Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

niedziela, 22 grudnia 2019

Rękawice - jak dobrać odpowiedni zestaw

W ciągu ostatnich 8 lat aktywności w górach dorobiłam się sporego zestawu rękawic. Wiele czasu zajęło mi dojście do tego, które są mi naprawdę potrzebne. Czy każdy potrzebuje aż takiego wielkiego zestawu? Zdecydowanie nie, jednak potrzebnych będzie kilka par.
 
Rękawic uniwersalnych nie ma. Zbyt różne są warunki, w których je użytkujemy. Jesteśmy skazani na zakup kilku par i łączenie ich w zestawy stosowne do panujących warunków, zakładając warstwy, dokładnie tak jak w przypadku innych elementów odzieży. Bezpośrednio na ręce zakładamy najcieńsze rękawiczki: linery lub mięsisty Polartec Powerstrech, w razie potrzeby dodajemy warstwę termiczną - izolacyjna (preferuję gruby polar), a na wierzch, również w razie potrzeby, rękawice chroniące przed wodą/śniegiem i wiatrem - hardshell.
 
 
 
 
Dłonie znajdują się na dalekich rubieżach naszego ciała, ciepła krew dociera do nich najpóźniej, już schłodzona. Rękawice nosimy żeby zapewnić dłoniom izolację, chronić od zimna i wilgoci. Wilgoć jednak produkują nasze dłonie kiedy się pocimy, rękawice muszą więc dobrze "oddychać", dobrze transportować wilgoć z dala od skóry. Wszystkie elementy zestawu muszą zapewniać odpowiednią, mniejszą lub większą termikę, dobrze oddychać, a tylko ostatnia warstwa, którą de facto będziemy zakładać rzadko, powinna być membranowa.
 
Należy pamiętać o wyborze odpowiedniego rozmiaru. Linery powinny być przylegające, lecz nie obcisłe, warstwa izolacyjna swobodnie ma opatulać pierwszą warstwę, a warstwa ostatnia, hardshell, móc w stanie to wszystko pomieścić.



Rękawice ocieplane - NIE

Zacznijmy od tego czego nie warto kupować: ciepłych zimowych rękawic z wszytą na stałe ociepliną. Niestety sklepy są wypełnione właśnie tego typu rękawicami, zupełnie niepraktycznymi w terenie. Najczęściej posiadają membranę, syntetyczne wypełnienie np. Primaloft i szereg wzmocnień, nadających profesjonalny wygląd.
 
Nie pozwalają regulować ciepłoty dłoni, więc często okazują się za ciepłe. Łatwo je zapocić, ale bardzo trudno wysuszyć - wilgoć uwięziona wewnątrz nie ma szans odparować, zaczyna się gromadzić. Zamiast takich rękawic szukamy zestawu, który możemy łączyć i rozdzielać.
 
Tego typu rękawice mogą się przydają się tylko do jazdy na rowerze na mrozie lub narciarstwa zjazdowego.
 
 




Linery

Linery to bardzo cienkie rękawiczki, zakładane jako pierwsze, blisko ciała. Same w sobie posiadają niewielkie właściwości izolacyjne, ale zapewniają doskonałą termoaktywność. Odprowadzają wilgoć do kolejnej warstwy. Ponieważ są cienkie, nie ujmują nic z precyzji ruchów. Niektóre posiadają dodatkowe ogumowanie na wnętrzu dłoni.
 
Jako pojedyncza warstwa sprawdzają się tylko powyżej zera, poniżej zera tylko przy bardzo intensywnym wysiłku i przy braku wiatru.
 
Ich wytrzymałość jest słaba, prędko pojawiają się przetarcia i dziury.
 
Używam linerów z wełny merino (Icebreaker, starsze modele). W sprzedaży są też linery z dzianin syntetycznych, te jednak w dotyku nie są tak przyjemne i wydają się zimne. Linery z jedwabiu cechuje wytrzymałość jeszcze gorsza niż wełnianych.






Ciepłe linery/rękawiczki streczowe

Jeśli któreś z rękawic, które posiadam miałabym nazwać uniwersalnymi to byłyby to palczaste rękawiczki z materiału Polartec PowerStrech Pro, które dostałam od Kwarka przed wyjazdem na Continental Divide Trail i których używam do dziś. Bez nich nie wyobrażam sobie żadnej wędrówki. Są wystarczająco cienkie, żeby pełnić rolę linerów i wystarczająco ciepłe żeby zapewniać izolację w zwykłych wiosenno-jesienno-wysokogórskich warunkach. Są przy tym niezwykle lekkie - para waży zaledwie 32 g.
 
Powerstrech posiada dwuwarstwową strukturę składającą się z zewnętrznej dzianiny i wewnętrznego futerka, skłębionych luźnych włókien, które magazynują ciepło. Z czasem warstwa puszysta się zbija i rękawiczki nie są już tak ciepłe jak w czasach kiedy były nowe.
 
Pro w nazwie oznacza dodatek nylonu w zewnętrznej nazwie, który odpowiada za zwiększoną wytrzymałość. Rzeczywiście jest bardzo zadowalająca, pierwsza dziura pojawiła się na kciuku dopiero po kilku tysiącach km na szlaku.






W przypadku zamoczenia takiej warstwy łatwo ją wysuszyć. Albo wyschnie sama na rękach albo można jej pomóc - nakładając na butelkę z gorącą wodą (herbatą), jak na kaloryfer. Tą samą metodą suszy się w terenie skarpetki.
 



W posiadaniu mojej mamy są rękawiczki Kanfor Furio, również wykonane z Polartec Powerstrech Pro. Wyglądają bardziej puszyście, gdyż są mniej intensywnie użytkowane. Posiadają praktyczne ogumienie na wewnętrznej stronie dłoni, zapewniające lepszy chwyt, ale są cięższe.
 



W mojej kolekcji znajdują się też rękawiczki Arc'teryx Rivet, wykonane z Polartec Hardface. Po wewnętrznej stronie dłoni posiadają wzmocnienie ze skóry. Materiał ma podobną strukturę jak Powerstrech, ale warstwa futerka jest cieńsza. Wierzch jest bardzo gładki. Miałam je na początku Appalachian Trail jako ciepłe linery pod łapawice.
 



Chwilowo się gdzieś zawieruszyły, ale mam też rękawiczki z wełny merino Icebreakera (Realfleece)o podobnej budowie jak Powerstrech - gładkie z zewnątrz, z futerkiem od środka. Są mniej wytrzymałe i cięższe, ale dostosowują się bardzo dobrze do różnych temperatur.



Warstwa izolacyjna

Para rękawic polarowych, które najlepiej nadają się na izolację przydaje się tylko zimą. Widoczne poniżej rękawiczki Kwark wydobył na marcowy pobyt w fińskiej Laponii. W niskich temperaturach (-5 - -20) najważniejsza była oddychalność, tak żeby wewnątrz rękawic nie gromadziła się wilgoć. Podobną rolę pełnią dołączone do łapawic Arc'teryxa linery z Polartec Highloft, choć mają budowę strefową - od strony dłoni i w czubkach palców są cieńsze. Musiałam dorobić do nich wkładkę na duże mrozy.




Softshell

Najmniej przydatny rodzaj rękawic to rękawice typu shoftshell, z syntetycznego materiału, nie zawsze ze membraną. Mają bardzo wąskie zastosowanie, dlatego rzadko ich używam - przede wszystkim na rowerze jesienią i zimą. Posiadam parę Arcteryx Venta (starszy model), rękawic zaopatrzonych w membranę Gore Windstopper, która jest membraną wiatro-, ale nie wodoodporną, w związku z czym jednocześnie chroni przed wiatrem i dobrze oddycha. Szwy nie są podklejane. Rękawiczki od wewnątrz są pokryte bardzo cienką warstwą polaru o kratkowanej strukturze.
 




