Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

piątek, 27 września 2024

Finlandia: Bagna Litokaira zimą, na nartach i z pulkami

Litokaira to objęty ochroną obszar rozległych bagien w pobliżu Ranua w południowej Laponii. Uchodzi on za najdalej na południe wysunięty obszar dzikiej przyrody w Finlandii. Miałam od dawna wielką ochotę się tam wybrać. Latem nie da się tego miejsca eksplorować, za to zimą zamarznięte bagna to łatwy teren narciarski, a do tego na obszarze rezerwatu i w jego bliskiej okolicy znajduje się sporo chatek i wiat. Największą trudnością jest brak szlaków i konieczność nawigacji na własną rękę. Nie wiadomo też jakie będą warunki: czy śnieg będzie związany czy grząski, czy jeziora i rzeki będą zamarznięte. Miałam w tym roku sporo szczęścia, bo trafiłam na idealne wręcz warunki narciarskie. Tak dobrze związanego śniegu nie było od trzech lat.

Wyjeżdżając nie miałam jeszcze o tym pojęcia, szykowałam się więc na takie warunki, na jakie zwykle dotąd trafiałam, czyli na puch, w którym bym się zapadała, robiąc pół kilometra na godzinę. Byłam gotowa się z tym zmierzyć, bo przede wszystkim potrzebowałam odpoczynku. Całą jesień i zimę spędziłam przed komputerem, przerywając kontakt ze świecącym ekranem tylko wtedy, kiedy robiłam prelekcję. Wypad na Słowację dobrze mi zrobił, ale głównym punktem programu na końcówkę zimy była właśnie Finlandia. Liczyłam na to, że na bagnach nie będzie ludzi, za to będzie cisza i rozkosz rozpalania ognia pośród śniegów.

Kupiłam bilet z Krakowa z przesiadką w Helsinkach i na lotnisku miałam spędzić całą noc. Po przylocie znalazłam wygodną kanapę i ległam tam wyczerpana. Było chłodno, ale przykryłam się kołdrą i spałam smacznie. Obudziłam się, jak mi się wydawało, godzinę przed tym, jak mieli zacząć wpuszczać pasażerów do Rovaniemi. Spojrzałam na tablicę, ale rozkład zaczynał się godzinę później. Co u licha? Gdzie mój samolot? Wtedy mnie olśniło, że zapomniałam o zmianie strefy czasowej i przespałam odlot. Musiałam dopłacić 100 euro za zmianę rezerwacji, ale poleciałam następnym samolotem, który odlatywał dwie godziny później.

W Rovaniemi jest teraz autobus, którym można dojechać wygodnie do centrum, więc z niego skorzystałam. Pomimo opóźnienia miałam i tak dość czasu na zakupy. Tylko bagaż okropnie mi ciążył - chodniki były wysypane żwirem i musiałam nieść na plecach plecak z pulkami i narty w rękach. Zaszłam do Intersportu w galerii handlowej i kupiłam gaz, a potem zrobiłam zakupy w supermarkecie, głównie chodziło o wspaniałe fińskie słodycze, bo prowiant główny zabrałam z Polski. Potem poszłam na dworzec i jakoś po 14 wsiadłam do busa, jadącego bodajże do Oulu. Podróż do Ranua trwała godzinę czy półtorej. Wstąpiłam też do lokalnego sklepu, po cięższe rzeczy, których nie chciało mi się wozić busem, jak kiełbasę. W Ranua już śnieg był i mogłam ciągnąć pulki po chodniku, ale i tak trzeba było je przenosić przez przejścia dla pieszych na drodze. 

Miałam dokładnie zaplanowaną trasę, jednak było na niej przejście przez dużą rzekę. Po drodze widziałam, że nie wszystkie rzeki są zamarznięte, więc zaczęłam się bać. Naprzeciwko sklepu był serwis skuterowy i poszłam tam zapytać o stan szlaku skuterowego i czy wiedzą coś o brodzie. Długo trwało zanim ktoś mi zechciał coś objaśnić, bo nie bardzo tam mówili po angielsku, ale udało mi się dowiedzieć, że bród jest raczej bezpieczny, ale w zależności od temperatury na powierzchni lodu może się pojawić woda, nawet do kolan. To mi się nie uśmiechało, ale ponieważ pod koniec mojej wycieczki miało się ochłodzić liczyłam, że nie będzie tak źle. Postanowiłam wobec tego swoją trasę pokonać w kierunku zgodnym z biegiem wskazówek zegara (była to pętla).

