Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

niedziela, 26 grudnia 2021

Lubuskie (Wielkopolska i Dolny Śląsk): Szlak czerwony Miedzichowo - Bytom Odrzański

Zaraz po Wszystkich Świętych nastała moja ulubiona pora roku, jaką jest dojrzała jesień. Podczas gdy na południu wcześnie w tym roku halny poobrywał złote liście z drzew, na północy jesień była jeszcze w pełnej krasie i należało się koniecznie wybrać ją podziwiać. 

Wybrałam szlak czerwony Miedzichowo - Bytom Odrzański o długości 191 km, biegnący w znakomitej większości przez województwo lubuskie, a w wymiarze krain historycznych, które się często nijak nie zgadzają z administracją wędrówka wypadała w Wielkopolsce i na Dolnym Śląsku - na obszar Ziemi Lubuskiej się na tym szlaku nie wchodzi i warto o tym pamiętać.

Wybór szlaku miał związek z tym, że mój wierny towarzysz Michał aktualnie mieszka w Kożuchowie, mieście leżącym na czerwonym szlaku. Termin był z góry ustalony i niestety trafiła się okropna pogoda - zaczęło się od wielkiego deszczu, a później było wciąż szaro i wilgotno, aż dopiero ostatnie dni wędrówki były skąpane w jesiennym słońcu. 

Dojazd był niezmiernie skomplikowany, zwłaszcza dla Michała, bo Kożuchów nie jest dobrze skomunikowany z pobliskimi miejscowościami. Na dodatek Miedzichowo jest już w województwie wielkopolskim. Tak więc ostatecznie Michała podwiózł na początek szlaku kolega, a ja pojechałam najpierw pociągiem do Nowego Tomyśla z przesiadką w Poznaniu, a następnie przesiadłam się w lokalny autobus, który po pół godzinie rozsunął drzwi i wysadził mnie na malutkiej pętli, przy której szlak miał się zaczynać. Była tablica informacyjna dla ewentualnych turystów, a nawet szlakowskaz, ale pusty, bielusieńki. Kropki nie było. Na barierce spostrzegłam pierwszy znak. Wtedy napotkałam wzrok pary spacerującej z wózkiem. Zawołali do mnie, że oglądali moje filmy na YouTubie i spytali gdzie się wybieram. Pogadaliśmy chwilę miło, zostałam skierowana pod urząd gminy, gdzie mogła być kropka (nie ma) i do skansenu, gdzie prezentuje się historię wydobycia miedzi i metalurgii w Miedzichowie (jak sama nazwa słusznie wskazuje).





Pokręciłam się po wsi, a tu już słońce zaszło, zaczęło mrocznieć i robić się coraz zimniej - popołudnie było bez jednej chmurki. Michała jeszcze nie było, byliśmy umówieni na biwaku, więc ruszyłam żwawo. Nie uszłam jeszcze kilometra, a kolega już się zjawił. Ruszyliśmy spod cmentarza.






W świetle czołówek doszliśmy do najbliższego lasu. Wybraliśmy ładne miejsce biwakowe wśród wyniosłych sosen. Od niedalekiej poręby ciągnął chłód, ale nie było wielkiego wyboru. I tak nam się podobało, zwłaszcza sosny i głęboka ciemność. Było bardzo nastrojowo. Na kolację zapodałam sobie makaron Knorra, który mi został po poprzedniej wędrówce, z jajami na twardo i kawałeczkiem masła.






W nocy nasunęły się chmury i temperatura wzrosła. Obudziliśmy się w dusznej i ciepłej wilgoci. Ciepło było złudzeniem... Michał źle się czuł po zjedzeniu tuńczyka ze zbyt dużą ilością oleju, pakowaliśmy się powoli. Udało nam się spakować zanim zaczęło padać - miało lać intensywnie cały dzień. Na razie tylko mżyło.







Pierwszy fragment lasu przecinała dwupasmówka, z której hałas dudnił na przestrzeni wielu kilometrów. Nie było już zieleni, czeremchy właśnie otrząsały się z ostatnich żółtych liści. W Łomnicy przeszliśmy wzdłuż murów dużego majątku, zrujnowanego przez PGR.