Hardshell

Warstwą ostatnią, membranową mogą być zarówno pięciopalczaste rękawice jak i łapawice - rękawice z kciukiem. Te pierwsze przydadzą się jeśli uprawiacie jakiś bardziej wyrafinowany rodzaj narciarstwa lub alpinizm. We wszystkich pozostałych przypadkach lepsze będą łapawice - dużo łatwiej ogrzać palce, które są blisko siebie.
 
Od kilku lat moimi ulubionymi łapawicami, zapewniającymi komfort w kiepskich warunkach, zarówno w deszczu jak i wietrze i śniegu były Arcteryx Beta AR Mitts. Są bardzo mocne i doskonale wodoodporne. Składają się z dwóch części, które można stosować oddzielnie: membranowej łapawicy z Gore Tex Pro oraz wewnętrznej łapawicy z Polartec Highloft (grubego fleece'u). Niestety nie są już produkowane. Obecnie w ofercie Arc'teryxa jedynymi "rozdzielnymi" łapawicami są Alpha SV Mitts.




Ponieważ powyższe łapawice mam w rozmiarze nie pozwalającym na wciśnięcie kilku grubych zimowych warstw zakupiłam ostatnio nowy egzemplarz Salewa Ortles PTX 3LOvermitt. Te łapawice są sprzedawane jako pojedyncza warstwa wodoodporna - wielka rzadkość na rynku outdoor, choć to niezbędny element szafy sprzętowej każdego piechura czy narciarza backcountry. Membrana nie wygląda tak solidnie jak Gore Tex Pro Arc'teryxa, ale przynajmniej jest 3L (poszukiwania tego typu łapawic naprowadzą Was też na modele z Gore Tex Paclite, którego unikajcie - nie jest wystarczająco wodoodporny). Wewnętrza strona dłoni jest pokryta grubą syntetyczną tkaniną. Jak się sprawdzą pokaże nadchodzący sezon.




W trakcie swoich przejść długodystansowych rezygnuję z niektórych rzeczy na rzecz obniżenia wagi - rezygnuję z porządnych łapawic membranowych, bo wiem że wytrzymam. Zamiast nich używam cienkich i bardzo lekkich (14 g) łapawic z cienkiego sinylonu, wykonanych przez Robertsa, a które sama uszczelniam klejem silikonowym. Niestety ich wytrzymałość jest niewielka, silikon szybko znika i łapawice przemakają.






W sytuacji awaryjnej można zaopatrzyć się w gumowe rękawice kuchenne, lecz nie należy liczyć na ich wytrzymałość. W kontakcie z kijkami trekkingowymi szybko się rozpadają.




Membranowe rękawice 5-palczaste z wyjmowaną wkładką to jeszcze rzadsze zjawisko niż łapawice, ale istnieją, np. Rush SV Arc'teryxa. Będą bardziej precyzyjne, ale odizolowane od siebie palce szybciej zaczną marznąć.


Jak złożyć odpowiedni zestaw

Oczywiście nie zakładam wszystkich moich rękawic na raz. Nie chcę też nosić w plecaku dodatkowych par - to kłóciło by się ze sprzętowym minimalizmem. Jakie więc wybrać i które łączyć ze sobą tak żeby zestaw był najbardziej funkcjonalny i składał się z możliwie najmniejszej ilości elementów? Mam trzy ulubione zestawy. Oto one.
 
Zestaw minimalistyczny, thru-hikerski, którego używałam w ostatnich latach w trakcie przejść wszystkich trzech szlaków Potrójnej Korony: ultralekkie łapawice sinylonowe oraz rękawiczki Kwark Power Strech Pro. Zestaw nadający się do regularnego użytkowania w suchych warunkach w temperaturze od kilku stopni powyżej zera do kilku stopni poniżej zera. Można w nim przetrwać sporadyczne załamania pogody z opadami zimnego deszczu lub śniegu, ale należy liczyć się z tym, że zewnętrzne łapawice chronią głównie przed wiatrem, gdyż silikon z sinylonu zdziera się bardzo szybko i łapawice przemakają. Tylko dla świadomych użytkowników, godzących się na niedostatki w jego funkcjonowaniu.




W warunkach bardziej skrajnych lub kiedy zdecydowanie poszukuję komfortu wybieram solidniejsze łapawice - dotąd były to Arcteryx Beta AR, z których najczęściej zabierałam tylko część membranową.
 
 
Poniżej widzicie mój zestaw zimowy, sprawdzający się w temperaturach od kilku stopni powyżej zera do -20, a nawet mniej (w czasie aktywności). Składa się on z rękawiczek Kwark Power Strech Pro, polarowych rękawic Kwarka oraz łapawic membranowych Salewa Ortles PTX 3L, jeszcze nie przetestowanych (dotąd Beta AR). Można go jeszcze uzupełnić o dodatkowe łapawice z polaru, w które mam zamiar się zaopatrzyć. To bardzo uniwersalny, a jednocześnie lekki i nie zabierający wiele miejsca zestaw, zważywszy surowe warunki do których jest przeznaczony.




Wszystkie elementy są tak dopasowane rozmiarem, że wygodnie nosi się je jedne na drugie. Pierwsza warstwa jest w moim zwykłym rozmiarze, druga o rozmiar większa i trzecia sporo za duża. Ważne jest aby wewnątrz można było uwięzić dużo ciepłego powietrza i oczywiście żeby krew mogła swobodnie krążyć. Pozostaje jeszcze miejsce na chemiczny ogrzewacz tudzież dodatkowe ocieplenie.




Korzystając z takiego zestawu możemy zawsze zdjąć którąś z warstw i włożyć do kieszeni - jeśli zrobi się za ciepło lub jeśli potrzebujemy precyzji - do gotowania, robienia zdjęć, rozbijania namiotu itd.




Zestaw rowerowy, przydatny też na spacer, narty biegowe itp. - wszystkie jednodniowe wycieczki, kiedy nie spodziewam się deszczu i nie babrzę się w śniegu. Świetny także na zimowe eskapady z nartami i pulkami, ale tylko jeśli chce się Wam go nosić - nie jest niezbędny. Składa się z rękawiczek z Windstopperem i wełnianych linerów. Windstoppery zakładam na rower kiedy temperatura spada poniżej 10 stopni, poniżej 5 stopni dokładam linery. Bez roweru w odpowiednio niższych temperaturach.




Inne

Poza sezonem zimowym zawsze noszę rękawiczki rowerowe, na pewno widzieliście je na zdjęciach w moich relacjach. Noszę je, ponieważ od kijków robią mi się pęcherze, ale dodają też trochę ciepła. Pod nie w razie potrzeby zakładam linery.




Łapawice puchowe to najrzadziej używany przeze mnie rodzaj rękawic, ale i takie w swojej szafie posiadam. Dużo bardziej efektywne jest zakładanie oprócz kurtki spodni puchowych i botków, dopiero jeśli to nie wystarcza, w czasie dużych mrozów i na biwakach przydadzą się puchowe łapawice. Bardziej docenią je alpiniści, ale będzie to pewnie bardziej rozbudowany model niż mój (customowy wyrób Robertsa na Pertexie Microlight, puch 850 cui).




piątek, 6 grudnia 2019

Suwalszczyzna: Szlak Doliny Rospudy i Szlak "Wokół Wigier" im. Antoniego Patli

Z początkiem listopada postanowiliśmy z Michałem na zakończenie sezonu wybrać się na dłuższą wędrówkę, zaspokajając głód chodzenia i potrzebę pogadania z kimś kto wie, co czujemy - czyli ze sobą nawzajem. Oboje wciąż byliśmy pogrążeni w kryzysie spowodowanym zaprzestaniem chodzenia - ja po przejściu Pacific Crest Trail (i Estonii z rozpędu), a Michał Appalachian Trail.