Mapę trasy z noclegami oznaczonymi numerami przedstawiam poniżej:









Zaczynało się już robić ciemno, ale miałam iść tylko chodnikiem i trasą narciarską. Zmierzch zresztą był długi - był ten szczególny dzień, 29 lutego, już tylko miesiąc do równonocy i dni były przyjemnie długie. Wypatrzyłam sobie chatkę narciarską przy trasach biegowych i w niej planowałam przenocować. Nie byłam pewna jej standardu, ale widziałam z zewnątrz na zdjęciach Google. Trasy narciarskie były opustoszałe, spotkałam tylko jedną narciarkę. Mimo to były przy niej latarnie. Akurat przed zmrokiem dotarłam na miejsce. Chatka nie była szczelna, miała liczne szpary, a ławki były wąskie, ale na środku było palenisko, a w szopie mnóstwo drewna. Byłam bardzo zadowolona, że wreszcie mogę zalec.






Nie było siekiery, więc batonowałam kawałki drewna nożem w celu pozyskania drewienek rozpałkowych. Bez problemu rozpaliłam ogień, ale komin zabierał większość ciepła i dopiero kiedy dołożyłam więcej drewna i narobiłam żaru zrobiło się ciepło. Zgrillowałam sobie lapoński ser i zrobiłam coś w rodzaju burgera.








Następnego dnia wcale nie planowałam się stamtąd ruszać. Prognoza pogody niestety była fatalna: deszcz. I to przez cały dzień. Miałam dużo czasu, i tak planowałam posiedzieć w jakiejś chatce, więc czemu nie tutaj? Zdecydowanie wolałam przeczekać deszcz. Miałam też ochotę pospać. Tak też zrobiłam, do późna leżałam w śpiworze. Nie było słychać stukania deszczu o dach, bo przykrywała go gruba warstwa śniegu. Po południu była już tylko lekka mżawka i postanowiłam skorzystać z tras i trochę sobie pojeździć bez obciążenia. Nie obawiałam się zostawić sprzętu w chatce. Wzięłam tylko najważniejsze rzeczy do małego plecaka.






Zrobiłam niewielką pętlę, zatrzymując się na chwilę przy wiatce nad jeziorem. Była bardzo mizerna, podłoga była zawalona śniegiem, w środku całkiem mokro i jeszcze wiatr wiał prosto do niej. Nie nadawała się w ogóle na nocleg.





Po drodze były tablice edukacyjne, m.in. omawiające znajdujące się w okolicy pozostałości po murach z głazów, ułożonych przez prehistorycznych łowców. Nazbierałam trochę kory brzozowej na rozpałkę, wróciłam do chaty, ale potem jeszcze robiłam w kółko małą pętlę, na której był fajny zjazd. Spotkałam parę osób na rakietach śnieżnych, ale w porze obiadowej wszyscy się rozeszli.










Wieczór znów spędziłam grzejąc się przy ogniu, a rano ruszyłam już w drogę. Musiałam wrócić do skrzyżowania, a tam niedaleko znajdował się supermarket, więc postanowiłam tam jeszcze pójść i kupić trzy kartony soków. Przytroczyłam je na wierzchu pulek, bo w środku nie było już miejsca. Chciałam w ten sposób zniwelować skutki picia destylowanej wody z topionego śniegu - czekało mnie to przez cały tydzień.





Niestety znów zaczął padać deszcz, a prognoza wskazywała, że tak będzie cały dzień. Mniej niż poprzedniego dnia, ale miało ciągle padać. Było szaro i obrzydliwie, a mnie czekało 26 km ciągnięcia pulek. To dosyć dużo, nawet jeśli większość prowadziła drogą. Szło mi powoli, bo bagaż był ciężki, a lód na drodze tępy. Chyba nie miałam jeszcze za sobą 10 km, kiedy z pomocą przyszła mi miła kobieta, która wracała z dziećmi do domu. Nie mówiła po angielsku, ale jakoś się dogadałyśmy. Ściągnęłam sobie wcześniej tłumaczenie fińskie offline. Była dość zaskoczona moją eskapadą i zaproponowała, że mnie podwiezie do końca drogi. Kiedy skończył się obszar jakoś zamieszkany droga nie była już wyjeżdżona, w śniegu była tylko pojedyncza koleina. Auto zaczęło się ślizgać, ale kobieta nie zrezygnowała, dopiero pod sam koniec, kiedy pokazała się błotnista kałuża. Było to tylko 300 metrów od parkingu, więc praktycznie byliśmy na miejscu. Podziękowałam jej serdecznie i powiedziałam, że jest bardzo dobrą osobą. Moim celem nie był przejazd na nartach tą drogą, potrzebowałam się tylko dostać do granic rezerwatu. Nie miałam więc problemu z podwózką.






