Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

niedziela, 23 grudnia 2018

Test: Skarpety wodoodporne Rocky Gore-Tex Socks

W początkach swojej aktywności turystycznej, podobnie jak wielu amatorów górskich wędrówek, poszukiwałam sposobu na to żeby zachować suche stopy. Z czasem przekonałam się, że jest to problem mało istotny, jednak wciąż czasem się pojawiał np. w trakcie trekkingów po bagnistych rejonach Skandynawii jesienią, w trakcie późnojesiennych wycieczek w polskie góry czy też wreszcie w czasie przejścia długodystansowego szlaku, na którym występują bardzo zróżnicowane warunki ze śniegiem włącznie - tak jak na Continental Divide Trail.

Z wyjątkiem prawdziwej zimy, kiedy nie ma innego wyjścia, unikam wysokich butów trekkingowych z powodu niewygody i ryzyka kontuzji. Ich wodoodporność jest zresztą dyskusyjna i obwarowana koniecznością częstej konserwacji. Szukałam więc innego rozwiązania, chcąc nadal cieszyć się dobrodziejstwami ulubionych butów do biegania.
 
Nie zdecydowałam się na zakup skarpet neoprenowych ani popularnych u nas skarpet trójwarstwowych składających się ze zlaminowanych na stałe skarpet zewnętrznych, membrany oraz grubej wyściółki, kłopotliwych przy wielodniowym użytkowaniu ze względu na utrudnione suszenie, ciężkich i nie pozwalających na używanie ulubionych skarpet pod spodem.

Używałam oczywiście plastikowych torebek, ale znikoma trwałość wyklucza stosowanie ich na dłuższą metę. Próbowałam też skarpet VBL jako skarpet wodoodpornych, ale ich używa się w innej konfiguracji, grube skarpety zakładając na wierzch, dlatego nie są one tak wytrzymałe i szybko się zużywały.

O skarpetach Rocky, dostępnych m.in. na amerykańskim Amazonie dowiedziałam się z forum sprzętowego backpackinglight.com. Użytkownicy chwalili , więc postanowiłam dać im szansę.




Idea

Specyfiką tego rozwiązania jest brak konieczności noszenia membrany przez cały czas - zupełnie tak jak kurtkę membranową skarpety możemy zdjąć w każdej chwili, a ich minimalistyczny design pozwala na ubieranie stóp na cebulkę, wraz z zestawem ulubionych skarpet: skarpet trekkingowych oraz linerów.
 
Skarpety wodoodporne mają chronić przed wilgocią, a także przed zimnem - woda znacznie przyspiesza wychładzanie się ciała. Szczególnie przykre jest wielodniowe przebywaniem w mokrym środowisku, kiedy nie ma jak wysuszyć skarpet, a grożą nam otarcia, pęcherze i wyziębienie.


Skarpety wodoodporne dużo lepiej współpracują z miękkimi butami, które umożliwiają poruszanie stopami. Ruch usprawnia krążenie i stopy się rozgrzewają. Oczywiście nie należy liczyć na to, że ochronią nas przed odmrożeniami, nie są przecież ocieplane i nie zastąpią zimowego obuwia. W warunkach zimowych jest to tylko rozwiązanie awaryjne, odpowiednie dla świadomych użytkowników.

W trakcie brodzenia w mokrym śniegu stopy mi drętwieją, pod koniec Continental Divide Trail zdarzało mi się tracić czucie w stopach na kilka godzin. Takie warunki są najgorsze, ze względu na ciągle nowe dostawy bardzo zimnej wody. Suchy śnieg nie topnieje w takich ilościach. Woda deszczowa i woda w rzekach z zasady jest cieplejsza.



Dane techniczne i budowa

Rocky 11" GORE-TEX® Waterproof Socks

Materiał zewnętrzny: nylon, nylon z domieszką Lycry

Membrana: Gore-Tex Pro Shell 3L

Podklejone szwy

Długość: 11 cali (28 cm)

Waga: 72 g (para w rozmiarze US 8/ EU 41)


Budowa skarpet Rocky jest podobna jak w kurtkach, bez grubej wyściółki ani trudnego w suszeniu materiału zewnętrznego. To ona zdecydowała o wyborze tego właśnie modelu.
 
