogi, i to płaskie - choć raz na szlaku było płasko!





Tor wyścigowy tuż przy szlaku






Chyba jeszcze nie pisałam o tym, jak dużym problemem w Chorwacji było znalezienie publicznej toalety. Z reguły nie było to możliwe. Jeśli jakieś był, to zamknięte, nawet tojtoje były pozamykane na kłódki, albo nie było nic. Na parkingach nic, przy schroniskach nic. Wydało mi się to typowe dla krajów słowiańskich, u nas kiedyś był podobny problem. W porównaniu ze Szwecją na przykład, gdzie outdoorowe wc to podstawa i nie ma miejsca piknikowego czy wiaty bez toalety to był wielki kontrast. Więc kiedy mijałam cały magazyn tojtojów za płotem nie mogłam się powstrzymać od zrobienia zdjęcia - tak blisko, a tak niedostępne (choć jakiś desperat przebił się przez ogrodzenie, widać było w którym miejscu).




Za autostradą szlak dalej trzymał się szutrówki. W rzadkim lesie pojawiły się pastwiska. Najpierw spotkałam stadko kóz, potem mieszaną bandę krów, koni i owiec, a po drugim przejściu pod autostradą przeżyłam konfrontację z pasterskimi psami, które pilnowały drugiego takiego stada. Psy prezentowały się krwiożerczo, szczekały i szczerzyły kły. Spróbowałam numeru z podnoszeniem kamienia, ale w sumie nie wiem czy zrobił na nich jakiekolwiek wrażenie. Przejść prosto nie mogłam, więc spróbowałam obejść stado. Psy zbliżyły się, ale trzymały na dystans. Jeden długo mnie odprowadzał, ale stada nie opuścił. A jeszcze przed tym miejscem natknęłam się na grób kogoś, kto zginął od pocisku, nie jestem pewna czy to nie był niewybuch z II wojny światowej. W lesie były dziwne placki betonu - może zalano nimi jakieś takie niebezpieczne miejsca?





Wreszcie zaczął się szlak turystyczny. Teraz, zatoczywszy pętlę wokół Istrii byłam zaledwie 5 km od miejsc, przez które szłam tydzień czy dwa tygodnie wcześniej. Szlak jest zdecydowanie zbyt długi... Ale to był fajny odcinek z ładnym widokiem i dziki - widziałam wiele odchodów niedźwiedzi. Najwięcej oczywiście tam, gdzie planowałam biwak, ale nie było się czego obawiać, niedźwiedzie w Chorwacji nie stanowią zagrożenia. Jeśli niedźwiedź był to już na pewno mnie wywęszył i uciekł. Znalazłam fajne miejsce na skraju lasu przy drodze, w którym było jeszcze dość jasno o zmierzchu. Dni już się skróciły i zależało mi na jako takim oświetleniu rano przy pakowaniu.






Na dobry początek dnia czekała zarośnięta droga, która już od dobrych 50 lat nie istniała. Potem jednak był gładki asfalcik, a po drodze pyszne maliny. Na przełęczy we wsi Gornje Jelenje problem okazał się większy i to wykreowany przez twórców szlaku. Otóż szlak turystyczny, który prowadzi dalej na szczyt Tuhobić zaczyna się kawałek dalej, przy głównej drodze - trzeba nią przejść 600 m. Obsesja unikania dróg skłoniła konstruktorów do nakreślenia prostej linii przez las i łąki, których nikt nie sprawdził. Rzeczywistość wyglądała tak, że w ramach ominięcia tych 600 m, które pokonuje się w 5 minut należy przez dwie godziny przebijać się przez las i łąki zryte przez dziki i wcale nie płaskie, ale położone w lejach krasowych, czyli z niemałą ilością przewyższeń. Pokonałam kawałek do pierwszej przełączki, przemoczyłam buty i doszłam do wniosku, że to czysty nonsens. Zauważyłam, że nie tylko ja. Wyraźnie było widać ślady wydeptane w trawie, które od tej przełączki odchodziły - z powrotem do drogi. Nikt zatem nie chciał tędy iść, każdy wolał drogę i oficjalny znakowany szlak. Jeśli nie zostanie to oficjalnie zmienione to i tak polecam ominąć ten koszmarny odcinek.










Tuż za Tuhobićem 1400 km!





Szlaki prowadzące na szczyt były wydeptane i przynajmniej w miarę często uczęszczane, natomiast dalsza droga grzbietem, w lesie, nie widuje nikogo poza wędrującymi CLDT, Via Adriticą i Via Dinaricą. A ponieważ las został prześwietlony wycinką wszystko zarosło pokrzywami, które kryły zwalone gałęzie i wykroty. Trzeba było bardzo uważać. Pokrzywy piekły tak bardzo, że w pewnym momencie nie wytrzymałam i założyłam spodnie przeciwdeszczowe.