Z parkingu do pierwszej wiaty były tylko 3 km i to w teorii szlakiem - miała tam być krótka ścieżka edukacyjna. Nie było jej jednak widać pod śniegiem i nie była oznakowana. Pewnie były kołki w ziemi, ale zasypane. Bardzo mi ulżyło, kiedy zobaczyłam ślad po narciarzach. Nie byłam pewna czy szli do wiaty, ale postanowiłam nim iść, bo tak było i tak łatwiej. Nie musiałam specjalnie nawigować. Ślad był głęboki i kilka razy przewróciły mi się pulki, co zawsze strasznie wkurza. Czułam się kiepsko, z nosa ciekł mi katar, najwyraźniej w podróży złapałam jakiegoś wirusa.




Deszcz zelżał, prawie go nie czułam, było jednak bardzo szaro. Na zdjęciach wygląda to bardziej ponuro niż w rzeczywistości, ale rzeczywiście było szaro, a potem i mglisto. Temperatura była powyżej zera, nic mi więc nie zamarzało. W lesie panowała absolutna cisza, aż się zastanawiałam czy wszystko u mnie ok ze słuchem.








Po dwóch godzinach kluczenia (narciarze wcale nie podążali za letnim szlakiem, starali się unikać grząskiego śniegu w lesie) dotarłam do wiaty Tervon. Ach jak się ucieszyłam na jej widok. Otwór drzwiowy wychodził na bagna, od których wiało zimnem i wilgocią, ale w szopie było drewno i teren wokół wydeptany. Narciarze postawili trzy namioty, byli tam kilka dni wcześniej. Teraz byłam sama, zupełnie sama. Podgrzałam sobie fasolkę z tuńczykiem w puszce i kubek soku, potem wzięłam za rąbanie drewna. Było koło 14, ale absolutnie nie wybierałam się nigdzie dalej. Postanowiłam jednak zrobić rekonesans dalszej części trasy. Narciarze byli tylko tutaj, potem wrócili do samochodów. Nie było już dalej żadnego śladu, tylko dziewiczy śnieg na bagnach. Przejechałam kilometr i stwierdziwszy, że zasadniczo będę wiedzieć, gdzie iść następnego dnia, wróciłam.






Na bagnie była wieża widokowa, ale we mgle nie było sensu tam iść.





Tutaj już siekiera była - zawsze dalej od cywilizacji można na nie liczyć w chatkach i wiatach fińskich Lasów Państwowych, choć nie zawsze są ostre. Ta siekiera była dobra i sprawnie porąbałam odpowiedni na cały wieczór zapas drewna.







Rano zmieniło się niewiele, nadal było mglisto i kropiła drobna mżawka, ale tak drobna, że nie opłacało się zakładać kurtki. Na popołudnie zapowiadano większy opad deszczu i deszczu ze śniegiem, ale zakładałam, że wtedy będę już w następnej wiacie Haaramaa. Było do niej jakieś 4 km, może 5 km z kluczeniem. Kluczyłam nieco, oczywiście. Nawigowałam za pomocą aplikacji Maastokartta (jest płatna, a ściągnięcie mapy offline było bardzo kłopotliwe), która oferuje państwową mapę topograficzną. Zabrałam też wydruki (podziękowania za ekspresowy druk dla Michała J.!), a nawet kompas, na wszelki wypadek. Chciałam też trochę przyoszczędzić baterii.





Najpierw szłam wzdłuż granicy bagna i lasu gospodarczego, przekroczyłam z pewną obawą strumyk Tervonoja i przekładając narty wzdłuż rów melioracyjny. Zaczęła się dzika przyroda. Nawigowałam według płatów rzadkiego lasu sosnowego, który się pojawiał wyspowo. Raz się pomyliłam i zaszłam za daleko, wracałam na ukos, ale ogólnie szło mi bardzo dobrze. Oddalałam się od zasięgu, ludzi i w ogóle wszystkiego. To było dość ekscytujące, ale przyjemne doświadczenie.






Na bagnach rzadko się zapadałam, ale w lesie było gorzej. W końcu musiałam wejść w leśny przesmyk, a tam zobaczyłam ślady łosia, którego nogi zapadały się głęboko. Posiliłam się lukrecją i batonem orzechowym w leśnym zaciszu. Po wyjściu z niego już widziałam nieco wyższą wysepkę lasu, na której miałam znaleźć wiatę. Była tam, w ślicznym miejscu wśród wysokich i rozłożystych drzew. Nie było żadnych śladów obecności ludzi. Spała tu sobie snem zimowym.