Tym razem za cel obraliśmy sobie przejście dwóch szlaków na polskim biegunie zimna, który wcale nas nie przerażał: Szlaku Doliny Rospudy i Szlaku "Wokół Wigier" im. Antoniego Patli. Mogliśmy w ciągu pięciu dni, bo tyle zajęło nam pokonanie zaplanowanego dystansu, zrobić dwa thru-hike'i! Naprawdę, kompletne przejście jakiegokolwiek szlaku przynosi mi wielką satysfakcję niezależnie od jego długości.

Szlak Doliny Rospudy, znakowany kolorem niebieskim, przebiega na linii północ-południe wzdłuż rzeki Rospudy i ciągu rynnowych jezior, przez które przepływa. Początek szlaku znajduje się w miejscowości Pluszkiejmy, na wschód od Gołdapi, na południe od Puszczy Rominckiej, jeszcze w województwie warmińsko-mazurskim; kończy się zaś w Augustowie, konkretnie w Augostowie - Klonownicy, w województwie podlaskim. Przebiega po kolei przez skraj Mazur Garbatych, Pojezierze Zachodniosuwalskie i Puszczę Augustowską. Ma 82,8 km.
 
Z kolei zielony Szlak "Wokół Wigier" to pętla wokół Jeziora Wigry, moim osobistym zdaniem najpiękniejszego jeziora w Polsce. W całości przebiega na terenie Wigierskiego Parku Narodowego. Jego długość to 48,5 km. Oficjalny początek szlaku znajduje się w Starym Folwarku, ale jako że jest pętlą, można wędrówkę nim rozpocząć w dowolnym miejscu (my zaczęliśmy w Gawrych-Rudzie).
 
Przejście obu szlaków można było łatwo połączyć dzięki możliwości przetransportowania się Przewozami Regionalnymi z Augustowa do Płociczna, skąd do szlaku zielonego prowadzi 3-kilometrowy dojściowy szlak czarny.


W sobotni wieczór stałam na dworcu PKP w Bielsku - Białej. Ten etap podróży jest zawsze ekscytujący, czy chodzi o wielkie lotnisko na końcu świata, czy zagubiony przystanek autobusowy na polskiej prowincji. To miejsce, w którym się podróż zaczyna. Kierunek: Warszawa Centralna. Z racji wieczornego pociągu załapałam się na podróż na jednym bilecie. Noc spędziłam u Michała a rano wsiedliśmy już razem w pociąg do Suwałk.
 





W Suwałkach byliśmy około południa. Być może istnieje jakiś skrót, ale poszliśmy na dworzec autobusowy drogą możliwie najbardziej okrężną. Zdążyliśmy, autobus do Gołdapi podjechał (był naprawdę wiekowy), wsiadło jeszcze kilka osób. Podróż do Pluszkiejm trwała nieco ponad godzinę. Stanęliśmy nad głową kierowcy kiedy zbliżył się moment wysiadki, a na widok tabliczki z nazwą miejscowości zapytałam czy mamy wysiąść na najbliższym przystanku czy może jest jakiś inny. Kierowca wybuchnął szczerym śmiechem: czy naprawdę myślę, że tu jest 5 przystanków? No to wysiedliśmy.

Bez wiary w powodzenie tej operacji poszukiwaliśmy najpierw początkowej kropki, a później znaków szlaku. Nic, zero. W internecie nie było żadnych śladów do pobrania, ale wydawało nam się, że Suwalszyczyzna, jako region jednak turystyczny, będzie miała lepiej znakowane szlaki niż regiony, w których bywaliśmy dotąd. Nic bardziej błędnego. Moja stara mapa w skali 1:75 000 wskazywała przebieg, z pomocą GPSu zlokalizowaliśmy siebie samych i ruszyliśmy.





Z pewnym niepokojem skręciliśmy z głównej drogi na gruntówkę, wskazywaną przez mapę. GPS pokazywał nam gdzie jesteśmy, ale o szlaku nic nie wiedział. Ale już kilkaset metrów dalej niespodzianka: znak. No, wspaniale, szlak przynajmniej kiedyś istniał! No to idziemy! Zadowoleni z siebie i z nadzieją na przyszłość ruszyliśmy po twardym piasku. Jak to miło, że jeszcze są w tym kraju regiony, w których są gruntowe drogi.

Szlak znikał, ale szukaliśmy cierpliwie i odnajdywały się na drzewach niebieskie mikro plamki obrośnięte liszajami porostów. Tak na dobrą sprawę przydała by się lupa i może jakiś przyrząd na podczerwień. Brawo PTTK. Chyba naprawdę należą nam się ordery za wytrwałość w eksplorowaniu zapomnianych szlaków nizinnych - Ordery Virtuti Szlakari .
 






Rospuda stanowi górny bieg rzeki Netty, prawego dopływu Biebrzy. Co do tego gdzie biją jej źródła sprawa jest niejasna. Większość nurtu kryje się pod jeziorami - Rospuda płynie przez długi ciąg jezior, będących pozostałością jednej wielkiej rynny lodowcowej, wyrytej jakieś 12 tysięcy lat temu. W rynnie najpierw są jeziora, być może wpływają do nich jakieś małe strugi, ale właściwa rzeka wydaje się wypływać dopiero z Jeziora Czarnego, w miejscu odległym od początku szlaku o 15 km.
 
Jeziora są dość dzikie, część ma brzegi lesiste, choć więcej jest nad nimi terenów rolniczych. Wioski są małe i ciche, brak agresywnej zabudowy. Teraz kiedy dreptaliśmy w listopadowe popołudnie na wysokim brzegu było naprawdę bardzo spokojnie. Na Jeziorze Czarnym (ale nie tym, z którego wypływa Rospuda, jest jeszcze drugie) dryfowała łódka, ktoś coś poławiał, pewnie i z niezłym skutkiem. Przypomniała mi się scena z jednego z moich ulubionych filmów - Kochanków z Marony Izabeli Cywińskiej, który także dzieje się jesienią i nad jeziorem. Fabuła może się wydać niezrozumiała, zwłaszcza jeśli ktoś nie zna literackiego pierwowzoru, ale warstwa wizualna jest naprawdę znakomita, a aktorzy dobrze zagrali (wielka rzadkość w polskich filmach).

Jezioro Czarne ciągnęło się tak bardzo długo. A potem nagle się skończyło, a my szliśmy wśród typowo wiejskiego krajobrazu: pola, pastwiska, zagajniki. Zapomnieliśmy o zrobieniu zapasów wody, myśleliśmy że może dojdziemy do Białych Jeziorek i odwlekaliśmy moment zapukania do czyichś drzwi - atmosfera listopadowego zmierzchu nie sprzyjała takiej inicjatywie. Sondowaliśmy rowy, rozważaliśmy penetrację bagna, ale ostatecznie znaleźliśmy dość przejrzystą kałużę. Kałużanki nabraliśmy do butelek za pomocą garnków. 








 
Później przyszło nam w te pędy szukać noclegu. Wydawało mi się, że nad Rospudą będzie lesiście, ale wystarczyło spojrzeć na mapę żeby stwierdzić, że tak nie jest. Wyboru wielkiego nie było, trzeba się było zaczepić w jakimś zagajniku. Dni były już krótkie, szczególnie na Dalekiej Północy naszego kraju. Już w świetle czołówek rozbiliśmy się w lesie, blisko miejsca piknikowego dla rowerzystów (nasza trasa była w dużej mierze wspólna z Green Velo) - bardzo się cieszyliśmy, że będziemy mieli daszek. Kałużanka okazała się być ohydna w smaku, gotowanie nic tu nie wniosło. Po drodze coś zjedliśmy i nie byliśmy bardzo głodni, ale trzeba coś było robić przez cały długi wieczór. Jak już siadłam w namiocie nie wstałam, a i Michała wkrótce przepłoszył kropiący deszcz. Poszliśmy spać przed 20.
 