Sądziłam, że wcześniej dotrę do Fužine, a tymczasem wędrówka okazała się tego popołudniu sporym wyzwaniem. Musiałam w miasteczku spędzić też sporo czasu żeby naładować elektronikę przez 6-dniowym (tak naprawdę 5-dniowym) odcinkiem bez cywilizacji). Pytałam o prysznic, w hotelu zaproponowano mi pobyt dzienny za 250 kun, co było absurdalne, więc umyłam włosy wodą z publicznego kranu, a mycie reszty ciała odłożyłam na później. Zakupy były skomplikowane - chciałam kupić najlżejsze produkty i nie przesadzić z ilością. Zamiast bułek wzięłam sucharkowate tosty, które okazały się przebojem. Skorzystałam z plastikowego słoika, który w ostatniej chwili zdecydowałam sie zabrać z Polski i przepakowałam do niego nutellę. Musiałam też zaopatrzyć się w zestaw do pozyskiwania i transportu dużych ilości wody, bo według aplikacji czekał mnie aż 68-kilometrowy odcinek bez dostępu do wody. Kupiłam dodatkową butelkę, więc teraz miałam możliwość przenoszenia 7,2 litrów. Do tego zaopatrzyłam się w sznurek i wiaderko po jogurcie (jogurt zjadłam, miał 900 g). Usiłowałam się wcześniej dowiedzieć od osób, które już przeszły szlak jak to jest z tą wodą, ale dziwnym trafem nikt nie był w stanie odpowiedzieć. Człowiek, który szedł zaledwie dwa miesiące przede mną opowiadał coś mętnie o konieczności chodzenia w górę i w dół dolin i mozolnym poszukiwaniu. To się okazało bzdurą - w górach w ogóle nie było żadnych naturalnych cieków, a cała woda była sztucznie zbierana w zbiornikach nazywanych bunar - są to betonowe (dawniej kamienne) cysterny zbierające deszczówkę. Tylko na popularnniejszych szlakach bunary mają wiadra, te nieuczęszczane są niedostępne dla osób nieposiadających wiader. 






Udało mi się wszystko załatwić na czas, także mogłam spokojnie dojść tego wieczora do chatki. Tylko plecak mi bardzo ciążył. Szlak był jednak piękny, las pełen białych skał. Tak sobie szłam zamyślona, kiedy może 30 metrów ode mnie nagle spłoszył się wielki szarobury zwierz. Umknął tak szybko, że nie zdążyłam mu się dobrze przyjrzeć, ale byłam prawie pewna, że zobaczyłam brunatnego niedźwiedzia. Strasznie się ucieszyłam, bo jeszcze nigdy nie widziałam brunatnego (tylko 5 grizzly i 38 baribali jeżeli dobrze pamiętam), a teraz mogłam i naszego europejskiego dodać do kolekcji! Kawałek dalej spotkałam jeszcze dwie kozice.







Chatka była cudowna. Właśnie ją trochę remontowano. Miała piecyk, kranik z wodą (raczej z deszczówką) i loft do spania, a nawet lampę elektryczną zasilaną baterią słoneczną. Zgadnijcie czego brakowało - tak, toalety. Ale może powstanie przy okazji remontu. Oby.






Następny odcinek był właśnie tym, który miał być kompletnie pozbawiony wody, choć były w aplikacji zaznaczone "sezonowe" studnie. Uznałam, że ponieważ ostatnio padało, w którejś musi być woda, a jeśli nie to pojadę z przełęczy autostopem do jakiejś wsi i zabrałam tylko 6 litrów. I tak było potwornie ciężko - 6 litrów wody, 6 kilo jedzenia i nieco ponad 5 kilo sprzętu. Zaraz powyżej chatki był skalisty szczyt z pięknym widokiem, potem jednak bardzo strome i nieprzyjemne zejście w dolinę. Za to potem całymi godzinami szłam niezwykle przyjemnymi płaskimi leśnymi drogami - to był jeden z najprzyjemniejszych dni na szlaku. A woda była - w kałużach, które rozciągały się czasem bardzo szeroko.










Po południu znalazłam nieoznaczoną studnię, która miała mnóstwo wody. Potem niestety już nie było płasko - ostre podejście pod Bijele Stijene dało mi w kość. Po drodze spotkałam parę z Polski. Szlak na malownicze skały nie prowadził, zamiast tego skręcał w drugą stronę na inny szczyt, a dalej znów znikał w zaroślach. Wczesną wiosną jest tam dużo lepiej i to jest najlepsza pora na wędrówki. Latem wszystko tonie w liściach łopianu. Męczyłam się w nich aż do nocy. Niestety wędrówkę kończyłam tego dnia z czołówką. Doszłam do drogi, przy której w ruinach jakiegoś domu miała być studnia, ale nie mogłam jej znaleźć. Kawałek dalej miała być druga, więc dałam spokój. Trafiłam na zrujnowane schronisko, a studnia była tuż obok ławeczki. Poświeciłam i ukazało się lustro wody głęboko w dole. Łowienie odłożyłam do rana, namiot rozbiłam za schroniskiem. Na betonowej szopie był napis: "uchodźcy w lewo".