Skoro nie było śladów sama musiałam wydeptać ścieżki do drewutni i WC. Siekiera była tępa, a kawały drewna wielkie, więc się namęczyłam, ale zapas drewna narąbałam i odwiozła na sankach do wiaty. Rozłożyłam graty i rozpaliłam ogień akurat kiedy zaczęło się ściemniać. Natopiłam śniegu, nagotowałam herbaty, a kiedy wytworzył się żar rozłożyłam pod daszkiem śpiwór tak żeby suszyło go ciepło ogniska. Był kompletnie mokry po poprzedniej nocy we mgle i deszczu. O dziwo fajnie sechł i nie zmókł kiedy zaczął padać deszcz, bo dach był bardzo dobry. Musiałam się trochę chować, ale ogień hulał i żaden deszcz nie był w stanie mu zaszkodzić. Z przyjemnością usmażyłam sobie dwie kiełbaski. Fińska musztarda jest doskonała.










Nos miałam zatkany, musiałam się odpowiednio obracać żeby oddychać, ale ogólnie spało mi się znakomicie. Śpiwór znów zawilgł, ale już nie aż tak bardzo. Podobnie jak poprzedniej nocy zasłoniłam otwór wejściowy namiotem, więc było prawie jak w chatce. I ta niezwykła cisza.

Teraz miała nastąpił poprawa pogody, stopniowe ochłodzenie, a nawet rozpogodzenie. Rzeczywiście zaczęło wyzierać słońce i nawet wyszło zza chmur na całe dwie godziny. W słońcu szło się bardzo przyjemnie. Deszcz jeszcze związał śnieg i teraz nie zapadałam się już prawie wcale. Znów kierowałam się wyspami lasu i ich kształtami, malowniczo rozmieszczonymi pośród mokradeł.









Jedno czego się obawiałam to znów rzeka, Kaijonoja. Była mała, ale to zawsze rzeka, nie wiadomo czy zamarzła pod tak grubą warstwą śniegu. Bezpieczniej jest przechodzić takie rzeki na bagnach, niż tam gdzie już mają koryto i otaczają je drzewa. Trafiłam na miejsce graniczne gdzie drzewa się zaczynały i trafiłam bardzo źle, bo właśnie tam Kaijonoja zamarznięta nie była. Podeszłam za blisko, jakaś warstwa śniegu z tąpnięciem się zapadła, ale nic się nie stało. Zaraz się oddaliłam i przeszłam dalej, gdzie nurt krył się pod grubą warstwą śniegu. Mając to już za sobą mogłam się już tylko cieszyć pięknem okolicy i pustką. Na bagnach Litokaira podobno żyją wilki i niedźwiedzie. Śladów niedźwiedzia nie widziałam, ale już coś, co wyglądało jak ślady wilka owszem. Mogły to być też tropy lisa, ale musiałby to być bardzo duży lis.







Trzymałam się z dala od Jeziora Honkainen, nie chciałam chodzić po lodzie. Przekroczyłam mały strumień, który do niego wpływa w wilgotnym lasku. Znowu był to błąd, bo śnieg się pode mną trochę zapadł, jednak był to tak mały strumyk, że nie miało to znaczenia. Na otwartej przestrzeni zauważyłam zawiane ślady narciarza. Zdawały się prowadzić w tym samym kierunku, w którym i ja sunęłam. Jednak wolałam się trzymać rzadkiego lasu na skraju torfowiska i mieć na czym zawiesić oko. W końcu zbliżyłam się do Jeziora Iso Litjojärvi, nad którym miała być chatka. Znikąd pojawił się dość świeży ślad skutera. Przecięłam go i zbliżyłam się do jeziora, chcąc zobaczyć jak wygląda ujście rzeczki Litjo-oja. Rzeczka nie była w ogóle zamarznięta, płynęła w głębokim rowie, nie było szans tam jej przekroczyć. Jezioro miało niezamarznięte plamy, więc na nie także wchodzić nie chciałam. Zauważyłam resztki pozostałe po dawnej chacie, która się spaliła. Zardzewiałą beczkę, która służyła jako piec i stary garnek. Myślałam, że może został mostek z dawnych czasów, ale nie. Wobec tego wróciłam się i przeszłam rzeczkę po śladzie skuterowym już w płaskim terenie. Potem skręciłam znów nad jezioro. Pojawiły się ślady narciarza. Odważnie przejechał skrajem jeziora, ale widziałam szarą wodę na powierzchni, więc przejechałam tam gdzie było wyżej, przyklejając się do brzegu.