Obudziłam się na długo przed świtem, a kiedy uznałam, że pora jest już przyzwoita zawołałam: "Halo Duplex!" Z sąsiedniego namiotu dobiegło "Halo Solplex" i tak oficjalnie zaczął się nowy dzień. Wzięliśmy nasze thru-hikerskie namioty ZPacksa da porównania, choć widziałam setki Duplexów jakoś nie miałam nigdy okazji wejść do środka. Szczerze - nie wiem co zrobiłabym z tak wielką ilością przestrzeni. Mały Solplex w zupełności mi wystarcza. Michał z kolei bardzo sobie ceni więcej miejsca w środku. Różnica w wadze to tylko jakieś 100 g.




Mieliśmy ze sobą ogromne ilości jedzenia, w tym różne ulubione potrawy przywiezione z ostatnich wojaży. Nie jedliśmy co prawda ziemniaków ani makaronu na śniadanie, ale i tak było smacznie. Sniadanie wchłonęliśmy pod zadaszeniem, ciesząc się z dachu nad głową, nawet jeśli był dziurawy, bo ledwo wyszliśmy na namiotów, a zaczęło padać.




Deszcz przybrał na sile jeszcze zanim skończyliśmy śniadanie. Kurczyliśmy się przebierając się w stroje przeciwdeszczowe, a przez dziury w dachu i tak nam nakapało na rzeczy... Już się dłużej nie guzdraliśmy, tylko ruszyliśmy. Od czasu do czasu wysupływałam aparat spod peleryny żeby sfotografować jakiś stary drewniany dom czy ewangelicki cmentarz.
 




Wreszcie doszliśmy do miejsca, gdzie bez żadnych wątpliwości płynęła Rospuda: przesmyku pomiędzy jeziorami Rospuda Filipowska a Kamiennym. W ładny dzień widok na pewno jest zniewalający, ale i w deszczu było pięknie. Obok była plaża i wiata, która nie bardzo chroniła przed warunkami atmosferycznymi, ale zjedliśmy tam drugie śniadanie.







W związku z tym, że jedynym elementem mojego sprzętu przeciwdeszczowego, który działał były wodoodporne skarpetki pół dnia spędziłam spowita w żółtą plastikową pelerynę. Z tą samą peleryną kończyłam PCT i muszę powiedzieć, że jest to genialny wynalazek, lekki, a skrywający nie tylko przeciekającą kurtkę i nogi do kolan, ale i plecak. Jedynie z obszernym kapturem są problemy, muszę wymyślić jakiś sposób na jego unieruchomienie na głowie.
 




W którejś z wiosek przyplątał się do nas mały piesek i zaczął iść za nami. Mieliśmy z nim kłopot, próbowaliśmy zniechęcić, ale ciągle wracał. Nie daliśmy mu nic do jedzenia, ale mimo to po przerwie na wczesny lunch dalej się nas trzymał. Nikogo nie widziliśmy, więc nie było kogo poprosić o odprowadzenie, aż wreszcie przed Filipowem nadszedł z naprzeciwka wesoły facet w średnim wieku, zagadał do nas, przywitał uściskiem dłoni, więc od razu sprzedaliśmy mu kłopot, a on już wiedział jak się tym zająć. Ryknął: "psiuk, kurrr*a"! I pogonił pieska, a na nas machnął żebyśmy czym prędzej się oddalili. Odwróciliśmy się potem jeszcze żeby pomachać i podziękować, ale pies nie wrócił. Teraz już wiedzieliśmy, że wystarczą dwa słowa. Psiuk to pies w gwarze, jaką mówią na północnym wschodzie, również na Wileńszczyźnie. Znałam to słowo z Miłosza.





Doszliśmy do Filipowa, zrobiliśmy małe zakupy, poprosiliśmy o wodę i poszliśmy dalej, kiedy objawił nam się bardzo wyrazisty konflikt między "człowiekiem z prowincji" a "ludźmi z miasta" (choć ja się wcale nie uważam za osobę z miasta... ale może prowincja prowincji nie równa). Kiedy postawiłam aparat na jakimś płocie w celu sfilmowania naszego przejścia przez Filipów, jakiś facet po drugiej stronie ulicy dźgnął nas oskarżeniem o wtargnięcie na teren prywatny. Nie wątpiłam, że chodzi właśnie o wyżej wymieniony konflikt. Bliśmy wyraźnie odmienni: obcy, inaczej ubrani, robiący coś dziwnego - wszelka odmienność to taki łatwy kąsek dla wzbierającej agresji. Dyskusja nie miała sensu, zebraliśmy się stamtąd. Przykre wrażenie pozostało w nas niestety na długo.






Na końcu wsi znajdował się cmentarz, cały ukwiecony, bo właśnie było po Wszystkich Świętych.





Przestało padać, co chyba cieszyło wszystko co żywe, nie tylko nas... Na spotkanie wyszło nam całe stado krów. Były przyjaźnie nastawione. Czego nie można powiedzieć o mieszkańcach całej tej okolicy. Wszędzie było mnóstwo tabliczek "teren prywatny", na każdej działce, na każdym płocie, tak jakby specjalnie trzeba było pisać. Czy to znów jakiś dziwaczny przejaw niechęci czy zmęczenie turystami, którzy może i latem odwiedzają Suwalszczyznę? Trudno powiedzieć. W Polsce nigdzie czegoś takiego nie widziałam, a nawet w rekordowej pod tym względem Nowej Zelandii tabliczek nie było aż tyle, o USA nie wspominając. Jak się pomyśli o Skandynawii, gdzie każdy może chodzić i biwakować gdzie chce to się robi naprawdę przykro...









Na widnokręgu ujrzeliśmy wystające ponad drzewa wieże kościoła w Bakałarzewie. Zajrzeliśmy do sklepu, skoro był, a tam sprzedawczyni bardzo miła i cała lodówka pełna suszonych kiełbas - nie było obaw, że mogą być nieświeże po świętach, bo przecież były suszone. Degustację odłożyliśmy na wieczór.




Rospuda wyglądała tutaj mało zachęcająco, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Drugi rzut oka padł na stary młyn, a później z tablicy informacyjnej dowiedzieliśmy się, że nienaturalnie proste koryto rzeki powstało jako część fortyfikacji, wykonanych przez Niemców w czasie wojny. Na Rospudzie przebiegała granica między Prusami a Polską, stąd mnóstwo fortyfikacji, w tym także całe ciągi bunkrów (chyba można je w sezonie zwiedzać, bo były do nich kierunkowskazy). W dawniejszych wiekach rzeka także stanowiła granicę - między Litwą a ziemiami zakonu krzyżackiego.






Tutaj właśnie, gdzie Rospuda wpływała do Jeziora Sumowo spotkaliśmy się z jedną z Dróg św. Jakuba - Camino Polaco. Nie było to ostatnie z nią spotkanie, ale o tym później. Nad jeziorem była duża wiata, ale okolica zbyt uczęszczana żebyśmy się nią mogli interesować.