Pozyskanie wody udało się, choć nie było wcale takie proste. Przywiązałam sznurek do wiaderka, ale okazało się ono zbyt lekkie i nie tonęło. Musiałam posłużyć się długą gałęzią żeby je zanurzyć, a przy tym do wody dostało się trochę paprochów. Powoli napełniłam butelki, filtrując wodę. Kiedy zakończyłam całą operację nadjechał samochód, z którego wysiadło czterech facetów. Mieli na pace 100-litrowy zbiornik na wodę i silnik z długą rurą, którą wpuścili do studni i z uśmiechem wypompowali całą wodę. W ogóle nie zabłysł im w głowach związek między wodą w moich butelkach a studnią. Nie mieli pojęcia, że dla hikerów to jedyna woda w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Dla mieszkańców górskich miejscowości stare studnie to sposób na pozyskiwanie darmowej wody do podlewania. Tak więc na studnie przy drogach nie należy liczyć. Miałam szczęście.







Szlak dalej był fatalny, prowadził zarośniętymi drogami. Równolegle biegła lepsza szutrówka i jakiś kilometr czy dwa przeszłam nią. Doszłam do podniszczonej chatki, przy której miała być kolejna studnia i faktycznie była, ale na powierzchni wody pływały dwie dobrze już napuchnięte martwe myszy.







Akurat ten dzień był jednym z gorszych - choć nie pod względem wody. Szlak był fatalny, najpierw przez porębę, potem całkiem zniknął i szłam tylko po śladzie na jakąś górę z kiepskim widokiem. Zejście "na czuja" też po śladzie. Pod koniec znalazłam dwa stare znaki szlakowe - kiedyś musiał tam być szlak, ale zarósł kompletnie. Doszłam do drogi i trafiłam na dom do wynajęcia, który miał na zewnątrz kran! Wypiłam litr wody od razu. Bałam się, że szlak znowu zniknie, ale choć już rosły na nim kilkudziesięcioletnie drzewa był wyraźny, a na grzbiecie zupełna odmiana - świeżo odmalowany i po wyraźnej ścieżce - dołączyła Via Adriatica. Na Alino Bilo szlak był super, a potem kawałek dróg również i tylko jeden malutki odcinek bushwacku, które dało się ominąć. We wsi poprosiłam o wodę, a od dwóch pań na spacerze dostałam propozycję noclegu w domu, jedyną w trakcie całej wędrówki. Podziękowałam i poszłam dalej, bo niestety było za wcześnie.








Chorwacki (ogólnie chyba bałkański) sposób znakowania szlaków jest bardzo nieszczęśliwie dobrany - biała kropka do złudzenia przypomina kropki rosnących na drzewach porostów, a ciemnoczerwona farba ze starości robi się brunatna, więc dopiero z bliska można odróżnić znak od porostu.










Jeszcze się tego popołudnia musiałam sporo namęczyć. Najpierw musiałam przejść przez gospodarstwo, którego pilnował agresywny owczarek, ale na szczęście obecna była właścicielka i odgoniła go grabiami. Potem szlak prowadził przez wysokie trawy, a na koniec był problem z jeszcze jednym gospodarstwem strzeżonym przez pasterskie psy, ale o tym wiedziałam z aplikacji i to miejsce ominęłam. W nagrodę za trudy był punkt widokowy na morze. Była tam mała wiata, ale chciałam jeszcze podejść. Zeszłam na przełęcz, gdzie stoi duże opuszczone schronisko Vratnik. Rozbiłam się tuż przed przełęczą na fajnym płaskim skrawku, niestety użytkowanym przez turystów samochodowych jako toaleta (bo tojtoj zamknięto na kłódkę. W umywalce zaś odkręcono kran). Świetnie tam spałam, lekko wiało i nie było duszno.






Poranek był bardzo ekscytujący. Szlak był widoczny, las fajny, a w nim kolejny niedźwiedz, tym razem młody, nie taki duży.






W trawiastych zboczach trudniej było zidentyfikować ścieżkę, ale widoki były ładne - skaliste wysepki odcinały się wyraźnie od lazurowego Adriatyku.






Dawniej nie było tam bujnej buczyny, pewnie nie było też tylu niedźwiedzi. Zewsząd sterczały ruiny kamiennych domów, można było poznać ślady uprawnych tarasów. Przy każdym prawie domu był stary bunar.








Jakoś wczesnym popołudniem dobrnęłam do granicy Parku Narodowego Sjeverni Velebit, obejmującego północny skrawek Gór Velebit. Chorwaci bardzo kochają te góry i uważają je za dzikie i odludne miejsce. Szykowałam się więc na poważną wędrówkę. Odludzie sprowadzało się do tego, że był to jedyny odcinek na którym spotykałam ludzi podczas całej wędrówki. Słyszałam od wielu osób ostrzeżenia o tym jak tam niebezpiecznie, że to prawdziwe góry, że ciągle gubią się w nich Czesi - szczerze mówiąc nie wiem jak można tego dokonać. Akurat tu szlaki są wydeptane, turystów jak na Chorwację jest mnóstwo.