Od jeziora do chatki ścieżka była przejechana. Wokół chatki były też ślady skutera. Ale nikogo nie było, widocznie wszyscy goście byli tam w weekend. Chata była duża, z początku wydała mi się mało przytulna. W środku było +3 °C, na zewnątrz podobnie, pewnie +2°C. Termometr na ścianie nie działał. Zaniosłam rzeczy do środka i poszłam rąbać drewno na opał. W skrzyni był zapas drewna, ale nie chciałam go zużywać. Rozpaliłam bez problemu, ale piec był duży i coś nie chciał ciągnąć. Musiałam trzymać uchylone drzwiczki żeby był dobry ciąg. Palił dużo drewna, ale po trzech godzinach w środku było +18°C. Siedziałam sobie w spokoju i jadłam makaron z kabanosami w sosie pomidorowym i było już ciemno, kiedy usłyszałam hałas i zobaczyłam światło. Do chaty wszedł młody mężczyzna, za nim drugi z brodą. Narciarze. Bali się, że chata jest zajęta przez tłum, zrozumiałam że zastanawiają się nad noclegiem w namiocie, ale skoro byłam tam tylko ja jedna postanowili zostać. Nici z samotnego wieczoru, ale z drugiej strony nie widziałam żadnych ludzi od kilku dni i w sumie fajnie było mieć towarzystwo. Pogadaliśmy trochę, panowie zjedli pizzę, a potem kiełbaski upieczone w piecu. Przynieśli więcej drewna. Położyłam się spać na podeście, było tam bardzo przyjemnie ciepło. Zasnęłam twardo, jeszcze zanim narciarze zalegli w swoich śpiworach.










Chyba nikt z nas się specjalnie nie spieszył. Ruszyłam się pierwsza o 7:30, narciarze też zaraz wstali. Przy śniadaniu rozmawialiśmy znacznie więcej. Byli z Oulu i dziwili się mojej obecności w tym miejscu. Rzeczywiście w żadnej księdze gości nie znalazłam wpisu po angielsku, jeszcze żaden zagraniczny turysta tam nie był. Tłumaczyłam, że byłam już we wszystkich znanych miejscach i szukałam jakiegoś spokojnego obszaru, a Litokaira wpadła mi w oko. Mówili, że nawet wielu Finów nigdy nie słyszało o tym miejscu. Pośmialiśmy się trochę z ludzi z Helsinek. Pytali o co chodzi z protestami rolników w Polsce - starałam się to racjonalnie wytłumaczyć. Zgodziliśmy się, że reguły wolnego rynku wkrótce nas wszystkich wykończą. Mieli nadzieję, że fińskie lasy zostaną oszczędzone. Litokaira nie wyglądała na pierwotną puszczę i faktycznie, las tam został wycięty jeszcze niedawno, choć tylko raz. Tuż przed ustanowieniem ochrony. Z czasem ma odróść dziki i piękny.

Panowie zebrali się pierwsi i pierwsi wyszli. Obejrzałam ich sprzęt narciarski. Jeden miał stare wojskowe wiązania, które przerobił do swoich butów, drugi bardziej współczesne, które sama rozważałam, jak moje Hagany się zniszczą (to te białe).







Puściłam ich pierwszych z przyjemnością, ponieważ wybierali się do następnej chatki, tej samej do której i ja się wybierałam: Litokairan Porokämppä. Pierwotnie planowałam dłuższy dystans do tamtej chatki, dzień zero i potem do Litjo, ale wolałam zrezygnować z dnia zero i robić krótsze odcinki, dlatego postanowiłam iść do Porokämppä i potem wrócić do Litjo. Był to świetny pomysł, zwłaszcza że teraz miałam przed sobą przetarty szlak i w ogóle nie musiałam nawigować. Panowie widać mieli doświadczenie i dobre wyczucie przestrzeni, bo ich ślad był piękny i prosty. Warunki tego dnia były już całkowicie idealne, ani ja, ani oni, z cięższym sprzętem, w ogóle się nie zapadliśmy. Ani razu. Mówili, że tak dobrych warunków nie było od trzech lat, że w ogóle bardzo rzadko się trafiają, ale było tej zimy kilka ociepleń i kilka ochłodzeń i warstwy śniegu doskonale się ze sobą związały. Ich poprzednie narciarskie wędrówki wyglądały podobnie jak moje - były to ciężkie przeprawy przez kopny śnieg. Wszyscy się bardzo cieszyliśmy.