Rozpadało się na dobre... Założyliśmy kurtki i spodnie membranowe oraz wodoodporne skarpety. Zakupiłam niedawno do przetestowania jeden z grubszych modeli Dexshell. Nigdy mi się one nie podobały, bo są zrobione z grubej dzianiny w dwóch warstwach z membraną pomiędzy, a przez to niezmiernie trudno jest je wysuszyć i są ciężkie, ale skarpety Rocky są trudno dostępne, więc postanowiłam dać Dexshellom szansę. Michał swoje ma już długo, ale używał ich dotąd tylko kilka razy.






Najgorsza zlewa nadeszła akurat wtedy, kiedy przechodziliśmy przez Strzyżewo. Pobiegliśmy na przystanek, który był jedynym we wsi zadaszeniem. Przesiedzieliśmy tam godzinę, aż ulewa trochę zelżała. Przekroczyliśmy smętną, ale urokliwą Obrę i udaliśmy się w kierunku Dąbrówki Wielkopolskiej. Po drodze był przepiękny kawałek lasu, mieniący się jesiennymi kolorami, które wydawały się jaskrawsze przy mokrej pogodzie.














W Dąbrówce lało nadal straszliwie, nie było jak wyjmować aparat, zrobiłam tylko zdjęcie pałacu, a później już w polach ogromnej kałuży...






Industrialne przedmieścia Zbąszynka kosztowały nas pół godziny błądzenia - tzn. ślad poprowadził nas do zakładów przemysłowych, przez które nie było przejścia. Musieliśmy obejść przez dwa ronda. Zerwał się okropny wicher, tak że zerwało mi z głowy kaptur (miałam na sobie dodatkową pelerynę, bo kurtka już dawno nie jest wodoodporna) i targało na wszystkie strony. Wpadliśmy na stację benzynową wrzucić do żołądków coś cieplejszego i nabrać wody. Obsługa powitała nas ciepło, mogliśmy trochę posiedzieć. Wicher nie ustawał. Dalsze kilka kilometrów szliśmy drogą przez Chlastawę i Kosieczyn, które miały piękne drewniane kościółki i typową dla Wielkopolski zabudowę. Skręciliśmy w pola, dopadliśmy skrawka lasu, licząc na to, że osłoni nas przed wichurą. Chwilowo nie padało, zaczęło dopiero jak już się rozbiliśmy. Uff. Ale czuliśmy jak pod ziemią pracują korzenie drzew, poruszanych wiatrem. Na ziemię spadały od czasu do czasu gałązki i szyszki. Spaliśmy jednak dobrze, kołysani melodią lasu.







Świetne danie outdoorowe: ryż, tuńczyk, oliwki, masło.





Zwinęliśmy się standardowo, wyszliśmy jak już było jasno. Znaków szlakowych nie było, dopiero w Nowej Wsi znaleźliśmy jeden zmurszały. Był tam też piękny pałac, ale za wielką zamkniętą bramą.








Zwykle dosyć lubię chodzić przez pola, ale teraz w tym zimnie i szarości nie bardzo to było przyjemne. Musieliśmy skręcić przy kamieniołomie (tzn. wydobywano tam piasek, a nie kamienie). Poplątaliśmy się w nawigacji, nie było już dróg z mapy. Przy okazji znaleźliśmy ładne krzemienie i Michał spróbował odłupać pierwotnym sposobem jakiś grot strzały.






Dopadliśmy asfaltu i skierowaliśmy się ku Babimostowi. Tam też było okropnie mokro, ale miasteczko miało swój urok. Bardzo podobał nam się porzucony kościół ewangelicki, nie użytkowany odkąd wygnano Niemców w 1945 roku. Podejrzewaliśmy, że krótko mogły być tam jakieś magazyny, ale teraz kościół stoi pusty.







Stare fabryki znalazły nowych właścicieli. Trzeba pochwalić Ikeę, kompleks fabryczny jest z tyłu, ale stare budynki z przodu zostały znakomicie odnowione i cieszą oko miłośników starej architektury.




Zdecydowaliśmy się odwiedzić kolejną stację benzynową. Michał kupił sobie kanapkę z jajkiem na ciepło, a ja wyjęłam kupiony w sklepie zestaw: bułkę, kawał tłustego i słonego łososia z majonezem oraz faszerowane papryczki, w charakterze warzywa.




