Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

wtorek, 29 kwietnia 2025

Pieszy trawers Korei Południowej - Przygotowania

Moja pierwsza długodystansowa wędrówka w Azji, czyli pieszy trawers Japonii była wprost wspaniała. Zostały mi po niej prawie wyłącznie dobre wspomnienia (pomimo pijawek, tajfunów i upałów). Czułam po niej, że chciałabym poznać Azję lepiej, odwiedzić (a więc przejść) jeszcze jakiś inny kraj. Korea Południowa wydaje mi się być naturalnym kierunkiem dalszych eksploracji. Interesuje mnie jak bardzo będzie się różnił krajobraz na stałym lądzie azjatyckim - choć Korea jest z trzech stron otoczona morzem ma znacznie bardziej kontynentalny klimat. Góry są strome i skaliste, to już wiem na wstępie. Korea różni się znacząco od Japonii, to też wiem, ale na czym te różnice będą polegały, jestem bardzo ciekawa. 

Od dawna istnieje długodystansowy szlak pieszy Baekdu Daegan Tral, szlak ten jednak nie jest możliwy do przejścia w całości, jest dość krótki (687,3 km to jego oficjalna długość) i nie prowadzi przez całą Koreę Południową. Patrząc na mapę stwierdziłam, że z łatwością mogę przedłużyć trasę do oceanu, tak żeby zacząć wędrówkę z wysuniętego najdalej na południe punktu kraju. Doszłam w końcu do wniosku, że dodam jeszcze trzy wyspy, które są jeszcze dalej na południe: Marado, Gapa-ri i Jeju. Planuję zacząć wędrówkę na południowym krańcu Wyspy Marado. Zakończenie wędrówki z oczywistych powodów nie nastąpi w punkcie wysuniętym najdalej na północ - wstęp tam jest zabroniony, gdyż to granica z Koreą Północną. Znalazłam jednak odpowiednie miejsce tuż przed granicą - to wysunięty najdalej na północ punkt Korei Południowej, do którego legalnie można pójść. Czy dojdę do samej Koreańskiej Strefy Zdemilitaryzowanej (DMZ) na plaży? Wątpię. Kilometr przed granicą jest pomnik i muzeum położone na nadmorskiej skale, Goseong Unification Observatory. Myślę, że to będzie najlepsza opcja.

Góry Baekdu Daegan ciągną się przez cały Półwysep Koreański. Pasmo ma około 1400 km długości.

Baekdu Daegan Trail to bardzo trudny szlak, na którym czeka mnie 40 000 m przewyższeń. Zaczyna się w Parku Narodowym Jirisan, w linii prostej około 200 km na północny wschód od cypla, na którym rozpocznę wędrówkę przez kontynentalną Koreę (to pierwszy patrząc od południa masyw na mapie, którego wysokość jest przedstawiona białym kolorem). Od razu na początku trzeba wspiąć się na najwyższy szczyt na szlaku Cheonwang-bong, 1915 m n.p.m. Szlak prowadzi cały czas grzbietami górskimi, więc oprócz przewyższeń i trudnego skalistego terenu są jeszcze problemy z wodą. Ale to nie koniec - fragmenty szlaku zostały zamknięte przez władze parków narodowych i niemożliwe jest przejście go w całości. Można próbować obchodzić lub objeżdżać te fragmenty, ja oczywiście planuję obchodzić. Na noclegi w schroniskach (biwakować w parkach narodowych nie wolno) trzeba mieć pozwolenia, załatwia się je przez internet, ale jest to trudne, bo pula pozwoleń jest otwierana tylko dwa razy w miesiącu i nie można rezerwować dowolnej ilości noclegów - władze starają się ograniczać liczbę ludzi w górach i mieć wszystkich na oku. Nie wolno chodzić w nocy. Spodziewam się, że problemy logistyczne w parkach narodowych i zdobywanie wody będą największymi problemami. Niestety wciąż zmagam się z kontuzją kciuka, której nabawiłam się nadmiernie używając kijków trekkingowych na PNT. Na pewno mi to nie pomoże. 

Na mojej trasie znajdzie się znajdujący się na Wyspie Jeju najwyższy szczyt Korei Południowej Hallasan 1947 m n.p.m. Najwyższy szczyt Korei w ogóle to Baekdu-san, 2744 m n.p.m.. Znajduje się on na granicy Korei Północnej i Chin i tym razem raczej go nie odwiedzę.

Poniższa mapa przedstawia schematycznie planowaną trasę.