Pogoda była szara, ale inna. Szron okrył drzewa, a słońce chwilami przeświecało przez chmury, kreując magiczną atmosferę. Nie było wiatru i szron nie opadał. Na bagnach mgła się utrzymuje długo, więc panują tam szczególnie korzystne warunki dla tworzenia się szronu.








Narciarze z Oulu nie przejmowali się tak jak ja jeziorami i przez Ryteinen przeszli prosto. Nie było widać plam wody ani żadnych szczelin czy nierówności, więc i ja tak zrobiłam. 










W miejscu, gdzie bezdrzewne bagna były najrozleglejsze wyłączyłam tryb samolotowy i złapałam kreskę zasięgu. Udało mi się wysłać smsa do domu - wszystko w porządku, świetne warunki.




Chatka była cudowna. Bardzo stara, malutka, schowana na wyspie starego, bujnego, nie tak wilgotnego lasu. Chatka Litjo była w lesie wilgotnym, dlatego nie było tam aż tak przyjemnie. Tutaj miało się ochotę pomieszkać dłużej. Przede mną było jeszcze całe popołudnie i wieczór. Narciarze byli już w chacie, ale nie zamierzali w niej zostać - chcieli tylko odwiedzić, a potem pojechać do ostatniej wiaty, żeby nazajutrz mieć bliżej do samochodu. W chacie było wręcz gorąco, a piec hulał. Podobno było tam jeszcze dwóch narciarzy, ale zdążyli już wyjść. Nocowali i nagrzali. Piec był taki jak w poprzedniej chacie. Narciarze mnie poinstruowali, że działa poprawnie, jeśli się go dobrze nagrzeje. Trzeba na początku zrobić duży ogień. Posiedzieli jeszcze pół godziny, a potem zostałam sama.







Przewertowałam wszystkie księgi gości. Zapiski rozpoczynały się w 1972. Nie było ani jednego po angielsku. Znalazłam wpis jednego z moich ulubionych youtuberów, Mikko Karjalainena (@Mehtamikko). Były też zdjęcia z dawnych lat. Myśliwi w gumowcach i z wielkimi plecakami, stara chata po drugiej stronie strumyka była przykryta śniegiem. Ileż pokoleń już tu bywało!







Wieczór w cichym lesie był bardzo przyjemny. Powoli zrobiło się ciemno i zimno. Tej nocy mróz był solidny, ale w chatce cieplutko. Rano nie spieszyłam się ze wstawaniem, poleżałam sobie, a potem usmażyłam kiełbaski z cebulką. Na swoim gazie, bo chatkowy nie działał.








Poprzedniego dnia prószył trochę śnieg i delikatne ślady zostały już w znacznej mierze zasypane. Wracałam do Litjo tą samą drogą. Tym razem było całkiem szaro, bez szronu. Ziemia zlewała się z niebem i ledwo widziałam ślad.






Znów wilk?




Dotarłam do chatki i przystąpiłam do standardowych czynności. Zjadłam puszkę fasolki z tuńczykiem, potem rozpaliłam w piecu i czytałam książkę. Tym razem nikt się nie pojawił. Rano nie leniłam się tak bardzo i po owsiance ryżowej z liofilizowanymi truskawkami pożegnałam chatkę. Teraz już się tam czułam swojsko. Ale wybierałam się do kolejnej, więc cieszyłam się na jeszcze jeden dach nad głową.











Ten dzień miał być najtrudniejszy, bo z najbardziej niepewną trasą. Próbowałam podążać za śladem skutera, ale jechał przez las i wyżłobił głęboką bruzdę. Lepiej mi się szło po bagnie, po dziewiczej powierzchni. Skierowałam się zatem na północny zachód, znów wzdłuż linii lasu. Bagna były coraz mniej rozległe, z czasem już tylko małe polanki, porośnięte karłowatymi sosnami. Znów był cudny szron.