Pogoda nagle się poprawiła, niebo pojaśniało, zrobiło się cieplej i nieco bardziej sucho. Cudownie było obrać się z kurtek, co za swoboda! Pejzaż też się znacznie poprawił, po lewej mieliśmy zwarty las, a po prawej łąki na terenie podmokłym, widać że torfiastym, nad Obrą. Niemcy uregulowali rzekę, płynie ona głębokim i ciemnym kanałem. Kiedyś rzeka musiała płynąć leniwie przez trzcinowiska.











Rzeka powoli przeszła w jezioro, które mieliśmy po lewej, po tym jak przeszliśmy przez most. Tam zaczął się jeden z ustanowionych niedawno legalnych terenów biwakowania. Jednak już w połowie natknęliśmy się na intensywną wycinkę, a droga była rozjeżdżona przez maszyny. Spotkaliśmy leśników, leśniczy popatrzył na nas z uśmiechem. Może cieszył się, że ktoś przyjechał biwakować w jego lesie? Trudne to było do wyobrażenia, ale może faktycznie. Zimno było, przeszliśmy przez przesmyk jeziorny i poszliśmy dalej do Wojnowa, gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę na biwak i udaliśmy się na poszukiwanie biwaku.










Choć las był duży, nie mogliśmy się rozbić tam gdzie chcieliśmy - harwestery grasowały w lesie, wyrywając drzewa z koszeniami. Niesamowicie szybko to szło, w ciągu jednego dnia mógłby zniknąć cały las. Przykry to widok. Dawniej kiedy trzeba było pracować siekierą i nieźle się napocić to było co innego. Wszędzie świeciły poręby. Szukaliśmy czegoś lepszego, ale musieliśmy zapaść w zagajnik z widokiem na porębę. "Wyrwa w duszy lasu", jakoś tak powiedziałam. Kiedy zrobiło się ciemno nastrój się poprawił, jak zawsze się dzieje podczas gotowania.




Las ostatecznie nie był rozległy i wyszliśmy z niego o wschodzie słońca na pola. Widać było wieżę kościoła w Kargowej. Niebawem ujrzeliśmy go z bliska, a potem poszliśmy na rynek, który był bardzo piękny. Poszliśmy do dużego sklepu po coś dobrego na drugie śniadanie - u mnie były to śledzie w czerwonym paprykowym sosie.






Na obrzeżach miasta znów zobaczyliśmy odnowioną starą fabrykę.





Na krótką chwilę zagłębiliśmy się w lesie, który był zupełnie wyjątkowy. Chyba dlatego, że prywatny - kilka drzew leżało zwalonych, w runie był mech i porosty, znaleźliśmy kilka ładnych podgrzybków.







Teraz szliśmy nad Obrzycą, dopływem Obry. Podobały mi się nazwy tych rzek, takie prasłowiańskie. Most też tak wyglądał, jakby powstał jeszcze za panowania Mieszka I...





Choć zmiany ludnościowe w tym regionie były wielkie i nie było szans, żeby to była ludność rodzima, to przecież zwyczaje także były pradawne i w sumie wspólne dla wszystkich ludów tej części Europy - pod zadaszeniem zobaczyliśmy kombajn, który miał zatknięty snopek zboża. Stary to obyczaj, mający przynieść szczęście i dobre plony. Rodzina właściciela kombajnu pewnie przybyła ze wschodu, gdzie tego rodzaju zwyczaje były bardziej zakorzenione.






Przez Smolno Wielkie szlak prowadzi chyba inaczej niż na mapie, ale znaków w terenie też nie było. Szliśmy więc za śladem, na dziko przez zagajnik, wzdłuż nieczynnych torów kolejowych. Doprowadziły nas one do mostu olejowego, który okazał się przerażającą przeszkodą. Trzeba było przejść po podkładach, ułożonych w półmetrowych odstępach. W dole widać było wodę. Michał przeszedł szybko, ale ja się bałam, szczególnie że wiał silny wiatr, wydawało mi się że zaraz stracę równowagę. W pewnej chwili podmuchy zelżały, wykorzystałam to i prędko przeszłam na drugą stronę. Uff. 





