Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

piątek, 4 lipca 2025

USA: Pacific Northwest Trail (Edison - Discovery Bay)

Na samym wybrzeżu nie ma już możliwości, żeby PNT biegł przez dziki teren, stąd spora ilość asfaltu i wędrówka wśród domów, ale nie mam na to alergii, ciekawią mnie różne aspekty rzeczywistości, więc i to było w porządku, byleby było wieczorem miejsce na biwak. Dokuczało tylko zmęczenie stóp w butach pozbawionych amortyzacji, ale miałam zamiar coś w tej sprawie zrobić i kupić wkładki do butów w najbliższym sklepie.

Do oceanu wpływały rzeki, szlak też prowadził tak żeby być jak najbliżej oceanu, więc mogłam oglądać zmieniające się pływy. Rano był odpływ i mnóstwo wędkarzy stało w rzece, chyba były jakieś zawody.











Odcinek szlaku przebiegał wręcz po dwupasmówce, ale był tam dozwolony ruch pieszy i jazda na rowerze, wzdłuż cały czas biegł pas awaryjny, więc nie było żadnego problemu. Dokuczał tylko hałas. Po drodze widziałam jak u ujścia rzeki jest przesuwany most kolejowy, tak żeby mógł przepłynąć statek. U nas też chyba gdzieś był taki most, tylko gdzie? Już nie pamiętam. Ale gdzieś już taki widziałam.






Wszedłszy na teren rezerwatu Indian Swinomish, zajmujący skrawek wybrzeża, zoczyłam sklep z pamiątkami. Nie mogłam się oczywiście oprzeć, ale na szczęście dla moich finansów nic interesującego nie było tam na sprzedaż. Wszystkie piękne przedmioty za szybami w szafkach były tylko eksponatami. Do sprzedania było tylko zwykłe turystyczne badziewie. Ale znalazłam kamienne groty strzał i oszczepów, bardzo tanie, więc bez wahania zakupiłam kilka, nie zważając na wagę. Musiałam zaakceptować fakt, że już je będę niosła do końca szlaku.





Drewniany most nad Fidalgo Bay był sporą atrakcją, dużo ludzi spacerowało, a mnie wypadło tam 1000 mil. Nawierzchnia niezmiennie była twarda, ale do samego Anacortes była fajna alejka spacerowa nad wodą. Wydawało się, że mieszkają tam tylko Indianie i że ich życie jakoś się wpasowało w rzeczywistość, po dawnemu spędzali czas razem, łowiąc ryby i grillując. Fajnie było na to popatrzeć, taki kawałek minionego świata.












Zrobiło się późno, do sklepu trzeba było podejść, zakupy też trwały i nie były małe. Jeszcze wifi - znalazłam tylko na zewnątrz MacDonalda. I zrobiło się ciemno. Z noclegiem nie było aż tak łatwo - legalnie nie można było się nigdzie rozbić, a hotele były bardzo drogie, zresztą przecież nie poszłabym do hotelu. Chciałam zapytać w kościele, ale światła były tylko złudzeniem, drzwi były zamknięte. Marsz po ciemku przez miasto był taki trochę ryzykowny, parę osób mnie widziało szczekały psy. A za miastem od razu weszłam do lasu z czołówką. Jakby ktoś się uparł mnie zadenuncjować, mógłby to zrobić. W gąszczu roślinności spodziewałam się trudności ze znalezieniem miejsca pod namiot, ale znalazłam jakąś chyba zwierzęcą ścieżkę, która widziałam że prowadzi pod grupę cedrów, a pod cedrami jest zawsze tak ciemno, że nic nie rośnie. I rzeczywiście była tylko goła ściółka, mogłam z łatwością postawić namiot, odrzuciwszy tylko kilka gałęzi.





To moje groty :-)




Nocleg się udał, nie było żadnego stresu, choć domy były ledwo 200 metrów dalej. Spotkałam ze dwie czy trzy biegające osoby, ale dopiero z pół godziny po wyjściu. Mżyło lekko, pogoda nie zachęcała do aktywności. W lesie było sporo bajorek i taka borealna atmosfera. Fajny park, całkiem dziki las, ale dużo ścieżek - taka enklawa otoczona cywilizacją.