 
 
Spodnia część skarpet jest wykonana z nierozciągliwego nylonu i jest najbardziej odporna. Część wierzchnia jest lekko elastyczna, co pomaga przy zakładaniu skarpet. U góry znajduje się elastyczny mankiet, opinający łydkę.



Użytkowanie

Pierwszy egzemplarz skarpet Rocky zakupiłam w 2015 roku, używałam go w ciągu następnych dwóch lat na kilkutygodniowych trekkingach w Skandynawii, miałam też zamiar używać w Nowej Zelandii, ale ze względu na raczej ciepły klimat nie było to potrzebne.

Skarpety zakładałam tylko kiedy groziło mi przemoczenie butów, w deszczu lub w trakcie wędrówki przez bagna, a zdejmowałam kiedy buty wyschły. O ile w plecaku Rocky spędziły więc wiele miesięcy, na nogach bywały pewnie kilka tygodni.

Drugi egzemplarz, który użytkuję nadal zakupiłam w 2017 roku. Jest o rozmiar większy, bo w międzyczasie powiększyły się moje stopy. Służył mi dotąd w trakcie wędrówki Continental Divide Trail - na wysokogórskim etapie Colorado, gdzie na szlaku leżało jeszcze dużo niestopniałego zimowego śniegu i na końcowym etapie Montany.
 
Miałam je także w czasie podróży przez Kanadę, gdzie umożliwiły mi kilka jednodniowych wycieczek w Góry Skaliste w zimowych warunkach. 



Jeżeli chodzi i pranie to z reguły płukałam je tylko w wodzie. W domu prałam ręcznie z użyciem szarego mydła. Nie brudzą się bardzo, bo cienki materiał nie pochłania błota.


Wygoda

Materiał skarpet jest sztywny i nie rozciąga się, nie dopasowuje do stopy. Po włożeniu stóp do butów powstają zmarszczki, które zasadniczo nie przeszkadzają - jeśli w butach jest dość miejsca poruszanie palcami powinno pomóc w rozprostowaniu zmarszczek.

Szwy są płaskie, ale da się je wyczuć. Czasami wymagają delikatnego przekręcenia.
 
Jedyne, co mi w tych skarpetach przeszkadza to niefizjologiczny krój, dostosowany do kształtu współczesnych butów, a zatem pasujących na zdeformowane stopy ze ściśniętymi palcami. Jeżeli noszę je drugi czy trzeci dzień z rzędu pojawia się ból w pierwszym stawie dużego palca (halluksie), ten sam problem mam w tradycyjnych butach z wąskimi palcami.
 
Ogólnie skarpety są wąskie, na osoby mające szersze stopy mogą być za ciasne. Dla mnie są za wąskie tylko w palcach, reszta jest idealna, pięta leży bardzo dobrze.
 
Z powodu ogólnej ciasności dobrze jest wybrać większy rozmiar. Pierwszy egzemplarz 7, drugi 8, co przekłada się przynajmniej w teorii na rozmiar 39,5 oraz 41, odpowiadające według producenta 25 i 26 cm (rozmiar wkładki w bucie). Moim zdaniem są pół rozmiaru mniejsze.

*Edit 2022: aktualny model jest już nieco szerszy w palcach. Obecnie przy rozmiarze stopy 38 (długość 24 cm) noszę rozmiar 10, do którego mieszczą mi się dodatkowo dwie pary skarpet, palczaste i hikingowe.
 
Prawa i lewa skarpeta wyraźnie się różnią, wewnątrz znajdują się metki z oznaczeniem L i R (lewa i prawa).
 
Mankiet jest przylegający, dość ciasny.
 
Zakładanie skarpet wymaga pewnego wysiłku, zdejmowanie zaś jeszcze większego. Muszą być wąskie żeby nie było nadmiaru materiału, ale mogłyby jednak być trochę szersze w łydce, bo przecież trzeba tamtędy wsunąć piętę.