Byliśmy już głodni, szukaliśmy zacisznego miejsca, ale postanowiliśmy wytrzymać jeszcze chwilę, bo niedaleko było na mapie grodzisko, które bardzo chcieliśmy obejrzeć. Skręciliśmy, znaleźliśmy rzadko uczęszczaną ścieżkę. Co za uroczysko! Rosły tam wielkie dęby, a grodzisko było zewsząd otoczone mokradłami. Z jednej strony była terasa Obry, kiedyś na pewno bardzo bagniska, z drugiej podmokły ols, w którym sączyła się struga o piaszczystym dnie. Magiczne miejsce! Grodzisko było wielkie, otoczone wałem i fosą. Siedliśmy nad tą fosą i zabraliśmy się do jedzenia. Nie wiedzieliśmy nic o historii tego miejsca, snuliśmy tylko przypuszczenia. Skoro grodzisko było takie duże, musiała to być jakaś większa osada, a nie tylko gródek obronny. Zatem musiało być dość stare, ale skoro tak dobrze było zachowane, to nie mogło chyba być aż tak stare? Choć mogło być zasiedlane wiele razy, np. w epoce brązu i potem we wczesnym średniowieczu, przez plemię Dziadoszan.










Po lunchu ruszyliśmy wspaniałą jesienną aleją, a potem lasem. Ślad prowadził wyjeżdżoną drogą, ale znaki w terenie skręcały bliżej łąk, więc skręciliśmy.Ale droga wkrótce kompletnie zdziczała i się skończyła. Przedzieraliśmy się przez las z powrotem do głównej. Trawa była tak wysoka, że gdzieś się zaplątałam i wywaliłam jak długa. Ponoć śmiesznie wyglądałam, przygnieciona niebieskim plecakiem jak skorupą żółwia.





Wreszcie ukazała się cywilizacja. Raczej miniona - był to cmentarz ewangelicki, zaniedbany. Ktoś sobie tam na skraju cmentarza zrobił kompost, ktoś odprowadził odpływ z rynny...




Bez dalszych przygód szliśmy do Trzebiechowa, przez ładne pola, obrzeżone zadrzewieniami. A Trzebiechów okazał się zachwycający. Znajdował się tam kiedyś wielki majątek z pałacem. Wieś istnieje tam co najmniej od XIII wieku. W XVIII wieku rozwijał się przemysł włókienniczy, miejscowości nadano też prawa miejskie. Największe wrażenie robi neorenesansowy pałac książąt von Reuss - jest wystawiony na sprzedaż wraz z parkiem. Towarzyszą mu dwie klasycystyczne oficyny oraz ujeżdżalnia koni. Z inicjatywy księżnej Marii Aleksandry, żony księcia Henryka VII, powstało sanatorium wraz z parkiem. Teraz jest tam dom pomocy społecznej.










Wieś była raczej uboga. Zaopatrzyliśmy się w wodę u pani, która mieszkała w zaadaptowanym budynku gospodarczym. Dalej nie mogliśmy iść szlakiem, bo już on nie istniał - tam gdzie kiedyś droga wchodziła w las stała ogrodzona fabryka. Musieliśmy iść naokoło. Zastanawialiśmy się czy iść dalej po ciemku, ale asfaltem nie byłoby dobrze, więc zdecydowaliśmy się zatrzymać nieco wcześniej i rozbiliśmy namioty jeszcze zanim zrobiło się zupełnie ciemno. Był to fajny biwak w sosnach, ale obok grupki brzóz. Teren był nieco pofalowany, a w pobliżu miały być dwa malutkie rezerwaty przyrody z torfowiskami.




Mimo, że zebraliśmy się wcześnie, w lesie zaraz kogoś spotkaliśmy - była niedziela, ktoś szedł z psem, może na grzyby. Asfaltem za to prawie nic nie jechało, prędko doszliśmy do Klenicy. Odnalazły się też stare znaki i zaprowadziły nas do starego pałacu Radziwiłłów, też wyglądającego na opuszczony.