Sprzętowo wyszło ciężko, 7121 g to bardzo dużo. Doszedł panel solarny, ale mam nadzieję, że ułatwi mi on życie na szlaku i nie będę żałować, że go wzięłam. Będę też dźwigać papierowy przewodnik po Baekdu Daegan Trail. Nie chciałam go całego skanować, a zawiera niezwykle przydatne informacje.

Lista sprzętu na wyprawę wygląda tak:



Korea   - Lista sprzętowa
Waga bazowa - sprzęt   podstawowy (bez wody, jedzenia, paliwa)
Sprzęt Nazwa Waga (g)
Plecak OnMyWay Triple Crown   custom 786
Worek na   śmieci Nylofume 29
Worek na   śmieci Walmart 80 l 56
Namiot Zpacks Plex Solo 396
2 szpilki Tytanowe 36
6 śledzi V Hilleberg DAC 70
Folia pod   namiot Folia polycryo 40
Materac   dmuchany Thermarest NeoAir   Xlite Regular 365
Śpiwór Roberts Vagabond   325 custom 592
Worek   wodoszczelny na śpiwór Hubieul Ultralight   custom 10l 21
Garnek   tytanowy Evernew ECA267 900ml 100
Łyżka tytanowa Aliexpress 18
Palnik gazowy BRS 3000T   (zmodyfikowany) 24
Zapalniczka BIC 20
Kartusz 230 g 148
Butelka Nalgene OTF, nakrętka   klasyczna 110
Butelka PET 1l Biedronka, woda   Polaris alkaliczna 38
Butelka PET 1l Biedronka, woda   Polaris alkaliczna 38
Butelka PET 1l Biedronka, woda   Polaris alkaliczna 38
Butelka   zwijana Plartpus 2l 38
Worek   wodoszczelny na jedzenie Zpacks Large Food Bag 35
Słoik   plastikowy na masło Talenti 53
Filtr do wody Sawyer Mini (używany   z wodą w środku) 47
Strzykawka do   backflushingu filtra Sawyer 30
Kurtka puchowa Roberts custom 100 327
Kurtka   przeciwdeszczowa Montbell Versalite 124
Spodnie   przeciwdeszczowe Montbell Versalite 106
Łapawice   wodoodporne Enlightened Equipment 19
Skarpety   wodoodporne Rocky GTX Socks 78
Bluza Kwark Polartec Power   Strech Pro 252
Getry Kwark Polartec Power   Strech Pro 204
Bokserki Saxx Quest 84
Skarpety do   spania Smartwool Hike Light   Cushion Ankle 52
Majtki Supernatural 52
Czapka OnMyWay Technostrech 22
Chusta   jedwabna Milanówek 90x90 45
Rękawiczki Kwark Polartec Power   Strech Pro 33
Worek   wodoszczelny na ubrania Zpacks Medium Plus   Dry Bag 26
Parasol   trekkingowy Six Moon Designs Rain   Walker Umbrella 152
Nakładki   przeciwsłoneczne na okulary 14
Piłeczka do   masażu Easy Yoga, korek, 5   cm 20
Kosmetyczka z   zawartością (bez consumables) OnMyWay DCF 122
Apteczka i   zestaw naprawczy W torebce strunowej 89
Szmatka do   okularów Ściereczka z   mikrofibry, Biedronka 2
Papier   toaletowy W torebce strunowej 8
Portfel Zpacks Zip Pouch   "Wallet" 26
Paszport 40
Przewodnik   papierowy Baekdu Daegan, Hiking   Korea's Mountain Spine 531
Notatnik 18
Długopis 5
Scyzoryk Victorinox Classic 20
Czołówka Petzl e+Lite (stara   wersja) 23
Zapasowe   baterie do czołówki CR2032 10
Panel solarny Xtorm 21 W 478
Smartfon w   etui Motorola Moto G7   Power 210
Torebka   strunowa na telefon wodoodporna Loksak aLoksak 7
Kabel USB do   telefonu 8
Ładowarka do   telefonu 53
Ładowarka 2   USB 30
Adapter do   wtyczek 10
Aparat   fotograficzny Sony RX100 VII 306
Zapasowa   bateria do aparatu 31
Kabel USB do   aparatu 14
Uchwyt na   aparat do kijka trekkingowego Stick Pic 12
Statyw Pedco Ultrapod 50
Mikrofon Rode Video Micro 82
Szyna ze   stopką Ulanzi PT-9 40
Powerbank Miller ML-102 32
2 ogniwa 18650 Panasonic 92
Kabel USB do   powerbanku 14
Karty SD i adapter do kart SD SanDisk 10
Torebka na   elektronikę OnMyWay DCF 10
Waga bazowa 7121
Ubrania i rzeczy niesione na sobie 1933
Koszulka z   długim rękawem Kwark Pustynna 99
Krótkie   spodenki biegowe Arc'teryx Aestas   Short Women's 233
Daszek Fjällräven 42
Biustonosz   sportowy Panache Sports Bra 112
Majtki Supernatural 52
Rękawiczki rowerowe FOX 43
Skarpety Injinji Toe Socks   Micro 30
Skarpety Smartwool Hike Light   Cushion Ankle 52
Buty do   biegania Altra Lone Peak 8.0   (41) 522
Stuptuty   biegowe Stuptut 40
Stabilizatory   na kolana (2) Cho Pat Knee Strap 176
Zegarek Casio 16
Chusteczka do   nosa Bawełniana 5
Kijki   trekkingowe Leki Corklite 572