To chyba było Lake Earie, gdzie zajrzałam do sklepiku kempingowego. Chciałam skorzystać z wifi, wręcz musiałam, kupiłam więc pocztówkę i spytałam czy mogę skorzystać. Nie było problemu, więc siadłam w kącie i podpięłam się od razu do gniazdka. Już o Marka spędziłam kilka godzin planując biwaki w Parku Narodowym Olympic - miałam w nim być przez prawie całe dwa ostatnie tygodnie i tu już pozwolenia były niezbędne. Zaplanować biwaki na dwa tygodnie wydawało się niemożliwe. Po drodze trzeba było dojechać do miasta po zakupy i na pocztę, nie były znane warunki na szlaku ani pogoda. Ale trzeba było zaplanować, więc zaplanowałam. Dystanse miały być mniejsze niż zazwyczaj, na wszelki wypadek, ale nie dało się uniknąć dłuższych ze względu na odległości między wyznaczonymi miejscami biwakowymi. Wiele trzeba było ominąć, bo wymagano na nich beczek na jedzenie. Bez beczki nie dało się pójść na ostatnie 60 km, dlatego moja beczka miała czekać właśnie w ostatnim mieście, Forks. Dodatkowe półtora kilograma robi ogromną różnicę, więc robi się wszystko żeby tego nie nieść. Miałam już zapisaną trasę i teraz wysłałam do na adres informacji parkowej i czekałam na odpowiedź. Nie spodziewałam się jej od razu, a jednak nadeszła bardzo szybko i zaraz dostałam link do płatności, która przeszła bez problemu. Po jakimś kwadransie dostałam maila z potwierdzeniem do wydrukowania, które należało mieć ze sobą. To teraz jeszcze trzeba było znaleźć drukarkę... Uśmiechnęłam się do właścicielki kempingu, a ta była tak dobra, że wydrukowała mi pozwolenie na zapleczu i nawet nie chciała wziąć pieniędzy. Kamień spadł mi z serca! Bardzo się bałam, że coś się z tymi pozwoleniami nie uda, że nie nadejdą w porę i będę musieć czekać, a poszło tak gładko. I miałam już dzięki temu wyznaczony dzień finiszu, znałam datę. Tylko czy uda mi się wyrobić na ten dzień? Plan był mimo wszystko na styk. Jednego nie wzięłam pod uwagę - jak wielkie znaczenie będą miały pływy. Ale to się miało dopiero okazać później.




Z tą miłą lekkością zanurzyłam się znów w las (przedtem zgubiłam szlak na skrzyżowaniu i nadłożyłam ze 2 km). Odcinki szlaku przeplatały się z odcinkami drogowymi. Spektakularne było przejście mostem nad cieśniną Deception Pass, gdzie strumień przypływu przeciskał się między skałami. Była to ogromna rzeka! Po obu stronach były parkingi i bardzo dużo ludzi, ale też WC i woda. Nikt nie szedł dalej szlakiem, więc po chwili zostałam sama. Obchodziłam zatokę, na środku której na unoszącej się na wodzie kłodzie leżała foka czy też lew morski.