Zaczęło kropić, ale na szczęście deszcz szybko ustał, pozostał tylko bardzo zimny wicher. Szczególnie dotkliwy był na wale przeciwpowodziowym, którym podążaliśmy w kierunku przeprawy promowej w Milsku. Zobaczyliśmy Odrę w jej średnim biegu, obrzeżoną serią piaszczystych falochronów - mają one jakąś specjalną nazwę, ale zapomniałam jaką. Pozostały liczne starorzecza, wciąż pełne wody (może i ryb?) oraz kilka bardzo starych dębów. Rozmawialiśmy o tym jak to drzewiej musiało to być - meandrująca rzeka, prastara puszcza, w której większość drzew była sędziwa. Zupełnie inaczej niż teraz, kiedy naprawdę dorosłych drzew nie ma wcale.









Prom akurat przybijał do brzegu, kiedy zeszliśmy na nabrzeże. Nie było wielu chętnych - tylko jeden samochód. Pracownik promu musiał ręcznie go popchnąć, bo wiatr nas spychał. Ruszyliśmy. Rejs nie był długi, ale bardzo fajny, to jedna z większych atrakcji na czerwonym szlaku. Niestety już nie długo - w pobliżu buduje się nową drogę z mostem i pewnie nie będzie już potrzebny prom.





Szlakowskazy z proterozoiku... Ale oznakowanie nagle się poprawiło, było odnowione - znak że weszliśmy na obszar innego PTTK.




W oznakowaniu była jednak przerwa - właśnie z powodu budowy. Zaskakująco szeroki pas lasu wycięto na tak wąską i mało znaczącą drogę. Cóż, każdy pretekst do wycinki jest dobry. Poszliśmy po śladzie i trochę na czuja, a znaki znów się odnalazły.







Bardzo nam się podobało, że cały czas wędrujemy lasami i tylko na krótko wstępujemy do miejscowości. Wizyty te były nam też bardzo na rękę - można było się często zaopatrywać. Było zbyt zimno żebyśmy zatrzymywali się dłużej w Zaborze - zastanowiła nas budowla na skrzyżowaniu, w której był sklep - okazuje się, że to kościół ewangelicki, z którego zdjęto krzyż. Wyglądał bardziej jak bóżnica. We wsi był też jeszcze jeden pałac, tym razem odnowiony i użytkowany.





Za Zaborem nagle zmienił się krajobraz, stał się mocno pagórkowaty, a droga wiła się zagłębieniami terenu. Pięknie, tylko zimno! W zwartym lesie było zaciszniej, tam usiedliśmy zjeść lunch.






Początkowo planowałam biwak nad jeziorem, za Droszkowem, ale dotarliśmy tam zbyt wcześnie, a zresztą było to bardzo uczęszczane miejsce z popularną plażą, opatrzone rozlicznymi zakazami. Poszliśmy więc dalej. Znaki przestały występować tak często, zdarzały się teraz rzadko i były stare. Szliśmy jednak za nimi, aż wyszliśmy przed halę firmy e-obuwie. I ani jednego znaku więcej! Były to już przedmieścia Zielonej Góry, tereny fabryczne, składające się z wielu podobnych szpetnych blaszanych hal. Dreptaliśmy asfaltem, po trochu kierując się nawigacją, a po trochu logiką.






Po kilku kilometrach i nielegalnym przekroczeniu torów zna nagle się objawił - był prastary. Skierował nas do Starego Kisielina. Tam zrobiło się ciemno, ale teren był zabudowany i świeciły latarnie. Dziwnie tak było iść w taki mroczny wieczór i widzieć jak ludzie przyjeżdżają do domów i szykują się do kolacji. My też już o niej marzyliśmy - jak tylko pojawił się las, rozpoczęliśmy poszukiwania biwaku. Znaleźliśmy świetny, na pagórku, ale słuchać z niego było ruchliwą drogę. 






Poranek nie zachęcał do dalszej wędrówki. Mżyło, było zimno. Trzeba było założyć kurtki. Po cieple porannej kawy szybko nie było śladu. Niespodziewanie wyszliśmy z lasu na nowe osiedle w Raculce, przekroczyliśmy obwodnicę Zielonej Góry i potem długo szliśmy na przemian fragmentami lasu i osiedlami. Marzyliśmy o tym, żeby ktoś nas zaprosił na gorącą herbatę... W jakimś małym zakładzie poprosiliśmy o wodę z kranu.