Cieszyłam się więc ładnym łatwym szlakiem, bardzo mi się podobało. Przypomniało mi się, że 5 km wcześniej miałam zrobić znak "1500 km" - no cóż, lepiej późno niż wcale.







W Parku są dwa schroniska, które są otwarte przez cały tydzień. Pierwsze z nich to Zavižan, bardzo fajne. Nabrałam tam wody i podładowałam baterie, ale niewiele, bo napięcie było bardzo niskie. Na ścianach wisiały zdjęcia z zimy - całe góry w śniegu, cudowne.






To co nastąpiło dalej przeszło moje najśmielsze oczekiwania - następne 57 km CLDT prowadziła Premužićevą Stazą, czyli Szlakiem Premužića. Można powiedzieć, że to najłatwiejszy szlak Chorwacji, bardzo popularny, skonstruowany w latach 30. szlak z prawdziwego zdarzenia. Przy jego budowie pracowali lokalni rzemieślnicy i farmerzy, którzy dobrze przy tym zarabiali. Widać, że znali się na rzeczy - choć dzsiaj się o niego niezbyt dba wciąż jest w bardzo dobrym stanie. Szeroka ścieżka jest ułożona na fundamencie z kamieni i zamiast wspinać się na szczyty elegancko trawersuje zbocza i przechodzi przełęczami. Do złudzenia przypomina budowane w tym samym czasie odcinki Pacific Crest Trail i John Muir Trail w USA. Jednym słowem popisowy szlak o najlepszym standardzie.













Oprócz dwóch schronisk na szlaku są też samoobsługowe chatki. W pierwszej wypadł mi nocleg (w Parku kategorycznie nie wolno biwakować). Woda była w bunarze wewnątrz chatki, do tego nawet kibelek "turecki", stół piknikowy i piękny widok na zachód słońca. A i towarzystwa nie zabrakło - po raz pierwszy podczas tej wędrówki spotkałam osoby wędrujące z plecakami, czterech chłopaków nocowało wewnątrz, a obok chatki stały jeszcze dwa namioty. Zostałam zaproszona na kolację :-). Bardzo mnie ucieszyła możliwość socjalizowania się.










Rano zwlekałam z wyjściem, bo w prognozie był deszcz, ale niepotrzebnie, bo nadszedł dopiero później. Drugie schronisko, Alan, okazało się bardzo nieprzyjemnym miejscem (podobno problem polega na tym, że państwo ich nie finansuje, a Zavižana tak, bo ma stację meteo). Nie było możliwości tam posiedzieć, tojtoj zamknięty na kłódkę, a woda tylko na sprzedaż w plastikowych butelkach. Udało mi się przekonać pracownicę, że wodę przefiltruję i "wyjątkowo" dostałam zwykłą studzienną za darmo. Ale nie liczcie na to. Dwie minuty później przyszła burza. Chciałam się gdzieś schronić i akurat zauważyłam jakieś zabudowania poniżej przełęczy. Był jeden malutki daszek z ławeczką, gdzie przeczekałam ulewę.








Później wyszłam na otwarty teren. Szlak dalej trawersował, a jak wiadomo z takich trawersów są najlepsze widoki. Z jednej strony góry, a zdrugiej morze z wyspami. Niestety potwornie wiało i miałam chwilami problem z utrzymaniem się na nogach. Daleko w dole widać było dawne pastwiska z ogrodzeniami. W takich okrągłych ogródkach uprawiano warzywa, a owce pasły się na zewnątrz.









Większość wędrujących tym pięknym szlakiem osiadała w ostatniej chatce. Zostałam tam zaproszona na obiad (na pierwsze danie była pomidorowa, a na drugie makaron z pomidorową, która tym razem udawała sos :-D) i nabrałam wody, ale pociągnęłam dalej tak żeby po zachodzie rozbić się pod jakąś przełęczą.







Takie znalezisko...







Oznakowanie Via Adritiki jest ogółem niebiesko białe, ale tylko czasami.







Rano czekało mnie poważne wyzwanie - wyjazd do Karlobagu po zakupy autostopem. Okazało się to bardzo trudne. Nikt nie chciał się zatrzymać. Podobno w Chorwacji nie praktykuje się autostopu, nie ma też hikerów, więc ludzie nie wiedzą o co chodzi. Dopiero po półtorej godzinie złapałam okazję. Miasteczko znajduje się nad morzem, jest w nim słabo zaopatrzony market i stacja benzynowa, na której udało mi się kupić baterie do czołówki (wyobraźcie sobie, że zapasowe które miałam były wyczerpane!!). Tradycyjnie elektronikę dostawiłam do ładowania w aptece. Myślałam, ze w srodze powrotnej też będę stała półtorej godziny, ale na szczęście już po 30 minutach zatrzymał się facet, który jechał na górę na jednodniową wycieczkę.