Przez chwilę kropiło, ale na szczęście tylko symbolicznie. Szliśmy bezmyślnie drogą, za późno spostrzegłszy że należało skręcić w jakąś małą uliczkę między ośrodki wczasowe. Nie chciało nam się wracać, postanowiliśmy dobić do szlaku na skraju lasu, choć braliśmy pod uwagę, że może być zagrodzony płotem "teren prywatny". Na szczęście przejście było wolne. Kilka minut wędrowaliśmy przez las, a potem wyszliśmy na jakąś rozrzuconą w polach wioskę. Według mapy szlak przebiegał gdzieś na przełaj, na mapie w telefonie nie było żadnej drogi, ale zbliżywszy się do jakiegoś gospodarstwa nieśmiało zapytaliśmy czy możemy przejść. Godpodarz bardzo uprzejmy, pozwolił nam przejść przez podwórko, tak lepiej, bo tam "bagno" (to było eufemistyczne określenie wielkiego gnojowiska, z którego odciek trafiał wprost do zarośniętego olchami mokradła - jeden z powodów dla których nie mieliśmy ochoty pić w tej okolicy wody innej niż z kranu).





Nagle, znikąd, pojawiły się jeszcze jakieś czerwone znaki, a nawet jeden jedyny żółty. Nigdy nie udało nam się dojść do tego, co to za szlaki. Weszliśmy w większy kompleks leśny i nadeszła pora poszukiwań biwaku. Było jeszcze jasno, może moglibyśmy podejść jeszcze z pół godziny, ale mógłby być problem ze znalezieniem odpowiedniego miejsca, a teraz trafiło się idealnie - la gęsty, położony na górce, więc suchy, z udziałem sosen. Zapuściliśmy się głębiej i za jakimś rowem (znów jakieś stare fortyfikacje) znaleźliśmy spokojny, osłonięty zakątek, chyba pozostałości jakiejś od 50 lat nieużywanej dróżki leśnej. Rozbiliśmy się przedsion-w-przedsion żeby móc swobodnie prowadzić wieczorną konwersację.

Zanim rozłożyliśmy namioty, nadmuchaliśmy materace i roztrzepaliśmy śpiwory zrobiło się zupełnie ciemno. Gałęzie drzew szumiały tajemniczo na wietrze. Na kolację był wspaniały żurek Knorra z jajkiem na twardo i aromatyczną kiełbasą z Bakałarzewa. Na deser kisiel. Fajnie było mieć tyle czasu na gotowanie.






W indentycznych warunkach, w praktycznie takich samych namiotach mieliśmy zupełnie inną sytuację jeśli chodzi o kondensację - u mnie było jak zwykle sucho, u Michała jak zwykle mokro. Najwyraźniej ciało ludzkie może wydzielać bardzo różne ilości wilgoci. Ja choć dużo piję wieczorem wszystko wchłaniam, Michał pije mniej, a poci się dużo więcej. Jeśli biwakuję pod drzewami praktycznie nigdy nie mam problemu z kondensacją, nawet przy zamkniętych drzwiach (a te zamykaliśmy z powodu groźby nocnych opadów).
 
Czerwone znaki nie zniknęły, przeciwnie: były świeżo odmalowane na nowych słupach elektrycznych. Za to niebieskich nie było, pojawiły się dopiero w polach za Kotowizną.










W polach hulał surowy wicher, więc choć było tam pięknie, z ulgą weszliśmy w większy kawałek lasu, porastającego oba brzegi długaśnego Jeziora Bolesty. Niestety jeziora nie było widać, dojrzeliśmy je dopiero po 2 km.






Tutaj, daleko na północy, jesień była już bardzo zaawansowana. Na południu Polski wciąż było złociście, kiedy Pojezierze Litewskie jesienne chłody ogołociły właśnie z ostatnich liści. Coś jeszcze trzymało się brzózek, łapiąc ostatnie chwile wegetacji; małe rude plamki na drugim brzegu.






Las się niestety szybko skończył. Jezioro utonęło w głębokiej rynnie, a szlak prowadził gruntową drogą, przy której kwitł zasiany na poplon rzepak. Pachniał jak w maju.






Jeszcze zanim dotarliśmy do Raczków rozpadało się dość intensywnie, na tyle że wkurzeni stanęliśmy żeby założyć kurtki i spodnie przeciwdeszczowe. Jak to zwykle bywa deszcz ustał kiedy byliśmy już w to wszystko uzbrojeni.
 
Raczki to niewielka miejscowość, ale jakby odrobinę bardziej rozwinięta. Miała rynek z ławeczkami, a pracownicy zieleni miejskiej (może raczej zieleni gminnej) porządkowali rabatki. Żuleria zajęła część parku położoną po drugiej stronie głównej drogi. My sobie przycupnęliśmy na ławeczce po tej pierwszej stronie. Wciągnęliśmy drugie śniadanie zakupione w jednym z kilku sklepów: Kubusia, Monte, banana, drożdżówki... A ledwo wstaliśmy z zamiarem kontynuowania marszu, trafiliśmy na świetny sklep mięsny, w którym oferta suszonych kiełbas była bardzo duża i pachnąca jałowcem. Oczywiście wstąpiliśmy i nie wyszliśmy z pustymi rękami.






Za Raczkami przeszliśmy pod wiaduktem - ostateczną wersją obwodnicy Augustowa, która wydaje się być dobrą lokalizacją - w krajobrazie nie było nic wartego uwiecznienia. Dopiero jakiś kilometr dalej, w Dowspudzie (Dowspuda to pierwotna nazwa Rospudy) trafiliśmy na zabudowania pałacowe. Była to posiadłość hrabiego Ludwika Michała Paca, a hrabia miał tam swój pomnik. Nie wchodziliśmy głębiej w park z braku czasu...







Dalej szliśmy uczęszczanymi przez samochody drogami, po części asfaltowymi, mijając czasem jakieś zabudowania. Gawędziliśmy sobie aż dostrzegliśmy tablicę wskazującą niedalekie uroczysko Święte Miejsce, które miało się znajdować w okolicy bardziej odludnej.








Skręciliśmy w las na odpowiednim skrzyżowaniu, a w lesie odetchnęliśmy świeżym, żywicznym powietrzem - Puszcza Augustowska! Nie było co do tego wątpliwości. Las od razu wyładniał i się zagęścił.






Po lewej, ograniczona wysoką skarpą, płynęła rzeka. Pierwszy raz widzieliśmy ją w takiej postaci. Rospuda wyraźnie zmieniła tutaj charakter, już nie była górskim potokiem, a nizinną rzeką o ciemnej toni i spokojnym nurcie. Na skarpę podeszliśmy wydeptaną ścieżynką, żałując że szlak nie prowadzi bliżej wody.





Święte Miejsce było już niedaleko, najpierw trzeba było przejść most, a potem ukazywał się placyk i kapliczka, dopiero gdzieś chyba z tyłu właściwe uroczysko znajdujące się u ujścia bystrej strugi wypływającej z Jeziora Jałowo.








Oczywiście była tam tabliczka "teren prywatny". Wszędzie płoty schodziły do jeziora, wszystkie działki ignorowały własność państwową terenu w odległości 2 m od linii brzegowej, nie mogło być inaczej i tutaj.

Święte Miejsce było niegdyś uroczyskiem jaćwieskim, a skończyło tak jak znakomita większość prastarych miejsc kultu - wybudowano tam kaplicę. Tabliczka informacyjna mętnie i błędnie opisywała historię tego miejsca. Miały tam być jakieś dwa stare krzyże, ale na coś naprawdę starego wyglądał żłobiony kamień. Niestety nic o nim nie napisano. Kaplica była o dziwo otwarta, a na widok wnętrza szeroko otworzyliśmy oczy. Wszystkie ściany były obwieszone obrazami, figurkami, sztucznymi kwiatkami. Czy to były prośby czy dziękczynienia, trudno powiedzieć, nie zaglądałam. Była też księga gości, czy raczej księga próśb - odnotowaliśmy swoją wizytę. Święte Miejsce zrobiło na nas dziwne wrażenie. Wyszliśmy dość prędko, a chwilę później nadjechał samochód, z którego wysiadł mężczyzna z dużym pakunkiem, ubrany w coś kamuflażowego. Myśleliśmy, że to może po nas, bo "teren prywatny", ale raczej był to ktoś, kto przywiózł kolejny obraz i nasza obecność nie była mu potrzebna.