Przy ogrodzie botanicznym stał ręcznie wypisany szlakowskaz, nówka sztuka. Dalej las był naprawdę piękny, utrzymany jak dziki park, pewnie często po nim spacerują mieszkańcy Zielonej Góry. 







Na Wilkanowskiej Górze zrobiliśmy małą przerwę pod jedną z wielu pruskich wież Bismarcka, obecnie sezonowo wykorzystywaną przez Lasy Państwowe jako punkt obserwacyjny.




Już wcześniej widzieliśmy na mapie, że będzie problem z przejściem przez budowę ekspresówki S3, a teraz na szlaku znaleźliśmy zmurszałą kartkę z informacją, że szlak się nie kontynuuje. My jednak kontynuowaliśmy. INagle znaki się skończyły na Polanie Słonecznej, tam też była kartka, rozejrzałam się i za sobą zauważyłam kropkę! Zielonogórskie PTTK wymalowało końcową kropkę na 100-ym kilometrze szlaku, rozdzielając go na dwie części. Zrobiliśmy pamiątkową fotografię, ale wcale nie skończyliśmy wędrówki. Poszliśmy bez znaków. Budowa była na etapie piaskowej, spokojnie przeszliśmy i doszliśmy do leśnej drogi, która powinna być szlakiem. Oznakowania nie było przez 7 km, aż do końca następnej wsi, Świdnicy. Tam nagle na słupie znaleźliśmy stary znak i odtąd już nam one towarzyszyły.






Świdnica była piękna, miała dwa kościoły, w tym jeden średniowieczny, z polnego granitu oraz pałac, w którym mieści się muzeum archeologiczne. Zawyliśmy z pragnienia zwiedzenia tego muzeum, ale okazało się zamknięte (poniedziałek).








W ostatnich zabudowaniach chcieliśmy poprosić o wodę, ale było tam bardzo pusto. Dopiero w ostatnim domu znaleźliśmy pracowników firmy instalującej fotowoltaikę i oni dali nam wodę, a do tego zaprosili na kawę! Cały dzień marzyliśmy o gorącym napoju i teraz go dostaliśmy! Wyobraźcie sobie naszą radość z tej trail magic!





Potem znowu było coś od oglądania - dwa nowoczesne kręgi kamienne! Miały nawet instrukcję obsługi, mówiącą co należy zrobić żeby pozyskać dobrą energię. Podobało nam się to znacznie bardziej niż milionowa siłownia na świeżym powietrzu. A potem wyrosła przed nami jeszcze ogromna betonowa budowla - nie chciało nam się wierzyć, że to niemiecki bunkier, ale faktycznie tak było. Jednak nie do końca wiadomo czemu miał taką konstrukcję.





Spodziewaliśmy się dalej nudnych pól, ale to co ukazało się naszym oczom, sprawiło, że szczęki opadły nam z wrażenia. Szliśmy groblą wśród bagien i podmokłych łąk. Łąki były czasem koszone, tak jak się to robi w parkach narodowych, ale ogólnie było tu niesamowicie dziko, dochodziły odgłosy dzikiego ptactwa, głównie żurawi. Teren nie jest pod ochroną, tym bardziej byliśmy zdziwieni. Byliśmy teraz bardzo daleko od jakiejkolwiek miejscowości, w środku rozległego podłużnego obniżenia, które się rozciąga na południe od wału moren czołowych Zielonej Góry. Wyraziłam przypuszczenie, że msui to być jakaś pradolina i potem sprawdziliśmy - pradolina barucko - głogowska, od nazwy miejscowości Baruth w Niemczech. Tędy odpływała woda z lądolodu, kiedy Zielona Góra była jeszcze jednym wielkim stagnującym lodowcem. Niezwykłe jak wciąż widać to w terenie!








Wśród bagien była wyspa lasu, do którego widać nikt nie zaglądał, bo znalazłam tam obfitość brusznic. Nie mogłam wytrzymać, musiałam nazbierać do wieczornego kisielu.