Premužićevą Staza skończyła się nieodwołalnie. Jaka szkoda! Teraz już nie było trawersów tylko roller coaster lejami krasowymi i dziki las, w którym wiele drzew padło na szlak i nikt ich nie usuwa. Z tego powodu wędrówka szła mi wolniej niż zakładałam.





To zdjęcie chyba najlepiej obrazuje charakter Chorwackiego Szlaku Długodystansowego...







O 19 osiągnęłam piękną nową chatkę. Nie było sensu iść dalej, szczególnie że zastałam w niej dwójkę długodystansowców z Niemiec, przemierzających Via Dinarikę. Bardzo byli zainteresowani moim sprzętem i opowieściami o innych szlakach które przeszłam - dla nich to był pierwszy thru-hike. Byli w drodze od 17 dni i doskwierał im głód. Niestety ten problem dotyczy wszystkich wegan. Jara rozważała już sardynki, a Tom był zdecydowany na tuńczyka. Byli ogromnie sympatyczni, więc cieszyłam się, że nasze szlaki jeszcze chwilę będą prowadziły tą samą drogą. A chatka też była fenomenalna, nowoczesna, z kranem z deszczówką (nie używałam, przyniosłam wodę ze studni żeby oszczędzić dla innych), światłem, gniazdkami USB (za niskie napięcie dla mojego telefonu), dwoma wielkimi oknami. Zimą musi tam być wspaniale.










Noc była bardzo chłodna, za to w chatce było ciepło i przytulnie. Jara i Tom wyszli pierwsi, ale potem ich dogoniłam. Tak mijaliśmy się cały dzień. Szlak nie był w najlepszym stanie, ale nie można powiedzieć żeby był w złym. Po drodze rozmaite piękne formacje skalne z krasowiejących wapieni.








Drugie śniadanie :-)







Kolejna chatka, która się nazywała Tatekowa Koliba już nie była taka fajna, choć dawała pewne schronienie. Po prostu była stara i trochę bardziej "prowizoryczna". Ale miała dobrą studnię.







Nad szeroką doliną spotkałam z 10 Czechów - chyba nie byli w jednej grupie. Męczyli się z ogromnymi plecakami i w skórzanych butach. Jeden facet miał na sobie nylonowe pończochy, może miał problemy z żyłami, ale pewnie było mu gorąco. Dolina jako żywo przypominała mi najnudniejszy etap CDT w Nowym Meksyku, ale teraz w zupełnie innych okolicznościach budziła miłe skojarzenia. Była tam kiedyś wioska pasterska. Drogę właśnie wysypano żwirem, pracowały maszyny - chyba będą coś budować na nowo. Hikerom udostępniono plac przykościelny do biwakowania no i studnię.






Tom i Jara wahali się czy iść jeszcze dalej, ale w końcu wzięli ze mnie przykład i też zdecydowali się na wieczorne podejście do chatki Struge już w Parku Narodowym Paklenica. Wieczorne podejścia są super, mam wtedy najwięcej energii, nie doskwiera już upał, a i światło jest wtedy najpiękniejsze. Motywując się nawzajem dotarliśmy na miejsce o 19:25. Była tam już duża grupa Belgów, ale wszyscy biwakowali i chatkę miałam dla siebie.








W środku było tak ciemno, że trochę zaspałam. Kiedy otworzyłam drzwi moi nowi znajomi już wychodzili. Ale dogoniłam ich na szczycie Vaganski Vrh. Bardzo wiało, wiatr gnał chmury po niebie. Dzięki temu nie było gorąco.






1600 km!










CLDT podąża dalej na szczyt Sveto Brdo, natomiast Via Dinarica schodzi w dolinę i odtąd wiedzie zupełnie inną trasą (w dużej mierze asfaltem). Dlatego przyszedł czas na pamiątkowe wspólne zdjęcie i pożegnanie.






A to już zdjęcie na szczycie Svetego Brda. Widok klasycznie górski, całkiem ładny, trzeba przyznać. Ta część Velebitu słusznie uchodzi za najbardziej widokową.








Na mapie wyglądało to tak, jakby schodzić trzeba było nad urwiskiem, jednak grzbiet był szeroki i nie było nic trudnego.





Właśnie się nawadniałam, kiedy wyprzedziła mnie kolorowa para. Przywitaliśmy się, a oni do mnie "cześć Leśna!". A to dopiero! Bardzo mi było miło, jeszcze bardziej kiedy dostałam butelkę wody z imbirem. Dzięki!