Skarpety nie ślizgają się wewnątrz butów.



Wodoodporność

Kupując skarpety Rocky nie byłam wcale pewna czy będą naprawdę wodoodporne i szczerze w to wątpiłam, mając wiele złych doświadczeń z funkcjonowaniem membran w odzieży i obuwiu. To, że rzeczywiście są 100% wodoodporne wciąż wydaje mi się cudownych zjawiskiem. Konstrukcja 3L to najwytrzymalszy rodzaj membrany, składający się z materiału zewnętrznego, membrany i wyściółki. Trudno oczywiście oczekiwać, żeby skarpety zachowywały swoje właściwości przez bardzo długi okres czasu. W moim przypadku po dwóch sezonach zaczęły w końcu przepuszczać odrobinę wody, ale dopóki membrana nie zaczęła puszczać pod wpływem uszkodzeń mechanicznych nigdy mnie nie zawiodły.
 
Używałam skarpet nie tylko w czasie deszczu, ale także przy przechodzeniu przez strumienie, wędrówce przez bagna i w mokrym śniegu.

Jedyna możliwość przemoczenia następuje gdy woda sięga powyżej skarpet: nalewa się od góry jeśli strumień jest głębszy lub wsiąka przez elastyczny niewodoodporny mankiet po zachlapaniu.


Oddychalność

Nie odnotowałam problemów z oddychalnością, ale też nie zauważyłam żeby skarpety w jakiś wybitny sposób oddychały. Nigdy się tego po nich nie spodziewałam - membrany w butach generalnie nie oddychają, a cóż dopiero w mokrych butach w których chlupie woda, bez dostępu powietrza - jest to wręcz niemożliwe. Oddychanie można zauważyć dopiero kiedy buty wyschną, ale wtedy można je zdjąć. Nie zdarzyło mi się nigdy żeby wewnętrzne skarpety były mokre, ale po całym dniu są zawsze lekko zawilgocone od potu. Tutaj wysuwa się przewaga właśnie tego typu "gołych" skarpet membranowych bez dodatkowej wyściółki - wewnętrzne skarpety można wysuszyć czy nawet wymienić, podczas gdy wielowarstwowe trzeba byłoby próbować szuszyć, kiedy ich zewnętrzna strona jest zupełnie przemoczona.
 
Dopóki buty całkiem nie wyschną nie zdejmuję skarpet wodoodpornych. Szybkość schnięcia zależy od modelu obuwia, ale trwa zazwyczaj pomiędzy pół dnia a całym dniem.




Wytrzymałość

Skarpety Rocky są bardzo wytrzymałe. Jak wspominałam trwałość membrany jest dobra - dopiero po dwóch sezonach zaczęły puszczać odrobinę wody, ale wciąż nadawały się do użytku. Nie widać nigdzie śladów rozlaminowywania się podklejeń szwów. Na materiale zewnętrznym nie widać żadnych uszkodzeń, są jednak widoczne drobne przetarcia na materiale wyściółki.

*Edit 2022: Powyższe dotyczy użytkowania standardowego, raczej sporadycznego lub okresowego. W 2020 używałam Rocky tygodniami podczas przejścia Szwecji. Wytrzymały jakieś 1000 km, z tym że pod koniec puszczały już wodę od spodu. W 2022 przeszłam Norwegię. Na tej wędrówce skarpety wodoodporne towarzyszyły mi prawie każdego dnia, ponieważ szlaki były bardzo bagniste i ciągle przechodziłam rzeki. Zużyłam je również po 1000 km, z tym że całkowitą wodoodporność zachowały do około 600-go kilometra. Z konieczności próbowałam skarpet Bridgedale (konstrukcyjnie bardzo podobnych do Dexshelli), które zawiodły na całej linii - wytrzymały zaledwie 6 dni (200 km).