Biwak w takim miejscu to marzenie każdego miłośnika natury. I oto mogliśmy to marzenie spełnić - choć wszędzie było tak wilgotno znaleźliśmy wyniesiony wzgórek porośnięty gęstwiną starych świerków. Niesamowicie piękne miejsce, jeden z moich lepszych biwaków w Polsce!




Było tam bardzo mroczno, a rano mglisto. Rano zaświergotwały jakieś ptaszki, zakrakały kruki. Rozwidniło się. Przebrnęliśmy przez gąszcz paproci i wróciliśmy do drogi. Nią doszliśmy do asfaltu - teraz czekał nas jego dłuższy odcinek. Nie był jednak zły - w Niwiskach (w średniowieczu noszących nazwę Nibisch, od rycerza, który był ich właścicielem) natrafiliśmy na przepiękny wczesnogotycki kościół pod wezwaniem Matki Bożej Różańcowej zbudowany w drugiej połowie XIII wieku. Wewnątrz zachowała się gotycka polichromia, która przedstawia sceny z życia Chrystusa i Marii oraz św. Jerzego ze smokiem. W skład wyposażenia kościoła wchodzą też drewniana figura Matki Boskiej z około 1520 oraz kamienna chrzcielnica z 1583 roku i dwoje późnośredniowiecznych drzwi. Jak łatwo się domyślić nie udało nam się nic z tych rzeczy zobaczyć, bo kościół był zamknięty. Warto byłoby się tam wybrać w niedzielę. Ale i to co na zewnątrz było wspaniałe.





Na asfalcie pozostaliśmy długo, choć nie był ruchliwy. Najpierw prowadził przez las, a potem wieś Urzuty. 





Nawigacja wprowadziła nas w błąd i na chwilę zagubiliśmy się w lesie, by po kilkuset metrach trafić na gruntową drogę, którą należało iść. Później już bez problemu szliśmy głównym traktem aż do Broniszowa, terenem, który powoli się wznosił. Po drodze zrobiliśmy przerwę na lunch. Pogoda wreszcie zaczęła się poprawiać, przezierało słonce, a my znaleźliśmy wspaniałe miejsce obok pękniętego polodowcowego głazu. Wydawał mi się on magiczny. Spróbowałam w niego pukać i okazało się, żę każda z odłupanych części wydaje inny dźwięk!










Chmury nad Broniszowem się rozwiały, wyszło słońce i ozłociło zrujnowany pałac. Miał bardzo ciekawą architekturę. Spotkaliśmy we wsi miłego kotka, który chciał się bawić.










Wyszedłszy na pola mogliśmy ogarnąć szerszą połać krajobrazu - spostrzegliśmy na horyzoncie wzniesienia - był to Wzgórza Dalkowskie. Wśród nich, w kotlinie, znajdował się Kożuchów, do którego tego wieczora mieliśmy dotrzeć. 




Uwielbiam takie antyczne stosy kamieni, wyciągane z pól przez całe pokolenia.




Nie udało nam się odcyfrować co upamiętnia poniemiecki pomnik pod Kożuchowem.






Weszliśmy wreszcie do miasta. Michał przeszedł już chyba na tryb bycia w domu, a nie na wędrówce, bo wydawał się już nieco zniecierpliwiony, ja za to miałam ochotę w każdym zaułku uroczego miasteczka spędzić jak najwięcej czasu. Z każdego zaułka wyzierały jakieś starożytne cudowności. Tylko zamek był okropny, tzn. sam w sobie okazały i dobrze zachowany, ale niedawny remont zeszpecił go doszczętnie - elewację pomalowano najobrzydliwszym zestawem industrialnej szarości, chłodnej brzoskwini i bezdusznej bieli. Rynek był obramowany niewysokimi kamieniczkami, z których każda na parterze miała starożytny sklepik z jeszcze bardziej archaiczną wystawą, jakie niektórzy mogą jeszcze pamiętać z PRL. Na środku rynku zaś stało połączenie starego ratusza (wieża) z komunistycznym produktem architektury rodzimej, o której sama nie wiedziałam co myśleć. Z jednej strony dziwaczny i niepasujący, z drugiej taki uroczy relikt czasów minionych. Wielki gotycki kościół, z romańskimi założeniami, był niestety zamknięty, ale na jego ścianach wisiały bardzo ozdobne płyty nagrobne.