Jak zawsze będę publikować regularnie relacje na Instagramie w Insta Stories (pamiętajcie że jedna relacja wyświetla się przez 24 godziny :-)). Trzymajcie kciuki, a jeśli ktoś chciałby wesprzeć wyprawę zapraszam na swój profil na Patronite: https://patronite.pl/agnieszkazebradziadek

W międzyczasie będą się ukazywać zaległe relacje z poprzednich wędrówek.

Do zobaczenia!

wtorek, 22 kwietnia 2025

USA: Pacific Northwest Trail (Priest Lake - Northport)

W moim wyobrażeniu na Pacific Northwest Trail było znacznie więcej niż w rzeczywistości - sądziłam, że tak blisko Kanady powinny być same kałuże po lodowcu. Tak jednak nie było i naturalne jeziora były rarytasem, szczególnie te większe w dolinach. Priest Lake było właśnie takim cudownym zjawiskiem. Nie dziwne, że biwakowanie nad nim było takie popularne. Idąc wzdłuż brzegów minęłam wiele obozów. Potem zaś szłam cudownym szlakiem przez naturalny las, jakich bardzo niewiele zachowało się w regionie pacyficznym, ledwie jakieś kępki.













Szkoda, że ten odcinek nie był dłuższy. Następny był nieprzechodni, szlak z oficjalnego PNT przeniósł się na inny, alternatywny i nikt nawet nie myślał, żeby iść oryginalną trasą, bo całkiem ona zarosła. Jednak dla mnie był to spory kłopot, bo żadna z moich map w telefonie nie uwzględniała alternatywy. Miałam jakieś zrzuty ekranu i udało mi się trafić gdzie trzeba, na szczęście ścieżka była widoczna. Zrobiłam sobie przerwę w kolejnym uroczysku z wysokimi cedrami.







Alternatywna trasa Jackson Creek wcale nie była gorsza od oryginału, była nawet lepsza, bo bardziej szlakowa i mnie drogowa (to właśnie stara droga zarosła). Naturalnie prowadziła pod górę, przez kilka godzin. Była nawet woda, której się nie spodziewałam, a na przełęczy dwa namioty, jak nic PNT-erów i to najpewniej Włocha i Szwajcarek, ale właścicieli nie było - domyśliłam się, że bardzo poprawnie poszli jeść kolację gdzieś indziej. Byłam pewna, że spotkamy się następnego dnia. Chciałam zabiwakować na końcu podejścia, na grzbiecie, ale wyżej las był wypalony i nie było żadnej osłony przed wiatrem, jaki się zerwał. Nagle zrobiło się zimno, wiatr był lodowaty, nawet musiałam się ubrać - co za odmiana.












Zeszłam na drugą stronę grzbietu, mając nadzieję, że znajdę jakiś płaski skrawek ziemi, a znalazłam jeszcze coś lepszego - stałe miejsce biwakowe i to nawet z małym źródełkiem - ideał i to w samą porę, bo właśnie robiło się ciemno. Nie brakowało tam jednak śmieci, i to bardzo starych.







Wraz ze wschodem słońca wrócił upał. Jakoś nużył mnie szlak, nie był zbyt ekscytujący, a niebo przymglone od dymu. Bałam się, że nie znajdę wody bez aplikacji. Odwróciłam się w pewnym momencie i na polanie w oddali zobaczyłam trójkę wędrowców - a więc już mnie doganiali.