Po obejściu zatoki z drugiej strony i pokonaniu cypla zaczęłam się martwić noclegiem. Dalej już nie było lasu, tylko tereny prywatne. Ale musiałam zrobić dystans, bo miałam już pozwolenie - musiałam dojść gdzieś dalej. Pogrzebałam w aplikacji i znalazłam namiary na trail angelkę, która mieszkała tuż za cyplem. To było zbyt blisko, ale postanowiłam ją znaleźć i zapytać czy nie zgodziłaby się na coś takiego, żeby teraz odwieźć mnie na skrzyżowanie (dotarcie do niego dałoby mi pożądany dzienny dystans), a potem przyjąć na nocleg. Od skrzyżowania poszłabym w odwrotną stronę prosto do jej domu, a rano może mogłaby mnie odwieźć z powrotem na to samo skrzyżowanie skąd kontynuowałabym już normalnie. Najpierw zapukałam do sąsiada, bo było napisane, że trail angelka przeżywa tragedię osobistą (zmarł jej mąż) i nie chciałam przeszkadzać, ale sąsiad sam mnie do niej odesłał i czekała już przed domem. Miała długie włosy, jasne oczy, była ubrana na czarno. Chciała pomóc, ogarnęła temat sprawnie, bez problemu zgodziła się mnie odwieźć, co zaraz uczyniłyśmy. Miałam się pojawić z powrotem około 21. Dziwnie się szło odwrotnie! W ten sposób mój thruhike z WEBO stał się flip-flopem! Całość była drogowa, kilometry mijały szybko. Podziwiałam kolory o zachodzie słońca i zatokę podczas odpływu.









Nawet chwilę przed czasem pojawiłam się u trail angelki. Była już przygotowana. Pozwoliła mi skorzystać z kuchni i spać na kanapie zamiast w namiocie. Cudownie, bo kondensacja byłaby okropna. Trochę rozmawiałyśmy wieczorem i rano, kiedy też zaproponowała mi skorzystanie z prysznica. Mówiła, że to mąż głównie zajmował się hikerami, że w tym roku jeszcze nikogo nie przyjęła, jestem pierwsza, ale że w przyszłym roku będzie chciała wrócić do goszczenia wędrowców i że cieszy się, że ma chociaż jednego.







Odwiozła mnie na skrzyżowanie. Stamtąd miałam jeszcze ze 6 mil drogi, po czym znalazłam się na plaży, którą miałam iść dalej. To był pierwszy odcinek plażowy. Podlegał oczywiście pływom, ale w miarę dobrze trafiłam. Trochę byłam spóźniona, odpływ już się zaczął i spacerowiczka stanowczo oświadczyła, że za nic nie zdążę dojść do końca plaży przed przypływem, ale nie miała racji, zdążyłam ze sporym zapasem i tylko na końcu szłam po żwirze zamiast po piasku. Po drodze był prywatny odcinek wybrzeża, z którego właściciel wygania czasem hikerów, bo legalnie przechodzi się tylko poniżej mediany odpływu, a trudno w nią trafić. W Polsce np. do państwa należy 2 metry brzegu i nie ma czegoś takiego, że własność prywatna sięga w głąb morza.


















Szkoda, że niebo było szare, ale jednak to był piękny odcinek, a klif, a jakże, przypominał mi Gdynię. Na piasku znalazłam ślady butów Altra, kijków i gry w kółko i krzyżyk - ewidentnie hikerzy. Byłam pewna, że to moi znajomi, a po liczbie par butów wywnioskowałam, że spotkała się cała grupa. Bardzo chciałam ich dogonić i znów zobaczyć.




Na samym końcu nagle przejaśniało i chmury szybko odeszły. Błękitne niebo, naniesione przez ocean kłody drewna, pobielałe jak kości - co za miejsce. A potem szlak wyprowadził mnie na szczyt klifu i mogłam jeszcze popatrzeć z góry na lagunowe jeziorka.










Informacja o zatrutych stworzeniach morskich trochę zaburzyła mój euforyczny nastrój... Na koniec dnia był jeszcze ciąg dalszy plaży, możliwy do przejścia przy niewysokim przypływie - mogłam iść po kamieniach. Na końcu cypla na Whidby Island był stary fort wojskowy i przystań promowa. Oraz camping, na którym nie chciałam spać, a zresztą nie mogłam, bo trzeba było rezerwacji dokonać online. Nic to, udało mi się znaleźć fajne miejsce na klifie za kolczastymi krzakami, tam się w spokoju rozbiłam i patrzyłam jak pływa w tę i z powrotem prom. Miałam na kolację pierożki ze squashem, czymś pomiędzy dynią a cukinią. Były naprawdę dobre.