Podsumowanie

Skarpety wodoodporne to wspaniały wynalazek. Przydadzą się wszystkim wędrowcom, nie tylko długodystansowym. Niska waga (72 g), zwłaszcza w porównaniu z neoprenowymi czy wielowarstwowymi skarpetami wodoodpornymi sprawia, że ultralighterom łatwiej zdobyć się na dołożenie Rocky Gore-Tex Socks do zestawu odzieży przeznaczonej na złe warunki pogodowe.

Czuję się jednak w obowiązku dać Wam ostrzeżenie -  pamiętajcie, że skarpety wodoodporne nie chronią przed odmrożeniami i zasadniczo nie nadają się do użytku w temperaturach poniżej zera, w śniegu, na dłuższą metę. Jest to sprzęt 3-sezonowy, w warunkach zimowych tylko rozwiązanie awaryjne, kiedy wiemy, że ochłodzenie jest epizodyczne.

Niestety, Rocky Gore-Tex Socks nie są dostępne w Polsce, jedynie w sklepach amerykańskich, w tym Amazonie, w którym dotąd się w nie zaopatrywałam. Pomimo to zdecydowanie warto wybrać właśnie ten model, nie posiadający w zasadzie konkurencji.
 
Przy wyborze rozmiaru sugeruję kierować się rozmiarem buta, powiększonym o pół lub cały rozmiar. Należy też rzecz jasna pamiętać o tym, że zakładanie dodatkowych skarpet wodoodpornych wymaga odpowiednio obszernego obuwia (kolejne pół rozmiaru).
 
Pamiętajcie też, że są dość wąskie w palcach - mam nadzieję, że w przyszłości ten mankament zostanie poprawiony. *W 2022 zostało to trochę poprawione


niedziela, 16 grudnia 2018

Łódzkie: Szlak Młynów nad Grabią

Przejście 46-kilometrowego znakowanego kolorem żółtym Szlaku Młynów nad Grabią było od jakiegoś czasu moim wielkim marzeniem. Trafiłam na niego przypadkiem, studiując mapę województwa łódzkiego. Natychmiast nabrałam wielkiej ochoty na jego przejście, bo nazwa skojarzyła mi się z jednym z moich ulubionych opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza "Młyn nad Utratą". Jest to historia trzech facetów poszukujących sensu życia itp. rzeczy, bardzo nastrojowa. Bohaterowie prowadzą egzystencjalne rozmowy i takież wiodą rozważania, fabuła zresztą to rzecz drugorzędna i nie należy się na niej zbytnio skupiać. Iwaszkiewicz swoim zwyczajem opisał polskie niziny tak, że czytelnik od razu marzy żeby te płaskie połacie przemierzać, błąkać po polach, zatapiać wzrok w rzecznej głębinie.

Utrata płynie na zachód od Warszawy, na południe od Puszczy Kampinoskiej, i nie ma nad nią żadnego szlaku. Jak się okazuje Szlak Młynów nad Grabią to jedyny szlak w Polsce z młynami jako motywem przewodnim. Grabia płynie przez Ziemię Sieradzką, największe miasto przez jakie przepływa to Łask, a tamte okolice szczególnie lubię, bo mam z nich miłe wspomnienia. Zelów, Szadek i Łask były to miasteczka, przez które jeździliśmy z rodzicami nad morze "na skróty", chcąc uniknąć przejeżdżania przez centrum Łodzi.

Późna jesień to bardzo nastrojowa pora, nie nastraja ona jednak do zbyt długich wędrówek. Dwa - trzy dni to jeszcze można wytrzymać, a i tak trzeba mieć trochę fantazji żeby pod koniec listopada na pytanie "chcesz powędrować w weekend w łódzkim?" odpowiedzieć "tak". Towarzyszem wycieczki, który tak pozytywnie zareagował na moją propozycję był, podobnie jak w marcu w zachodniopomorskim i lubuskim, mój kolega Michał. Podobnie jak ja do Łodzi jechał nocą, spotkaliśmy się w poczekalni dworca Łódź Fabryczna (nie polecam noclegu, kategorycznie zabraniają kłaść się na ławkach z żelaznych prętów, a ławki mają podłokietniki, uniemożliwiające położenie się w pozycji horyzontalnej).