Źródło miało być mniej więcej na przełęczy, ale nic nie zobaczyłam, nic nie usłyszałam. Na trailheadzie (bo przecinałam szutrówkę) była skrzynka z księgą gości. Zobaczyłam wśród poprzedników Kamilę i Tomka, a Szwajcarek i Włocha nie było, zatem to na pewno oni byli za mną. Źródełko znalazło się 50 metrów dalej, a potem kiedy siadłam na drugie śniadanie pojawiła się i trójka bohaterów dnia. Od lewej Timon, Giulio Verde i Scratchy. Też usiedli, pogadaliśmy, dowiedziałam się, że poznali się w poprzednim roku na Nordkalottleden - jaki ten świat mały. Byli ode mnie znacznie szybsi, więc potem puściłam ich przodem. Tym razem byłam pewna, że ich jeszcze zobaczę.





Kolejny etap szlaku prowadził znów przez pogorzeliska. Słyszałam już o nich i faktycznie, zwalonych pni było tak dużo, że zupełnie nie dało się utrzymać normalnego tempa. Ale jakieś 3 km dalej nagle niespodzianka - oczyszczone! Kawałek dalej spotkałam wolontariusza z piłą, była sobota i właśnie rozprawili się z kilkoma kilometrami tych tortur! 






Na trasie w dolinę były ciekawe rzeczy - pozostałości traperskiej chaty i dziwne mineralne źródło. Potem zaczęły się bardzo łagodne i zadbane zygzaki, którymi zeszłam na sam dół, nad sztuczne Lake Sullivan. Po drugiej stronie zbiornika biegła asfaltowa droga, po mojej stronie był kemping, dopiero za nim znów zaczęła się ścieżka. Mimo że sztuczne, jezioro wyglądało naturalnie i pięknie. Strome zbocze opadało prosto do wody, ale znalazłam doskonały biwak, akurat na jeden mały namiot. Rozbiłam się i wskoczyłam do wody - a jakże, razem z materacem, który zdążyłam już znowu przebić. Tym razem jednak łatanie się udało. Ależ tam było spokojnie, wręcz idyllicznie. 











Bardzo mi się podobał ten biwak. Bałam się wilgoci, ale było zupełnie sucho i poranek był bardzo przyjemny, z kawą i smacznymi kanapkami.







Szczęśliwie szlak był po cienistej stronie akwenu i jakoś dało się przeżyć. Dalej było ciekawe miejsce po innym zbiorniku, który dużym kosztem zlikwidowano żeby przywrócić naturalny stan doliny i ryby do rzeki. Z czasem odrośnie las, póki co jest coś łyso, ale są tablice informacyjne i bliżej drogi fajna wiata.











Tego dnia miałam osiągnąć miejscowość Metalline Falls, pozostał mi już tylko kawał asfaltu. Timon, Scratchy i Giulio Verde minęli mnie i z kempingu pojechali do miasta autostopem, więc teraz byli przede mną, ale wzięli dzień zero i spotkałam ich na drodze w aucie jadących z miasta na inny kemping, na którym nocowali. Wszyscy wybieraliśmy się na szlak następnego dnia. Właściciel jedynego hotelu był tak miły, że wskazał mi gdzie mieszka trail angelka, która pozwala hikerom biwakować na podwórku za darmo. Była to też ciekawa osoba, która przeszła CDT jako 18-latka. Miała na imię Mary. Pozwoliła mi wziąć prysznic z węża ogrodowego i wyniosła przedłużacz. Poszłam potem do sklepu i kupiłam bardzo dobrego wędzonego dzikiego łososia oraz ziemniaczaną sałatkę na kolację.











Rano (był poniedziałek) musiałam czekać na otwarcie poczty. Byłam bardzo zdenerwowana, bo to tam wysłałam swoje paczki bounce box, a dostałam już ostrzeżenia o rychłym odesłaniu - okazało się, że paczki z trackingiem odsyłają do nadawcy już po dwóch tygodniach, a tylko zwykłe bez śledzenia czekają aż miesiąc. Dotąd w Stanach zawsze byłam przekonana, że wszystkie paczki czekają miesiąc i nikt mi ich nigdy nie odsyłał, ale byłam na popularnych szlakach, gdzie najwyraźniej pracownicy poczt byli bardzo życzliwie nastawieni do hikerów.

Na szczęście obie paczki czekały na mnie. Pani obsługująca okienko była z innej poczty, z innego miasta, dopiero się uczyła i nie bardzo wiedziała co robi, ale jakoś dałyśmy sobie radę. Pobrałam plik map na następny etap i posłałam paczki dalej.