Siedzieliśmy na ławce nad brzegiem rzeki. Nawet nie zmarzliśmy nad wodą. Ale czas było iść dalej. Baliśmy się, że leśna droga, która miała na mapie milimetr przekroju okaże się jakąś uczęszczaną szutrówką, ale tak na szczęście nie było (wyjąwszy dwa tiry, które wzięły się znikąd i minęły na polance, najwyraźniej kierowane przez trzeciego gościa, który na polance siedział w aucie). Droga zamieniła się w asfalt na trzy kilometry przed Szczebrą.






Na skrzyżowaniu w Szczebrze (Szczebrej?) minęła nas straż leśna, co na chwilę zmroziło nam krew w żyłach, ale na szczęście nikt się nami nie zainteresował. W ostatnim domku poprosiliśmy o nalanie wody do butelek. Za wiekowym dębem skręciliśmy z głównej drogi w mniejszą. Tutaj już widać było, że zbliżamy się do Augustowa, bo więcej było działek, na których budowano nowe domy i ogólnie panował większy ruch.

Znaki szlaku zniknęły, więc wybieraliśmy leśne drogi na oko, schodząc coraz bliżej koryta rzeki. Zrobiło się błotniście, po prawej widzieliśmy bagno. Trzeba już było włączyć czołówki, a dróżka znikała. Podeszliśmy na przełaj na wysoki brzeg i znaleźliśmy kolejny trakt. Szliśmy nim kawałek aż do bardziej widnej polanki obok nagiej poręby, gdzie zaczęliśmy poszukiwać miejsca na biwak. Znaleźliśmy je zaraz, choć może nie było idealne, bo musieliśmy zmieniać położenie namiotów i linek żeby zmieścić się na mszystym spłachetku. Wokół było mnóstwo gałęzi, a teren zaczynał się podnosić. W końcu się udało, rozbiliśmy ponownie namioty przedsionkami do siebie, tak żeby ułatwić sobie wieczorną rozmowę. Wiał dość silny wiatr, ale niebo wyraźnie się przejaśniało. Spomiędzy chmur prześwitywała poświata napęczniałego księżyca.



 
Rano wiatr prawie ustał, było szaro i nieco chłodniej niż w poprzednich dniach. Byliśmy zrelaksowani i zadowoleni. Nasza egzystencja skoncentrowała się właśnie tutaj, na tym mchu i pośród chudych świerczków, na wolności. Nie musieliśmy się zrywać o świcie, bo polowaliśmy na pociąg odjeżdżający z Augustowa dopiero po 11, a zostało nam do przejścia tylko kilka kilometrów. Opowiadaliśmy sobie różne historie leżąc jeszcze w śpiworach (Michał zawsze wstaje nieco wcześniej, a ja wyleguję się, a potem sprężam), zjedliśmy śniadanie, wykopaliśmy dołki.
 
 




Chyba nie byliśmy na szlaku, ale gdzie szlak był tego też nie wiedzieliśmy, szliśmy po prostu we właściwym kierunku, starając się zbliżyć do rzeki. I rzeczywiście, po chwili pojawiły się trzcinowiska, łęgi i woda.




 
Rzeka meandrująca pośród trzcinowisk, otoczona połacią torfowisk, była przepiękna. Szerokie koryto wydawało się nieruchome, gdzieś plusnęła rybka. To właśnie gdzieś tutaj miała przebiegać obwodnica Augstowa i przecinać ten najpiękniejszy i najdzikszy odcinek rzeki. Zniszczenie tego miejsca to byłaby prawdziwa zbrodnia.
 







Wspaniały był wielki dąb, na jaki trafiliśmy na kolejnym kilometrze trasy. To był etap szlaku (choć, hmm, czy byliśmy na szlaku?), który był naprawdę ładny i ciekawy, no i naprawdę szliśmy doliną Rospudy. W jednym miejscu dolinę przecinała grobla, po której można było dojść na punkt widokowy. Punkt widokowy stanowił koniec grobli. Nie było żadnej infrastruktury, poza tablicą informacyjną, ale niezaprzeczalnie było ładnie, zwłaszcza na torfowisku, o tej porze roku zupełnie opustoszałym.










Podążyliśmy dalej na czuja i trafiliśmy na szerszą drogę, przy której pojawiły się niebieskie znaki. Doprowadziły nas już bezbłędnie do Augustowa, zahaczając o cypelek o intrygującej nazwie Goła Zośka. Listopad ma swoje prawa - niczego gołego nie udało nam się wypatrzyć. Camping był puściusieńki.









Ostatni leśny odcinek był śliczny, jeszcze jesienny, właśnie taki na jaki czekaliśmy przez 80 km... Skończył się na asfalcie, w pobliżu mostu na Netcie - kontynuacji Rospudy, który musieliśmy przejść żeby dojść do Augustowa i oficjalnie zakończyć przejście szlaku.







Poszukiwania kropki kończącej szlak znowu (znowu!) spełzły na niczym. Ostatni znak znajdował się na słupie przed jakimś starożytnym obiektem PTTK, skąd alejka wybrukowana betonową kostką schodziła nad jezioro. Zeszliśmy, ale już więcej znaków nie było. Było owszem miejsce odpoczynku dla rowerzystów, tablice z mapami szlaków rowerowych, ławeczki, kosze na śmieci. Ale o turystach pieszych zapomniano. Wracając spostrzegliśmy tablicę PTTK opisującą szlaki piesze. Murszała w krzakach pod kontenerem na śmieci. Był na niej nasz szlak.

Wycieczkę pań uprawiających nordic walking poprosiliśmy o pamiątkowe zdjęcie pod słupem, robiąc wrażenie kompletnych świrów, zażyczyliśmy sobie żeby na zdjęciu znalazł się obiekt PTTK. Pierwszy thru-hike zaliczony.






W Augustowie spędziliśmy jeszcze godzinę, sondując uliczki i ciekawą zabudowę, zgaduję że wojskową. Znaleźliśmy trzy sklepy spożywcze w jednym miejscu i wszystkie odwiedziliśmy. Miałam wielką ochotę zjeść coś konkretnego, wciąż byłam okrutnie głodna, bo jeszcze nie wyłączył mi się hiker hunger po PCT. Bardzo sympatyczna pani sklepowa polecała "świeżutką kiszeczkę", więc postanowiłam zaryzykować i spróbować tego specjału. Było to jelito wieprzowe, wypełnione nadzieniem z surowych ziemniaków, upieczone i jeszcze gorące. Zjadłam je pod sklepem popijając kefirem "Augustowskim". Trochę zalatywało świnią, ale zasadniczo było pyszne i przez jakiś czas nie byłam głodna (na peronie poprawiłam jeszcze waflem "Zebra"). Michał wsunął bardziej standardową bułkę.







Po 11 minutach jazdy pociągiem wysiedliśmy na stacji Płociczno. Stamtąd ruszyliśmy szlakiem czarnym do centrum Płociczna i sąsiedniej Gawrych Rudy, gdzie znaleźliśmy pierwsze znaki zielonej pętli "Wokół Wigier", czyli Szlaku im. Antoniego Patli. Szlak planowaliśmy skończyć dnia następnego w tym samym miejscu.
 
Główny szlak pieszy Wigierskiego Parku Narodowego ostatnimi czasy został przywłaszczony przez rowerzystów. W rozmaitych opisach można spotkać  nawet takie zdanie: "obecnie każdy go pokonuje rowerem ze względu na dystans" - jaki "dystans"?! Latem zapewne rowerzyści stanowią spore utrudnienie, na szczęście w listopadzie nie było żadnych. Pieszych zresztą też nie było.