O 6:20 wsiedliśmy w bus PKS Łódź zmierzający w kierunku Wielunia (to może innym razem) i po niemal dwóch godzinach wysiedliśmy w Grabnie. Spotkaliśmy tutaj od razu nasz żółty szlak i jeden z jego niewielu znaków, ale chcieliśmy zacząć na początku, a więc na stacji kolejowej Siedlce Łaskie. Oddzielał nas od niej tylko kilometr asfaltu, a nie miał to być to jedyny odcinek, który na Szlaku Młynów nad Grabią przemierzaliśmy dwukrotnie, więc bez szemrania poszliśmy na stację, na której od dawna nie zatrzymują się żadne pociągi pasażerskie.



Kropki rozpoczynającej szlak nie było, nie było też żadnego znaku, za to przejechał długaśny pociąg towarowy i odtrąbił początek naszej wędrówki. Wróciliśmy na skrzyżowanie.




Początkowo próbowaliśmy iść według mapy, ale musieliśmy wrócić, bo dawny przebieg szlaku ginął w szczerym, zaoranym polu. Wróciliśmy na szosę, przy której było kilka odświeżonych znaków. Poprowadziły nas one w las i nad bagno, które według mapy powinniśmy byli przejść w całości. Nawet i ta ścieżka, która była na brzegu zarastała, więc cieszyliśmy się z chwili przebywania na łonie natury. Wczytaliśmy się też w listę chronionych gatunków, żyjących w bagiennym rezerwacie.








Bagno było piękne, doprawdy nie spodziewałam się takiego matecznika w łódzkim. Już nam się podobało! Spoczęliśmy na skarpie żeby pogrzać się na słońcu jedząc drugie śniadanie.





Z mokradeł wyszliśmy na miejscowość Grabica, której skrajem płynęła płytka struga o piaszczystym dnie. Bardzo mnie dziwi widok takich strumyków - górskie strumienie wrzynają się głęboko w grunt, a to płynie sobie tak zupełnie na wierzchu, jakby ktoś puszczał wodę z węża!


Architektura na terenach bliższych przemysłowej Łodzi różni się wyraźnie od drewnianego Mazowsza - często spotyka się ceglane budynki, dosyć fantazyjnie ozdobione.


Niedługo po tym, jak odnowiono znaki szlaku w jego południowej części, słupy, na których tak pracowicie wymalowano żółte paski runęły i zostały zastąpione przez potężniejsze konstrukcje.



Asfaltem doszliśmy do mostu na Grabi. Znajdował się tam jeden z lepiej zachowanych młynów "Krzywda" z 1867 roku. Obok młyna było spiętrzenie, część wody płynęła jako młynówka, a drugi kanał obok, po czym łączyły się one jeszcze przed mostem tworząc coś na kształt stawu.




Za mostem skręciliśmy w polną drogę, wiodącą tuż nad rzeką. Jak tam było pięknie i na jak cudowną trafiliśmy pogodę!









Mieliśmy nadzieję nie rozstawać się z rzeką i rzeczywiście, po tym jak zgubiliśmy znaki pozostaliśmy jak najbliżej wody, poszliśmy ścieżką lesistym brzegiem i znów znaleźliśmy zatarty znak.


Rzeka wcinała się zakolem w piaszczystą skarpę morenowego wzgórza, a z góry był wspaniały widok i niezłe miejsce biwakowe, a pewnie i do kąpieli.





Później był kawałek asfaltu przez wieś Grabię, ale niebawem wróciliśmy nad Grabię rzekę. Nie mieliśmy się przez nią na szczęście przeprawiać, ale zajrzeliśmy nad bród z ciekawości. Był dość głęboki, a woda zimna.



Nawigując "na oko" trafiliśmy do następnej wioski, tam czekał nas znów dłuższy kawałek twardej nawierzchni.



Ponownie przekroczyliśmy Grabię po moście drogowym, podziwiając kolejny XIX-wieczny młyn.