Niedaleko na południe od Metalline Falls jest wielka zapora na Pend Oreille River. Rzeka przeciska się w tym miejscu przez kanion. Za mostem skręciłam w mniejszą drogę i szłam nią do momentu kiedy zaczęła się pnąca mozolnie pod górę gruntówka. Na końcu drogi spotkałam znajomą trójkę, preferowali rozbijać się nieco wcześniej. Mieliśmy wyraźnie inne tryby funkcjonowania. Wolałam podejść jeszcze wyżej, na sam grzbiet, zwłaszcza że potem miało padać. Po drodze było źródło. Doszłam już praktycznie po ciemku, po drodze spotykając sowę, a kiedy rozbiłam namiot w bushcraftowym zakątku, zaczęło padać. Idealnie.










Cudownie było słuchać stukania deszczu o tropik, nie słyszałam tego dźwięku od tygodni. Zrobiło się chłodniej i tak dobrze mi było w śpiworze. Oczywiście nie wstałam wcześnie, tylko poczekałam aż pogoda się wyklaruje, a tymczasem nadeszli moi znajomi i zastali mnie jeszcze przy pakowaniu.






Chmury długo snuły się po grzbietach. Deszczu nie było tak naprawdę wiele, był drobny, ale roślinność była zroszona i pięknie to wyglądało. Przez przypadek zapędziłam się prawie na sam szczyt Abercrombie Mountain, ale i tak nie było widoków z powodu chmur. Zejście oczywiście było z gatunku nie kończących się, ale mijałam się ze znajomymi, spotkałam grupę na koniach i PNT-era idącego z przeciwnego kierunku.












W końcu znalazłam się na dnie doliny i na drodze, teraz miało być długo drogowo. Znajomych po drodze ktoś zgarnął na nocleg, chyba ten sam facet, z którym przez chwilę rozmawiałam. Miałam w planie spróbować zabiwakować koło miłych ludzi z zamkniętej stacji benzynowej nad Rzeką Columbia. Okolica była delikatnie mówiąc dziwna, przy drodze stała kukła Jezusa, ale tabliczki informujące o atrakcjach czekających hikerów w Northport zachęcały.







W miejscu w którym spostrzegłam wody Columbii wypadło moje 400 mil. Jakaś kobieta się zatrzymała i spytała czy czegoś potrzebuję, ale nie potrzebowałam. Columbia była niesamowita, ostatnio widziałam ją na PCT w Cascade Locks, na Moście Bogów. Tam jest oczywiście jeszcze większa. Jest to jednak najważniejsza rzeka północnego-zachodu.






Jeżeli chodzi o nocleg to odniosłam pełen sukces, zanocowałam w pokoju, który był dawniej zamrażarką na stacji benzynowej. Wayne i Candy byli przedziwni, ale życzliwi. Byli Świadkami Jehowy, ale jak gdyby niezupełnie. Lub nie tylko? Kto wie. Dostałam naturalnie broszurę, ale powiedziałam, że preferuję Biblię, na czym zakończyły się tematy religijne - przyznacie, że zgrabnie wybrnęłam z działalności misyjnej. Zjedliśmy makaron i deser, pytali mnie o Polskę i narzekali na Amerykę, co wcale mnie nie dziwiło. Mówili jak brudna jest Columbia i że nie da się w niej łowić ryb.






Śniadanie zjadłam we własnym zakresie, ale dostałam trochę rzeczy do jedzenia ze sobą i mogłam korzystać z kuchenki. Naprawdę miło. No i woda! Dalej zresztą była jeszcze skrzynia z trail magic, przede wszystkim wodą, a w rowie puszki z napojami, niewątpliwie dla nas. Droga była długa i prosta, w oddali zobaczyłam zbliżającą się osobę. Był to znowu SOBO, miał na imię Mountain Goat, też robił wrażenie fajnego gościa.










Około południa, czy też wczesnym popołudniem, dobrnęłam do Northport. Miasteczko było malutkie i długie, powędrowałam na wifi do zamkniętej tego dnia biblioteki, kupiłam bardzo drogie ale przepyszne ciastka francuskie z jabłkami w piekarni (chyba pierwszy raz w życiu coś takiego mnie spotkało w Ameryce), zakupy niestety zrobiłam na stacji benzynowej, ale był tam jeszcze jeden sklepik. Nie wiem czy lepszy. Przestudiowałam wszystkie tablice informacyjne i zdecydowałam się pójść dalej, bo była dopiero 15. Ominął mnie w ten sposób nocleg u bardzo znanych trail angeli, no ale trudno. Chciałam kiedyś ten szlak skończyć.