Zdecydowaliśmy się na wędrówkę w kierunku odwrotnym do kierunku wskazówek zegara, a więc początkowo ruszyliśmy na wschód. Las nie wyglądał bardzo puszczańsko, nawet prowadzono w nim jakieś prace gospodarcze, ale uznaliśmy, że są konieczne dla odtworzenia naturalnego zbiorowiska leśnego. Bardziej martwiły nas przejeżdżające ciężarówki, które mijały nas ciągle jeszcze w Płocicznie, muszą jeździć gdzieś na skróty, ale jak to możliwe, że przez park narodowy?





Binduga, czyli miejsce w którym dawniej staczano drewno na wodę i drogą wodną transportowano dalej. Później powstała kolej wąskotorowa kursująca w tym samym celu, a obecnie udostępniana latem turystom (mieliśmy kiedyś oboje przyjemność się nią przejechać, fajna zabawa).





Od mojej poprzedniej wizyty nad Wigrami minęło już sporo czasu, obserwowałam wiele zmian. Na razie były to w zasadzie zmiany na lepsze: powstały stoły piknikowe, toalety i pomosty widokowe. Zeszliśmy na każdy pomost, choć trzeba było po drodze pokonywać schody. Jezioro się nie zmieniło, woda była czysta i spokojna, pływały po niej łabędzie, było bardzo przyjemnie. Może trochę szaro...







Pogoda była zmienna, zdążyło już pokropić i przestać, ale w powietrzu wisiało coś jeszcze. Lekki ból głowy i rozkojarzenie wróżyły nadpełzanie kolejnego frontu atmosferycznego... Tymczasem sunęliśmy przez las i to czasem nawet ścieżką, a nie drogami - bardzo na plus.





Budka lęgowa dla gągołów, kaczek gnieżdżących się w dziuplach.




Kolejny pomost widokowy oferował jeszcze lepszy widok na jezioro niż poprzedni, tym razem było doskonale widać Wyspę Ordów.








Nie uszliśmy daleko a pojawiła się okazja do rzucenia okiem na Wigry z wysoka - z wieży widokowej w Bryzglu. Mimo wszystko jakoś lepszy widok był z dołu. Zeszłam nad pomosty dla łodzi, usiłując sobie przypomnieć czy to właśnie było to miejsce, gdzie w 2002 roku zrobiłam cudne zdjęcie cumującego jachtu. Nadal nie jestem pewna...








Bryzgiel trochę się dłużył. Była to zwykła wieś z mnóstwem starych domów i coraz większą ilością nowych domów. Wreszcie skręciliśmy w lewo, w kierunku Jeziora Mulaczysko. Zaczęło padać i się ściemniać, a tu właśnie według mapy miało być pole namiotowe - no i chyba było, bo z infrastruktury pozostał tojtoj z otwartymi drzwiami. Pole było okrutnie podmokłe, zlokalizowane nad wodą, rozbiliśmy się nieco powyżej...







Zwinęliśmy się jeszcze przed świtem, także kiedy się rozwidniło, plecaki mieliśmy już na grzbietach. Dalej było szaro, ale deszcz się skończył. Zaraz znów napotkaliśmy nowe domy, bynajmniej nie kwitnące gospodarstwa rolne, ale siedliska ludzi z miasta i wille myśliwskie. Zgroza - czy nie po to jest park narodowy, żeby czegoś takiego tu nie było? Jeszcze parę lat i z parku pozostanie tylko samo jezioro. Nie zrobiłam niestety zdjęć, a trzeba było.








Nad Wigrami wakacje spędzałam dwa razy, raz bazując w Starym Folwarku, a raz w Mikołajewie, w leśniczówce. Najdalszym punktem moich ówczesnych eksploracji była urokliwa zatoczka w pobliżu Czerwonego Krzyża, ze starym pomostem i szuwarami. Znów ujrzałam zmiany. Jakieś szuwary były, ale z małego pola namiotowego Jastrzęby powstał duży kompleks, a jeden murszejący pomost zastąpiło kilka nowych z tworzywa. Przycumowanych było mnóstwo łodzi. Trudno było uwierzyć, że to to samo miejsce.







Jeszcze więcej infrastruktury pojawiło się dalej. W miejscach odpoczynku dla rowerzystów postawiono nawet po dwie toalety w jednym miejscu (jedną fundowało Ministerstwo Rolnictwa, drugą UE). Choć wschodnia część Jeziora Wigry była mi już znana, okazało się, że zupełnie inaczej ją zapamiętałam. Trasa była ładna, po drodze poprosiliśmy o wodę w nowym budynku stadniny (ekhm), a potem długo, naprawdę długo, szliśmy lasem. Tam było trochę tak jak bywa w Skandynawii: ścieżka, jezioro, ławeczka.








Naprawdę fajne były kładki przez las, choć po co je zrobiono nie jestem pewna - teren nie jest podmokły. Może trzeba było przeznaczyć na coś fundusze...






Ze zwierzyną było bardzo kiepsko. Nie widzieliśmy praktycznie żadnej. Zaobserwowaliśmy kilka kormoranów suszących sobie skrzydła po nurkowaniu, i to wszystko. Może wiosną, kiedy przylatują letni goście, jest lepiej?





Później oddaliliśmy się od jeziora. Wypełzliśmy na wyższy brzeg, gdzie jedyny raz na tym doskonale oznakowanym szlaku mieliśmy wątpliwości co do jego przebiegu, po czym skierowaliśmy się ku Półwyspowi Rosochaty Róg. W jednym z gospodarstw stał naprawdę stary ul.





Rosochaty Róg zapamiętałam jako miejsce niezbyt spokojne, pełne domów i pól namiotowych, a było tam raptem jedno, małe pole, domów nie tak dużo, a wieś się zaraz skończyła... W każdym razie widok stamtąd był piękny, bo widać było południowy brzeg i wszystkie zatoki wigierskie. Błysnęło słońce, zalewając nas na chwilę srebrzystym blaskiem.







Ciekawostką był cmentarz staroobrzędowców, którzy kryli się też np. w różnych miejscach na Syberii w czasach rozłamu kościoła prawosławnego w XVII i XVIII wieku. Skręciliśmy żeby obejrzeć, aczkolwiek tylko z daleka, bo teren był ogrodzony, a po drodze bagno i nie mieliśmy śmiałości przejść tam pod nosem traktorzysty. We wsi było kilka bardzo interesujących zabytkowych budynków.
 










Już za Rosochatym Rogiem spotkaliśmy stadko koników (koników polskich? ktoś może wie?).





Nadeszła pora lunchu, najprzyjemniejszy moment dnia w życiu wędrowca poza momentem pójścia spać. Zrobiliśmy sobie kanapki, ja z rybą (puszkę przywiozłam z Łotwy!), Michał z serem (z Augustowa). Zaczęliśmy snuć rozważania odnośnie noclegu, skoro to miał być następny z owych najprzyjemniejszych momentów, a na dodatek połączony z zakończeniem drugiego w tym tygodniu thru-hike'u. Tak - dało się to połączyć. Ruszyliśmy mózgami i doszliśmy do wniosku, że nie musimy na siłę szukać noclegu w Płocicznie i gnać na pociąg 3 km o świcie - możemy się sprężyć, a nawet i bez sprężania zdążymy na miejski autobus do Suwałk. A z Suwałk mamy nocne połączenie autobusowe do Warszawy. Pomysł zakorzenił się na dobre.





Magazyn Ryb w pobliskim Czerwonym Folwarku można latem zwiedzać, chyba jest tam jakaś folklorystyczna wystawa, ale teraz pozostała tylko kamera monitoringu i rdzewiejący kuter rybacki.






Monumentalne topole w alei robiły wrażenie. Za nimi był most na Czarnej Hańczy, choć wyglądało to raczej jak jakaś zatoka, ale w przesmyku był niewątpliwie przepływ.