Zbliżając się do granicy chronionego obszaru (miałam go już opuścić) zauważyłam znów ślady skutera. Podniosły mnie na duchu - czekał mnie bród na dużej rzece Kivijoki i cały czas się bałam, że będzie tam woda zamiast lodu. Ale skoro skuter przejechał (nielegalnie), to pewnie jest bezpiecznie. I faktycznie było. Szlak skuterowy pokonuje dwa brody i osiągnęłam go tuż przed przekroczeniem rzeki. Był znakomity, wyjeżdżony, używany. Nie było się czego obawiać. Bród był wyjeżdżony, ale dzięki dwóm mroźnym nocom woda, która faktycznie stała na powierzchni lodu, zamarzła. Nie było jej zresztą bardzo dużo. Rozmiękła breja była jak skała. Na podejściu na skarpę rzeczną po drugiej strony musiałam zdjąć narty. Bo brei źle się jechało, więc jak długo się dało jechałam wzdłuż szlaku przez las. Cóż to była za odmiana, mieć przed sobą taki szeroki trakt. Ale ludzi na nim nie było, ani jednego skutera.









Po dwóch kilometrach osiągnęłam chatkę. Prowadziła do niej odnoga szlaku. Cudownie była położona, nad rzeką, z widokiem. Jednak, jako miejsce odwiedzane przez turystów zmotoryzowanych, nie była aż tak przytulna. Nie było gazu, a w oknach były szpary. Jednak był piec, drewno i podest do spania. Musiałam przesunąć stare materace. Gdyby nie szpary w oknach ciepło lepiej by się utrzymywało, ale wkrótce doprowadziłam temperaturę do przyjemnego poziomu i jeszcze rano nie było bardzo zimno.










Na śniadanie znów zrobiłam sobie przysmażane kiełbaski. Dodałam do nich oprócz cebuli musztardę i japoński sos - cudownie do nich pasował. Przy drzwiach wisiało wyrzeźbione przez kogoś popiersie niedźwiedzia. Bardzo mi się podobało.






W związku z problemem lodowej grudy założyłam foki na narty. Jednak tego dnia warunki były inne, śnieg zmiękł i dalej już tej grudy tyle nie było, więc je szybko zdjęłam.







Ostatnie dwa dni wędrówki miałam spędzić na skuterowym szlaku. Skoro już się na niego dostałam, dalej miało już być łatwo. Tylko dystanse miały się zwiększyć z kilku do kilkunastu km. Dokładnie dwa razy po 15 km. 15 km robiłam w jakieś 5 godzin. Litokaira pozostała po drugiej stronie rzeki, ale tu także było dziko. Żadnych domów, czasem szlak przecinał jakąś leśną drogę zasypaną śniegiem. Szarość była obecna, wróciły rozległe bagna. Poza tym szlak prowadził przez las, a na strumieniach były mosty.







Dopiero w tym miejscu złapałam znów kreskę zasięgu.








Po południu dotarłam do wiaty. Więcej chatek nie było, a i ta wiata była raczej mała i skromna. Zbudowano ją w ładnym miejscu nad rzeką. W małej szopie było dużo drewna, była siekiera, a w palenisku jeszcze się tliło po poprzednim ognisku, więc wystarczyło przyłożyć szczapki i zaraz ognisko zapłonęło na nowo. Jednak nie dawało za bardzo ciepła, bo palenisko umieszczono głęboko w żelaznej misie. Od spodu dochodziło powietrze, więc drewno paliło się szybko, a całe ciepło uchodziło do góry. Misa nie dopuszczała do tego, żeby ogień grzał osobę siedzącą przy niej. Mimo, że była rozgrzana.








Nocą był tylko lekki mróz. Znów zasłoniłam wejście namiotem i woda mi w środku nie zamarzła. Na śniadanie kolejne porcja płatków ryżowych z truskawkami, masłem i cynamonem oraz orzechami. Wzięłam kilka porcji tej potrawy, bo zimą fajnie jest zjeść coś ciepłego i mokrego.






Choć nie na bardzo długo, to ostatniego dnia wędrówki wyszło słońce. Od razu zrobiło się przyjemnie. Była sobota i skuterów jeździło sporo. Zresztą i poprzedniego dnia spotkałam kilku skuterowców. Machali do mnie przyjaźnie.








W jednym miejscu bobry zbudowały tamę tak, że woda podmyła brzeg przy moście. Mosty w sumie były ze trzy i wiele cieków wodnych w tej okolicy nie było zamarzniętych.












15 km to było jednak dość sporo i po południu nie mogłam się doczekać chatki - wracałam do tej samej koty, od której rozpoczęłam wycieczkę. Szlak dobijał do tras narciarskich.





Drewniana budka była zupełnie zrujnowana.




Kota czekała na mnie tak jak ją zostawiłam. Ktoś był w niej w międzyczasie, palił ogień. Było przyniesione sporo brzozowego drewna, ale było ono mokre. Zbatonowałam trochę szczapek i prędko rozpaliłam ogień. Wiedziałam już, że muszę zrobić duże ognisko, żeby wnętrze się dobrze nagrzało. Upiekłam ostatnie dwie kiełbasy.