Dalej z kolei weszliśmy w pola, które przypominały nam wiosenną wędrówkę na Pomorzu. Szybko się one jednak skończyły i znów byliśmy w lesie. Minęliśmy miejsce pamięci i kapliczkę pozostającą od jakiegoś czasu w fazie konstrukcji...




Nie oddaliliśmy się zbytnio od rzeki, Grabia znów płynęła tuż obok drogi, był na niej bród, ale szlak nas tam nie prowadził - całe szczęście, bo był głęboki, umocniony polodowcowymi granitowymi głazami.



Wyszliśmy na obrzeża Lichawy. Dalej kombinowaliśmy trasę sami, bo stary przebieg z mapy zmusiłby nas do dwukrotnego brodzenia przez rzekę na odcinku z Lichawy do Kustrzyc - może spróbowalibyśmy latem, ale nie w obliczu nadciągającej mroźnej nocy. Znaków nie było. Do Marzenina doszliśmy asfaltem równolegle do szlaku z mapy, tyle że po drugiej stronie Grabi.



Po dotarciu do Marzenina poszukiwaliśmy chwilę następnego młyna, który odnaleźliśmy za zabudowaniami jakiegoś gospodarstwa. Parkowały przed nimi ciężarówki, a w podwórku, pod narodową flagą i tabliczką oznaczającą obszar chroniony leżała sterta pociętego drewna drzew o wymiarach pomnikowych - pewnie poległa jakaś starożytna aleja. Prawdziwy symbol naszych czasów.



Słońce schowało się za horyzontem, zrobiło się natychmiast zimno, a my byliśmy już myślami na leśnym biwaku. Musieliśmy jednak oddalić się najpierw od miejscowości i przejść pod wiaduktem drogi krajowej S8.


Bardzo krótki epizod asfaltowy, bo sięgający tylko 100 metrów po obu stronach wiaduktu zakończył się w przyjemnym sosnowym lesie. Z jednej strony był wilgotny ols i jego chcieliśmy z oczywistych względów uniknąć, z drugiej sosenki z dywanem mchu w runie. W takich właśnie sosenkach wypatrzyliśmy idealne miejsce biwakowe nieopodal sporego jeziora o półkolistym kształcie.
 
Rozbiliśmy szybko namioty i ruszyliśmy na poszukiwanie opału, marzyliśmy bowiem o ognisku. Nie mieliśmy żadnych narzędzi, którymi moglibyśmy się wspomóc przy rozniecaniu ogniska, jedynie zapalniczkę. Pierwsza próba spełzła na niczym – małe patyczki zapłonęły, po czym ognisko zgasło. Poszłam zlustrować sosnowe pnie z pomocą czołówki w poszukiwaniu żywicy, a tymczasem Michał spróbował po raz kolejny i tym razem się udało. Małe, wesołe ognisko grzało nas przez cały długi, późnojesienny wieczór. Od strony pleców czuliśmy nieco chłodu płynącego znad jeziora, ale ciepło, jakie biło od żaru sprawiało, że było nam zupełnie dobrze. Ugotowaliśmy kolację, dorzucając co chwilę kolejne patyki – większych konarów nie było szans pozyskać bez narzędzi.



Michał obudził się jeszcze przed świtem, usłyszałam jego kroki, kiedy wracał po siódmej znad jeziora, a ja dopiero się obudziłam. Na wewnętrznej stronie namiotu było nieco szronu, najwięcej pod okapem, czyli wentylacja działała prawidłowo. Woda częściowo zamarzła, ale jako że wieczorem włożyłam litr zimnej w nogi śpiwora miałam teraz litr letniej. W nogach była też elektronika i kartusz z resztką butanu. Odpaliłam go i udało mi się doprowadzić do przyjemnie ciepłej temperatury wodę na mleko kokosowe w proszku, po czym palnik zgasł. Widocznie resztki butanu nie miały już dość ciśnienia, choć trochę mnie to zdziwiło, bo zawsze udawało mi się wykańczać kartusze do zera.