Woda była bezcenna, bo kolejny odcinek znowu miał być suchy. W pobliskiej chatce źródło okazało się być najobrzydliwszym bajorem, z jakiego kiedykolwiek pobierałam wodę. Cuchnęło stęchlizną, pływały w nim jakieś żyjątka, a na dnie leżały odchody. Ale nie było wyjścia. Kilka kilometrów dalej na mapie były ruiny, ale nie było pewności czy będzie tam jakaś stara studnia. Chmury zniknęły, słońce prażyło. W dolinie odetchnęłam z wielką ulgą i natychmiast wylałam obrzydliwą ciecz - bunar był odnowiony, niedaleko ktoś miał pszczoły i potrzebował dla nich wody. Było nawet wiadro.









Dalej szłam już drogą. Przyczepiła się do mnie wściekła osa, ale nie użądliła. Dopiero po kilometrze dała spokój. A po kilku kolejnych w innym odnowionym pasterskim domku spotkałam ludzi - czyli jeszcze byłaby szansa na wodę. Tam ktoś miał owce - stary pasterski trakt był znów używany. pprowadził w kierunku skał Tulove Grede, które są symbolem CLDT i znajdują się na znaku szlaku. Stałą tam tablica informująca o tym, że Unia Europejska współfinansowałą odminowywanie tego miejsca. Grupa turystów na quadach była właśnie informowana przez przewodnika, że w okolicy wciąż jest pełno min i dlatego nie wolno tak sobie chodzić - musieli mieć ciekawe miny kiedy widzieli, że ja tak właśnie tam sobie wchodzę. Ale tak prowadził szlak. Znikał w trawie, nie był uczęszczany, ale dało się nim iść bez większych kłopotów. Wyszedł w końcu na drogę, która pozwoliła łatwo wędrować. Na następny poranek zapowiadano wielką ulewę i nawałnicę dlatego szłam jeszcze tego wieczoru przez godzinę z czołówką i dopiero potem rozbiłam namiot. Na skale, bo wszędzie było pełno kolczastych roślin i bałam się przebić materac.








Burza przyszła później niż zapowiadano i nie była tak gwałtowna. Kiepsko rozbity tropik sprawił, że potem musiałam wybierać wodę z sypialni łyżką :-). Zebrałam się trochę za późno. Nie spodziewałam się kłopotów, a tymczasem z początku nietrudny szlak zaprowadził mnie na manowce - to znaczy wylądowałam na znakowanym szlaku, tylko że to nie był ten właściwy. Gdzie był właściwy do dziś nie wiem, bo w terenie go nie widziałam. Mój był równoległy, tylko niestety miał więcej przewyższeń i zajął całą masę czasu. Był bardzo skalisty. Kilka razy spadł przelotny deszcz, ale na tyle intensywny, że musiałam zakładać goretex.








Tego po południa po raz drugi (i ostatni) miałam łapać stopa do miasta w celu zakupu jedzenia. Bałam się, że znowu będę stała bez sensu, a tymczasem bardzo szybko zatrzymała się przesympatyczna para Słoweńców, którzy nie tylko zawieźli mnie do sklepu, ale i z powrotem na szlak. Byłam im ogromnie wdzięczna. Tym rzem mój plecak był chyba jeszcze cięży niż poprzednio, miałam w nim półtora kilograma jabłek, kilka marchewek i masę konserw... Brak elektrolitów bardzo mi doskwierał, piłam ciągle deszczówkę, minerały suplementowane się nie wchłaniały i jedynym sposobem na ich uzupełnienie było jedzenie owoców. Szlak okazał się potwornie stromy, wieńczył go odcinek rodem z Appalachów, gdzie musiałam zdjąć plecak żeby przecisnąć się między skałami. Ale zaraz potem była prześliczna bardzo zadbana chatka, gdzie zamelinowałam się na noc. Bardzo dobrze zrobiłam, bo nad ranem nadeszła kolejna burza z ulewą.












Po deszczu las ociekał wilgocią, no a szlak, jak to szlak, był mega zarośnięty i po kilku minutach i ja ociekałam wilgocią, od stóp do głów, włącznie z włosami. Ale cieszyłam się, że jest ścieżka i oznakowanie.







Za widokową przełęczą krajobraz się zmienił. Już nie wilgotny las, a suche zarośla i stare pastwiska z pasterską ścieżką, wyłożoną kamieniami. Widać, że ktoś wycinał z niej gałęzie żeby umożliwić przejście. I ktoś miał tam krowy, ale to było nic w porównaniu z tym jak to było kiedyś, jeszcze nawet 50 lat temu, kiedy w górach mieszkali ludzie i hodowali setki tysięcy zwierząt. Pozostły tylko ruiny domostw, takie ścieżki i zbiorniki na deszczówkę. Kiedyś kiedy tej wody używano pewnie studnie czyszczono, ale teraz wszędzie woda była stęchła i obrzydliwa. Znalazłam lepszą w zagłębieniu w skale, ale tylko dlatego że kilka godzin wcześniej lało.