Rano spakowałam się po ciemku, żeby zdążyć na 7 (a może była to 6:30?) na prom. PNT jest pod tym względem wyjątkowym w USA szlakiem, że zawiera podróż promową z Whidby Island na Półwysep Olympic. Promy oczywiście nie są mi obce - pływałam nimi podczas przejść Nowej Zelandii, Japonii, również w Chorwacji była obowiązkowa przejażdżka. A że uwielbiam promy to bardzo się cieszyłam i podróż wydała mi się wręcz za krótka. Prom się spóźnił z powodu mgły, ale to było całkiem dobrze, bo mogłam podpiąć się do gniazdka.







Przeprawiwszy się na Półwysep Olympic w Port Townsend skierowałam swoje kroki przede wszystkim do supermarketu. Musiałam zrobić zakupy na aż 8 dni, i to szybkich i długich dni. 10 kg na pewno. Było z tym bardzo ciężko, ale wiedziałam że wszyscy moi znajomi cierpią tak samo i trzeba było po prostu zacisnąć zęby. Z każdym posiłkiem ciężaru miało ubywać. Szlak był póki co bardzo łatwy i płaski, wiódł ścieżką pieszo rowerową. Potem niestety nastał asfalt na bardzo ruchliwej drodze pozbawionej właściwie pobocza. Wiele osób ten odcinek objeżdża, korzystając z występującej w tej okolicy komunikacji publicznej.







Na samym końcu ścieżki, przed wejściem na ten asfalt, siadłam na lunch, bo dalej nie spodziewałam się fajnych miejsc. I kiedy tak sobie siedziałam na ziemi usłyszałam okrzyk "Zebra!". Odwróciłam się, a tam cała grupa: Giulio Verde, Timon, Scratchy, Beats i Mash! Połączyli swoje siły na ostatni etap i szli razem całą grupą. Załatwili sobie takie same pozwolenia. Różniły się od moich, mieli skończyć aż dwa dni po mnie. Ale chciałam ich jeszcze zobaczyć i umówiliśmy się, że jeśli tylko będzie się to dało logistycznie zrobić zobaczymy się już po zakończeniu w Forks, gdzie musiałam wrócić po paczki.








Mimo, że się bardzo starałam, nie zdążyłam dojść na biwak za jasności. Asfalt się skończył, ale nie mogłam tak od razu zabiwakować, bo teren był prywatny i za blisko cywilizacji. Potem było pod górkę, zresztą wyznaczyłam sobie dokąd muszę dojść. A tymczasem ostatnie dwa kilometry to były straszne chaszcze, wysokie trawy, nie bardzo było widać żeby ktoś tam chodził. Wiedziałam dlaczego - wszyscy chodzili obejściem, starym przebiegiem szlaku, bo po drodze byli trail angele. Ja jednak chciałam w miarę możliwości iść aktualnym przebiegiem szlaku. To było dziwne miejsce, pod dawną drogą, teraz zarośniętą, coś bulgotało. Nie były to żadne urojenia, naprawdę był tam jakiś kanał, ale do dziś nie wiem czy płynęła nim woda czy coś innego. Przypuszczałam, że woda, bo gdyby coś innego to powinno to być bardziej zadbane. Tu i ówdzie były chyba jakieś nieszczelności. Dziwnie tak było iść przebijając się przez wysoką trawę w nieprzeniknionych ciemnościach i słyszeć pod nogami dziwaczne bulgotanie. Na końcu już całkiem zgubiłam się w trawie, wyszłam stamtąd po błędnym śladzie z mapy.cz, ale już to było nieważne, bo wyszłam na drogę, a nią mogłam dojść na strumyk, gdzie chciałam biwakować. Mój mały namiot jakoś się tam zmieścił. Dobrze się schowałam, drzewa zasłaniały obóz od strony drogi i mostu. Całe szczęście, bo przejeżdżały jakieś auta, pewnie myśliwych, ale kto wie.






To już zdjęcie śniadania...