Wstąpiliśmy do supermarketu i zalegliśmy w mieszkaniu Michała. Kolacja była z patelni! A na zewnątrz przejrzyste niebo i mróz, wyobraźcie sobie.




Kiedy się rano zwlekliśmy cały Kożuchów był pogrążony w gryzącym smogu. Aż strach było wychodzić. Zabytki wyzierały tylko z mgły.





Wstąpiliśmy do małego sklepiku, który już był otwarty. Skusiły nas stare dekoracje na szybach, a i środek był jak przed laty. Właściciel polecił nam pączki - skusiliśmy się i okazały się absolutnie rewelacyjne. Gdybym mieszkała w Kożuchowie, zawsze robiłabym zakupy w tym sklepie!






W polach poranek też był mglisty, ale było to już poza obrębem smogu. Szron, który nocą obrósł źdźbła traw zaczął topnieć w promieniach słońca i skrzył się cudownie. Łąki zalała srebrzystość, złocistość i perłowość jednocześnie. Po tych kilku szarych i mokrych dniach nie mogliśmy się napatrzeć. Do tego wokół słońca ukazało się i halo z dwoma słońcami pobocznymi - zobaczyłam je dopiero na zdjęciach. Ślad wskazywał trasę główną drogą, ale znaki prowadziły polami - całe szczęście.









Malutki Cisów okazał się też bardzo miły. Ruina dawnego sklepiku, a potem okazała willa jakiegoś przedwojennego bogacza.





Później szlak był też pełen zawiłości i nie pokrywał się z śladem. Szliśmy po starych znakach, albo po ich braku, przez las, niesłychanie błotnistą drogą. Ale w końcu zawsze się okazywało, że jesteśmy na szlaku. Dopiero w polach po raz kolejny musieliśmy szukać wyjścia na własną rękę, bo droga i miedze zaorane. 








Z tych pól trafiliśmy do Nowego Miasteczka. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, a ogromnie mi się podobało. Takie klasyczne dolnośląskie małe miasteczko - nowe to ono było chyba w XIII wieku, wtedy też należało do Księstwa Głogowskiego. Na szczególną uwagę zasługuje stary dworzec kolejowy z rampą do rozładunku.









Musieliśmy się znowu przeprawić przez S3, ale tym razem nie było kłopotu, bo oprócz wiaduktu był jeszcze tunelik, którym się prześliznęliśmy. Po drugiej stronie było wielkie wyrobisko. Później już lepiej: pola i las. 





Wreszcie z wzniesienia ujrzeliśmy leżący w dolinie Bytom Odrzański.




Bez kłopotu odnaleźliśmy końcową kropkę na słupie przed dworcem kolejowym. Wracając do domu pociągiem miałam okazję jeszcze raz przelotnie na nią spojrzeć - widać ją było z okien pociągu!





Poszliśmy jeszcze zwiedzić Bytom Odrzański, który jest wspaniałym średniowiecznym grodem, odnotowanym nawet przez Galla Anonima, jako gród który się pomyślnie bronił w czasie ataku wojsk cesarza niemieckiego, idących na Głogów. 





Zajrzeliśmy do kościoła parafialnego św. Hieronima z XIV - XVII wieku.Był otwarty, ale w środku było bardzo ciemno. W mury zostały wmontowane krzyże pokutne.





Kościół ewangelicki z XVIII wieku zamieniono w dom kultury czy bibliotekę.




W jednej z uliczek odłonięto niemieckie napisy na elewacji.




Duży rynek z ratuszem prezentuje się bardzo okazale, prawie wszystkie kamienice są zachowane.









Zrobiło się ciemno, nad miastem wzeszedł księżyc. Przeszliśmy się nadodrzańskim bulwarem aż do ruin mostu, wysadzonego w 1945 roku. Teraz jest tam promenada i punkt widokowy. Musieliśmy się ubrać w puchówki, tak było zimno. Na tym miejscu zakończyliśmy wędrówkę definitywnie, pozostało nam tylko dojść do główniejszej drogi, z której miał nas odebrać kolega Michała. Kolejna świetna wędrówka zaliczona. Do zobaczenia na kolejnym szlaku!




Film na YouTube: https://youtu.be/gSub7E_SLaQ