Znowu zrobiło się upalnie i trochę żałowałam, że nie wzięłam więcej wody. I tu niespodzianka - krowy miały wodę, wypompowaną z bunaru. Poczęstowałam się (przefiltrowałam).





Przez jakiś czas szlak prowadził przez łąki bez ścieżki, na szczęście nie bardzo długo, do następnej wioski, w której już jacyś ludzie mieszkali.







Najlepsze jednak było jeszcze przede mną. Szłam sobie drogą przez widny dębowy las, aż tu nagle usłyszałam głośne chrumknięcie, a z pobocza uciekł przerażony wielki dzik. Tylko, że on tam nie był sam... Drugi zwierz pozostał na miejscu, uniósł łeb zdezorientowany z miną mówiącą "ale o co chodzi...?". Był to duży lekko siwy niedźwiedź. Tak zgłupiał, że zdążyłam nie tylko zrobić zdjęcie, ale i filmik. Dopiero potem czmychnął. Najciekawsze było to, że żerowały sobie razem dzik i niedźwiedź. Niedźwiedź jadł soczystą trawę.




Były to tereny zupełnie opuszczone po wojnie, stąd też i dla zwierząt zrobiło się więcej miejsca. Szeroką doliną biegła główna droga przez wieś. Sądziłam, że ktoś tam musi mieszkać, więc poproszę o wodę, ale wszystkie domy były opuszczone - przed wojną mieszkali w nich Serbowie. Poszłam zatem na stcję kolejową i tam spotkałam ludzi - pracowników stacji, którzy mieli pitną wodę w butli. Była też łazienka, czyli tojtoj i umywalka, do której woda spływała z innej butli. Do niej spływała deszczówka z dachu kontenera. Bardzo zmyślna konstrukcja. Wróciłam na szlak i... tam była studnia, ale oczywiście pitna woda była lepsza.







Rozbiłam się na dawnym pastwisku, w dobrze osłoniętym miejscu, tak że nie było mnie wcale widać, aczkolwiek spodziewałam się kondensacji po tych wszystkich deszczach (słusznie).





Pustkowia jakie pokonywałam następnego ranka robiły wrażenie. Piękna trasa, droga wiła się wśród dawnych pastwisk, choć w sumie był to smutny widok. Kiedyś wszędzie tam rósł las, ale po tym jak wycięto go dla owiec już nigdy nie odrósł, prawdopodobnie zrobiło się zbyt sucho. Teraz nie ma ani lasu, ani owiec. Są rozległe widoki.











Dwa razy widziałam policyjne auto patrolujące pogranicze, ale z pewnej odległości. Potem zeszłam do wsi, także opuszczonej. Jeden dom był zamieszkany. Ale widać, że ludzie powoli wracają. Były wakacje i widywałam dużo samochodów na serbskich rejestracjach. Jednak te wszystkie domy z wytłuczonymi oknami robią straszne wrażenie. Na wiejskiej tablicy ogłoszeń dwóch zmarłych, jedna klepsydra alfabetem łacińskim, druga cyrylicą. Tak jak dawniej, przed wojną. Może więc jest jeszcze nadzieja. Bo tak w ogóle to mówią, że konflikt wcale nie wygasł, ciągle trwają pertraktacje w sprawie zbrojeń.








Minęłam taką tylko w połowie już opuszczoną wieś. Nagle z gór zaczęła spływać woda, prawdziwe strumyki, źródełko - widok tak rzadki, że nie mogłam uwierzyć. Okazało się, że w tym miejscu w podłożu są inne nieprzepuszczalne skały i dlatego woda wypływa. Za tą wsią natknęłam się na taką dziwną wieżę, myślałam że to jakiś obóz harcerski, zagadałam, a tu się okazało że to punkt obserwacyjny chorwackiej armii ;-D. Ale żołnierze byli bardzo sympatyczni, pogadaliśmy chwilę po angielsku. Ostrzegali, że poniżej jest baza wojskowa i nie mogę przejść, ale wiedziałam o tym - szlak ją omija boczną drogą. Właśnie tam wypadało 1700 km, na wszelki wypadek zrobiłam zdjęcie już za tym miejscem, żeby nie było że robię zdjęcia strategicznych punktów obronnych.





Niedaleko zagadnął mnie facet, który był na spacerze, szliśmy razem do wioski. Był Serbem, któy wyjechał do Stanów i mieszka teraz w San Diego. A że i ja byłam w San Diego to mieliśmy o czym pogadać. Choć nie słyszał nigdy o PCT i nigdy nie był w górach, mówił, że cały czas pracuje i nigdy nie wziął wolnego, dopiero teraz, żeby wrócić do swojej wsi. Pokazał mi strumyk z krystalicznie czystą wodą, zrobiłam sobie tam przerwę na lunch.