Rano wstałam wcześnie, jeszcze po ciemku. Przeczuwałam, że autobus do Rovaniemi staje obok tras narciarskich, bo jest tam też atrakcja turystyczna: zoo. Chyba są w nim lokalne zwierzęta, jest też kemping i psie zaprzęgi. Jednak nie byłam pewna i wolałam dojść do centrum Ranua na dworzec. Nie mogłam jechać na nartach, bo śnieg na chodniku stopniał, zostały tylko resztki lodu i dużo żwiru. Na przystanek stawiłam się pierwsza, ale przyszło jeszcze kilku turystów z walizkami. Autobus Eskelisen Lapin Linjat nadjechał z małym opóźnieniem. Faktycznie zatrzymał się przy zoo.






W Rovaniemi poszłam do supermarketu i kupiłam trochę słodyczy, herbat i musztard do zabrania ze sobą. Lot miałam dopiero wczesnym rankiem, po 5, musiałam gdzieś przenocować. Znalazłam górkę z wieżą widokową, obok niej miała być jakaś kota. Górka znajdowała się 3 km od lotniska. Z miasta trzeba było przejść około 5 km, może trochę więcej. Poszłam bulwarem, potem przez jezioro. Z trudem wygramoliłam się na chodnik po drugiej stronie mostu. Niestety nie było na nim śniegu prawie wcale, dzień był słoneczny i ciepły. Straszliwie się męczyłam. Ktoś mi raz pomógł nieść pulki przez skrzyżowanie. Szurałam nimi często po asfalcie, ale starałam się zmieścić w wąskim pasie lodu, który jeszcze pozostał.








Wejście na górkę było strasznie złym pomysłem - była bardzo stroma i zalodzona. Tutaj też mi ktoś pomógł popchnąć pulki w górę. Ale na sam szczyt z nimi nie weszłam. Założyłam narty i strawersowałam wzniesienie na dziko. Znalazłam kotę, była kiepska. Nie miała drzwi, ławek, ani pieca. Było tylko zadaszenie i podłoga, ale dobre i to. Zostawiłam tam rzeczy i na lekko podeszłam na szczyt. Wielu zagranicznych turystów przyszło oglądać zachód słońca. Młodzi Finowie przyszli z piwem, chyba chcieli siąść w kocie, ale jak zobaczyli moje rzeczy, odeszli.





Obok był camping i wiata, która służy jako miejsce, gdzie przyprowadza się turystów. Leżało tam wino i skóry renifera, więc uznałam, że to nie miejsce dla mnie i wróciłam do koty.





Musiałam wstać w środku nocy, budzik zadzwonił o 1:30. Godzinę się pakowałam, a potem przy świetle czołówki zeszłam drugą, łagodniejszą stroną wzgórza. Trafiłam na szlak narciarski, potem skuterowy. Droga była zawalona śniegiem z odśnieżania, ale ten skuterowy szlak biegł ścieżką zaznaczoną na mapie. Doszłam nim do głównej drogi i chodnika. Był jeszcze cały zalodzony, na szczęście. Przeczuwałam, że tak musi być, bo znajdował się po południowej stronie drogi, która biegła na linii wschód-zachód, zatem chodnik ocieniał las. Doszłam szybciej niż myślałam, ale w sam raz żeby spokojnie zawinąć w folię plecak z pulkami i narty. Kartusz z resztą gazu oddałam w check-inie. Samolot był spóźniony o godzinę, a miałam ciasną przesiadkę w Helsinkach. Okazało się jednak, że ta sama maszyna, lecąca z Rovaniemi do Helsinek, miała polecieć też z Helsinek do Warszawy. Więc nie mogłam się spóźnić. Ale dowiedziałam się o tym dopiero na lotnisku. Miałam odlecieć z tej samej bramki. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że przy rozładunku bagażu wyjęli mój plecak i narty. Czekały na płycie lotniska na ponowny załadunek. Tym razem leciałam do Warszawy, bo loty do Krakowa odwołali. Zmiany dokonałam jeszcze przez wylotem do Finlandii, więc już byłam przygotowana na dodatkową podróż PKP. Jakoś się z tym wszystkim dowlokłam do domu, nawet sprawnie.







To była bardzo udana, relaksująca podróż. Warunki śnieżne były naprawdę doskonałe, więc się nie męczyłam. Tempo leniwe, świetne miejsca noclegowe, pustka. Cudownie.