W okolicach Magdalenowa i Półwyspu Klasztornego szlak prowadził cały czas asfaltem, aż do głównej drogi Suwałki-Sejny i jeszcze przez jakiś czas do Starego Folwarku. Po prostu inaczej się go poprowadzić nie dało. Ogółem szlak nie jest bardzo asfaltowy i trzeba przyznać, że utwardzona nawierzchnia jest tylko tam, gdzie nie ma innego wyjścia. Nie mieliśmy czasu odbijać od szlaku żeby oglądać pokamedulski klasztor, a zresztą już tam byliśmy. W cieplejszej porze roku może byłoby miło i może by nam się chciało...
 




Szlakowa klęska urodzaju! Tutaj także prowadziło Camino Polaco. Poniżej przerwa w asfalcie.





Przekroczyliśmy Piertówkę, na której zbudowano jaz. Woda uspokajała się na płyciźnie wysypanej polodowcowymi granitowymi kamieniami. Piertówka jest właściwie dalszym biegiem Wiatrołuży, rzeki płynącej przez północną część Wigierskiego Parku Narodowego, w której jeszcze nie byłam (prowadzi tamtędy szlak żółty).




Stary Folwark również się zmienia. Kiedyś był najbardziej tętniącą życiem osadą nad Wigrami. Teraz jakoś opustoszał, a camping PTTK, na którym byliśmy z rodzicami został zamknięty. Kiedyś dawno temu istniało nawet górskie schronisko. Tutaj także powinna być początkowa kropka szlaku, bo przecież bycie pętlą nie uprawnia do nie posiadania kropki, ale nic z tego, kropki brak (chyba że przegapiliśmy?).







Oznakowanie trochę zarosło, trzeba je było odgrzebać.




Między Starym Folwarkiem, Leszczewkiem i Cimochowizną teren się obniża, jest trochę podmokłości i nowo wybudowanych kładek, a nawet malowniczy mostek z widokiem na klasztor po drugiej stronie jeziora. To taka klasyczna pocztówka znad Wigier. Tutaj teren prywatny miał chyba mniejsze znaczenie, bo przeparadowaliśmy ścieżką tuż przed czyimś domem (choć i tuż obok jeziora), nie było też ogrodzenia, a jedynie krowie placki. Na wodzie unosiły się drewniane łodzie starego typu.










Ślady żerowania bobrów (bóbr jest w herbie parku).



Nagle musieliśmy wspiąć się na wysoką morenę. Michał po Appalachach jest w doskonałej formie, ja natomiast pod górę zawsze pełznę jak ślimak. Ech... Zdobywaliśmy wysokość kilka razy, wchodząc i schodząc na niewysokie w gruncie rzeczy pagórki. Z jednego miejsca był wyjątkowo dobry widok na jezioro.





Resztę popołudnia mieliśmy spędzić w lesie. Zauważyliśmy pomnik harcerzy, którzy walczyli w Powstaniu Warszawskim, a którzy tutaj mieli swój letni obóz przed wojną.
 



Dwa kilometry dzieliły nas od Czarnej Hańczy, najpierw pomyliliśmy ją z małą strużką w torfowisku i przeżyliśmy rozczarowanie. Z tego błędu wyprowadził nas GPS, twierdząc, że rzeka będzie dopiero za chwilę. A potem przeżyliśmy jeszcze większe rozczarowanie, bo choć z wyglądu Czarna Hańcza przedstawiała się jako dziewicza, w bliższym poznaniu powalała odorem niewydolnej kanalizacji miasta Suwałki... Na dnie leżały puszki i butelki.








Trochę przygnębieni człapaliśmy kładką przez iglasty młodnik. Myśleliśmy, że to może świerczyna bagienna, ale był to zwykły młodnik. Z czasem pewnie coś z niego wyrośnie. Dalej w las było już nieco lepiej, na drzewach podszytu drgały ostatnie złote listki, górne piętro spowijała chłodna zieleń drzew iglastych. Wypatrzyłam jakieś ostatnie grzybki, mech, paprocie i padłam na kolana fotografować.










Zupełnie przeciwne wrażenia spotkały nas nad Jeziorem Mulicznym. Doprawdy, klejnot Wigierskiego Parku Narodowego. Ze wszystkich stron otoczone lasem, jezioro było ciche i czyste (choć muliste). Pachniało dobrze - jeziorem. Słońce miało się już ku zachodowi (Michał sprawdził porę zachodu w telefonie, ja za plecami). Przybrzeżne trzciny odbijały się w lustrzanej tafli, tworząc rysunek jak na japońskiej rycinie.








Gdzieś w tej okolicy jest ciekawa ścieżka przyrodnicza, ale za późno pomyśleliśmy żeby iść nią naokoło zamiast prosto szlakiem, czyli drogą. Następnym razem... Tuż przed Półwyspem Łysocha był mały punkt widokowy, można było popatrzeć na Wigry zmarszczone wieczornym powiewem w ostatnich blaskach dnia. Za pasem trzcin przesunęły się łabędzie z buro upierzonymi młodymi.





Ciągnęliśmy asfaltem, nie przejmując się zapadającym zmrokiem. Ja nawet nie wyjęłam czołówki, Michał czasem włączał swoją. Kiedy przejeżdżał samochód przekręcałam taśmy kijków tak żeby światła oświetlały odblaski, ale szliśmy dalej po ciemku. Tak było przyjemniej.

Nie ma nic piękniejszego niż listopadowy, mglisty wieczór. Istnieją dwa jego rodzaje - zmierzch szary, wilgotny, chłodny, ale nie surowy, pachnący podgniwającymi liśćmi i drugi, mglisty, ale świetlisty, przenikliwie zimny. Z tym drugim mieliśmy właśnie do czynienia. W Zatoce Wigierki nic nie pluskało, łabędzie i kaczki pochowały się gdzieś w trzcinach. W nadbrzeżnych zaroślach było ciemno, ale od wody odbijał się blask blednącej zorzy. Zachód słońca nas ominął, ale mleczna różowość długo nie opuszczała nieboskłonu. Po lewej otwarł się widok z wiejskiej plaży, widać było pomost urywający się niespodziewanie z dala od brzegu. Wszystko to wyglądało bardzo nierealnie.







W ostatniej chwili zbłądziliśmy, tzn. zamiast dojść do punktu wyjścia jakąś małą dróżką, obeszliśmy kościół w Płocicznie. Nie miało to zbyt wielkiego znaczenia, opuściliśmy tylko kilkadziesiąt metrów szlaku. Jakoś około 17 zakończyliśmy przejście.




Czas do odjazdu autobusu zszedł nam na fotografowaniu się przy drzewie ze znakami i gorączkowym ubieraniu się, bo kiedy przestaliśmy iść, natychmiast zrobiło nam się zimno. Do autobusu wchodziliśmy już w kalesonach i kurtkach puchowych. W Suwałkach zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy coś w barze, w którym jedzenie było na wagę, po czym odstaliśmy znów swoje na dworcu autobusowym. Bałam się, że podstawią mikrobus, w którym przez całą noc będę cierpieć na chorobę lokomocyjną, ale na szczęście nadjechał pełnowymiarowy autobus. Zwinęliśmy się na tylnych siedzeniach i jakoś tą podróż przetrwaliśmy.
 
Z wycieczki wracaliśmy z mieszanymi uczuciami. Przyroda, owszem, piękna, ale ulegająca degradacji w zastraszającym tempie, co jest szczególnie druzgoczące w przypadku Parku Narodowego. Ludność - różnie. Tak to zazwyczaj bywa, że jedno niemiłe spotkanie przyćmiewa dziesięć innych, miłych. Na Podlasie jednak jeszcze wrócimy...