Wyszliśmy jakoś po 8:30, zapomniałam sprawdzić. Szlak poprowadził nas wzdłuż brzegu jeziora, które było skute lodem na grubość kilku centymetrów. Tylko na jego północnym końcu, gdzie przygrzewało niskie, zimowe słonce, była wytopiona kałuża, a w niej stadko kaczek i trzy łabędzie.





Zwiedziliśmy gruntownie ruiny leśnego gospodarstwa. Budynek mieszkalny spłonął, ale stodoła jeszcze nadawała się na nocleg.




Przez pomyłkę zamiast skręcić, wyszliśmy na zmarznięte pola. W ciągu nocy wszystko jak okiem sięgnąć pocukrował mróz. Po kilkuset metrach coś zaczęło nie pasować - musieliśmy wrócić do Zielęcic, gdzie dawniej również stał młyn i rzeka wciąż przelewa się przez spiętrzenie. Były tam kiedyś ruiny dworu, lecz teraz pozostały tylko drzewa, które je zarosły i jakiś nowszy budynek gospodarczy, również się rozpadający, ale na nocleg byłby jeszcze zdatny.




Niespodziewanie znów pojawiły się stare znaki, a jeden wyglądał jakby był namalowany w biało-żółtą zebrę, tak się rozciągnął kiedy drzewo rosło.


Później mniej już było dzikiej przyrody, bo szlak okrążał od północy miasto Łask. I tutaj domy były z cegły, okna pozasłaniane i tylko czasem zaszczekał jakiś pies na straży, bo Orchów był jeszcze pogrążony we śnie w ten zimny, niedzielny poranek. Pogoda zaczęła się psuć i niebo zasnuło się chmurami. Na popołudnie zapowiedziano opady śniegu.



Prawie przegapilibyśmy ciekawostkę archeologiczną - w Orchowie znaleziono pozostałości osadnictwa ze wszystkich epok począwszy od neolitu. Szkoda, że nie napisano gdzie, ale przypuszczam, że odkrycia dokonano w czasie budowy linii kolejowej ze Zduńskiej Woli do Łodzi.


Drugi dzień wycieczki nie zaskoczył nas dotąd żadnym pięknym widokiem, ale teraz miało się to zmienić, bo od głównej drogi odbiliśmy w coś, co niegdyś było ścieżką na wale przeciwpowodziowym. Grabia była tutaj ujęta w kanał, a płynęła tak spokojnie, że trudno sobie wyobrazić by mogła wylewać. Wał był wykoszony, więc szło się bardzo dobrze, a im dalej od zabudowań tym lepiej. Zrobiliśmy sobie przerwę w zaciszu tuj, okalających ostatnie zamieszkałe parcele. Woda która nocą zamarzła wcale nie chciała odtajać.





Lekko zmarznięci poszliśmy dalej, oglądając smętne widoki na późnojesienne pola, nagie drzewa i przelatujące kaczki. Woda odbijała szare niebo i była zupełnie sina, choć czysta i przejrzysta.







Zaczęliśmy się już zbliżać do końca wędrówki. Przecięliśmy las, w którym był ostatni znak, a potem przez dłuższy czas szlak prowadził wzdłuż torów kolejowych, którymi gnały kolejne chińskie kontenery.


Ostatnie kilometry szlaku były zupełnie pozbawione oznakowania, zgodnie z przewidywaniem także na stacji kolejowej Kolumna, gdzie miał się on zakończyć nie było kropki (na drzewach występowały za to w obfitości odnowione czerwone znaki Szlaku Wokół Łodzi). Cóż, trudno, zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię pod rozkładem jazdy pociągów i przejście uznaliśmy za dokonane.


Dworzec kolejowy w Kolumnie zasługuje na chwilę uwagi. Jest to budynek wybudowany w czasie okupacji przez Niemców. Stary drewniany okazał się za mały tuż po wybudowaniu i jeszcze przed wojną było mnóstwo na ten temat dyskusji.