Popędziłam dalej, jeszcze długą drogę miałam przed sobą. Skalista góra, która pojawiła się na horyzoncie to Dinara, najwyższy szczyt Chorwacji. Tam właśnie szłam, choć tego dnia tylko do podnóża. Ale z wielkim zapasem wody. Długo się pięłam okrutnie kamienistą drogą. Kamienie boleśnie wbijały się w stopy i klęłam pod nosem. Zachód słońca zastał mnie jeszcze na podejściu, ale przez zmrokiem znalazłam biwak, który wydał mi się świetny - na brzegu wyschniętego strumienia, wśród sosen, w ukryciu. Dobrze że się ukryłam, bo w nocy był na tym pustkowiu podejrzanie duży ruch samochodowy.











Dopiero rano odkryłam co to za miejsce i ciarki przeszły mi po plecach. To było pole bitwy. Za moim biwakiem były całe rzędy bunkrów a jeszcze dalej stały porzucone rdzewiejące czołgi. Przerażający był to widok. Najgorsze, że ślad GPS prowadził na przełaj, choć wcale nie było pewności, że miejsce jest wolne od min czy niewybuchów. Starałam się trzymać śladu, ale nie zawsze było to możliwe. Na ziemi leżały fragmenty amunicji, rozerwana opona, jakieś żelastwo.















Wreszcie wyszłam na drogę, co za ulga. Spotkałam pasterza i jego stado. Potem przejechała policja. Spotkałam ich potem przy schronisku. Schronisko oczywiście było zamknięte, a studnię przy nim też zamknięto na kłódkę. Może żeby ludzie ze wsi nie kradli wody. Ale dla hikerów też nie było. Poprosiłam policjantów, akurat mieli resztki, ale dali mi litr - powiedzieli, że zaopatrzą się szybciej niż ja. Zrobiliśmy sobie razem zdjęcie, porozmawialiśmy. Zapytałam ich czemu tutaj w nocy jeździ tyle aut, a oni zdziwieni odpowiedzieli, że nie wiedzą, granicę patrolują tylko w dzień. No to świetnie patrolują! Pytałam też o miny. Był z nimi gość ze wsi, powiedzieli że raczej nie ma, w każdym razie nie na znakowanych szlakach. Tylko że CLDT nie jest znakowanym szlakiem... O leżącym na ziemi żelastwie nic nie wiedzieli.







Wiele słyszałam o trudach zdobywania Dinary, więc byłam przygotowana na wszystko. Okazało się, że nic trudnego tam nie było. Ot kawałek kruchych skał. A za to piękne widoki. Jeśli oglądaliście kiedyś NRD-owską ekranizację Winnetou to znacie te krajobrazy, właśnie tam te filmy kręcono. Zupełnie nie jest to podobne do USA, ale cóż zrobić, do wyboru była chyba już tylko węgierska puszta.









Wierzchołek Sinjal wznosi się na wysokość 1831 m n.p.m. To mój trzeci szczyt w Koronie Europy :-) Świetnie było z niego widać góry Bośni.










Zejście było niesamowicie długie, trwało 4 czy 5 godzin. W pełnym słońcu, bez żadnego cienia. W górze nie było gorąco, ale im niżej tym gorzej. Po drodze była świetna chatka, bardzo popularna nie tylko ze względu na szczyt, ale też na pobliskie ferraty. Wisiał tam polski szalik z wpisami gości z Polski (też się wpisałam), a w księdze gości był wpisany ktoś z Bielska Białej zaledwie dzień wcześniej.








W dole miało być źródło i faktycznie, mimo że już był koniec lata jeszcze kapała z niego woda. Była mocno zmineralizowana, niezbyt smaczna. Były jeszcze inne ciekawe rzeczy, najpierw przestronna sypialna jaskinia, a potem ruiny średniowiecznego zamku.









Temperatura na dole zwalała z nóg. Przy parkingu była zamknięta chatka i miejsce pod namiot, a kiedy tam doszłam czekało auto policyjne. Odjechało natychmiast jak się pojawiłam. Pewnie policjanci chcieli sprawdzić czy mówiłam prawdę o tym gdzie idę. A dalej szłam do wsi Cetina. Była tam budka z napojami i lodami, choć niewiele tam było poza rakiją. Usiadłam na chwilę, ale zrobiłam straszną sensację. Dostałam nawet zawodową propozycję, związaną z wędrówką po górach, ale nie mogę powiedzieć jaką ;-).







No a potem poszłam nad źródło Cetiny, głównej rzeki w regionie, która wynurza się cudownym sposobem spod ziemi w postaci lazurowego wywierzyska. Wyobrażałam sobie spokój ciszę i czystą wodę, ale jakoś nie była ta woda aż tak czysta (dobrze że nabrałam we wsi) a ludzi było tam pełno. Lodowata woda nie zachęcała aż tak bardzo do kąpieli, nie chciałam też żeby wszyscy się gapili. Na szczęście nieopodal znalazłam ukryty basenik, w którym mogłam się pluskać bez towarzystwa. Po kąpieli podeszłam jeszcze ze dwa czy trzy kilometry i rozbiłam się na odludziu.



Cdn.