Do odjazdu pociągu do Łodzi Kaliskiej mieliśmy jeszcze masę czasu, a drzwi do poczekalni zdawały się być zamknięte (próbowałam otworzyć, głowę bym dała, że były naprawdę zamknięte), więc udaliśmy się do miasta. Trudno powiedzieć czego się spodziewaliśmy - albo przemysłowych ruin, albo zwykłej wioski, tymczasem Kolumna okazała się być miejscowością pełną przepięknych drewnianych willi, należących zapewne do bogatych mieszkańców Łodzi, którzy mieli tu swoje siedziby w otoczeniu lasu.





Kolumnę przeszliśmy wzdłuż, wszerz i na ukos, ale coś nie mieliśmy szczęścia. Kiedy trafiliśmy na pizzerię było już mało czasu, a kiedy zaczęliśmy dygotać z zimna na peronie i nadjechał pociąg z poczekalni wyszli wcale nie zmarznięci inni pasażerowie... A więc był jednak sposób na to, żeby się tam dostać! Trochę nas to podłamało... Dalej już bez kłopotu dojechaliśmy do Łodzi i rozjechaliśmy się każdy w swoim kierunku.


Podsumowanie

Szlak Młynów nad Grabią jest bardzo piękny, warto go przejść, nawet jeśli trzeba dojechać z odleglejszych rejonów kraju. Niestety niewiele na szlaku jest młynów - widzieliśmy tylko 3, choć miało być ich 6 czy nawet 7. Z bliska nie widzieliśmy żadnego, na ruiny w ogóle nie trafiliśmy, a do młynów w dobrym stanie broniły dostępu płoty prywatnych posesji. Mogliśmy jednak zobaczyć je z pewnej odległości, a także urządzenia wodne, spiętrzenia i w ogóle rzekę, która sama w sobie jest warta przejścia szlaku. Zaskoczyła mnie swoją urodą – spodziewałam się zwykłej leniwej nizinnej rzeki, a Grabia ukazała swoje zarówno meandrujące, spokojne oblicze, jak i wartki nurt oraz głębie i piaszczyste skarpy.
 
Długość szlaku to wielka niewiadoma. Podawane przez PTTK 46 km to przesada, gdzie indziej można znaleźć 36 km, to znowu za mało. Trochę się nakrążyliśmy, ale też ścięliśmy coś na bagnach, myślę więc, że szlak ma około 40 km.

Szlak jest bardzo źle oznakowany, na odcinku południowym zdarzały się odnowione znaki, później już tylko z rzadka widywaliśmy stare, zatarte. Szliśmy tak jak nam się wydawało, że powinniśmy i często w końcu pojawiał się jakiś znak. Do nawigacji służyła nam mapa wydawnictwa Compass „Łódzkie, część południowa” w skali 1:100 000, przebieg szlaku na mapie był jednak nieaktualny. Wiele dróg, jakimi dawniej prowadził szlak zostało zaoranych bądź jest zarośniętych. Możliwe, że daniej były to odcinki bardzo malownicze, bo prowadzące przez łąki i mokradła. W chwilach kompletnego zwątpienia wspomagaliśmy się lokalizacją GPS, ale nie dysponowaliśmy śladem, bo go nigdzie nie znaleźliśmy. Nie zawsze byliśmy w stanie trzymać się szlaku, czasem pobłądziliśmy, zdarzyło się też, że wiedzieliśmy, że szlak powinien przekraczać rzekę, ale że nie ma na niej kładki, a na przeprawę w bród w listopadzie, w przededniu zimy, nie mieliśmy ochoty. Uznaliśmy, że nie ma wielkiego znaczenia czy będziemy się tym razem w 100% trzymać szlaku.
 
Pomimo utrudnień nawigacyjnych i odcinków asfaltowych szlak uważam za bardzo ciekawy i polecam go na weekend o każdej porze roku. Jeśli macie do dyspozycji samochód będziecie mogli obejrzeć jeszcze kilka młynów znajdujących się w okolicy, np. w Talarze.

Film z wędrówki szlakiem: https://youtu.be/99qs5JK0xeQ