Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

środa, 23 marca 2022

Szlak Jury Wieluńskiej

Pod sam koniec lutego nagle się okazało, że mam do dyspozycji kilka w miarę słonecznych dni, więc choć noce były jeszcze bardzo mroźne, nie wahałam się wyruszyć na kolejny polski szlak długodystansowy. Nie chciałam tym razem jechać bardzo daleko, padło więc na szlak w województwie śląskim (i łódzkim): czerwono znakowany Szlak Jury Wieluńskiej. Długość szlaku to 112,5 km, biegnie on z Częstochowy do Wielunia, mniej więcej Doliną Warty, ścinając jedno duże zakole. Jest on swego rodzaju kontynuacją Szlaku Orlich Gniazd i też biegnie przez Jurę, tyle że Wieluńską. Po drodze nie ma zbyt wielu skałek ani jaskiń, a zamków nie ma wcale, jest natomiast bardziej dziko i nieco mniej asfaltowo. Największą zaletą tego szlaku jest piękny dość naturalny las z mnóstwem opcji biwakowania oraz bliskość Warty, nad którą często biegnie, tak że można podziwiać wszystkie jej meandry i głębie.

Wysiadłszy z pociągu poszłam bez sprawdzania mapy w kierunku częstochowskiego rynku, gdzie jak pamiętałam szlak się zaczyna. Jakie było moje zdziwienie, kiedy czerwone znaki spostrzegłam na drzewach alei, prowadzącej na Jasną Górę. Myślałam, że to może jakieś przedłużenie i postanowiłam dotrzeć do kropki. Niestety, kropki nie było. Na wzgórzu był ostatni znak, który urywał się dziwnie. Skoro już się tam wspięłam, postanowiłam zajrzeć do klasztoru, który, otoczony murami, w XVII wieku był oblegany przez Szwedów podczas Potopu. Legenda obrony Częstochowy urosła do niewyobrażalnych rozmiarów, a rzeczywisty jej wymiar zatonął w niepamięci - nie miała ona takiego znaczenia, jakie się jej przypisuje, ani też nie przebiegała tak jak to się powszechnie myśli. Obecnie jest to bardzo popularny cel pielgrzymek, chyba najpopularniejszy w Polsce. Dlatego osoba z plecakiem wcale nie wyglądała dziwnie na Jasnej Górze. Udałam się do kaplicy, mijając kioski z mszami - ku mojemu zaskoczeniu było tam pełno budek, które wyglądały tak jak te nad morzem, w których sprzedawane są gofry, tylko że tutaj można było kupić mszę. Marcin Luter przewracał się w grobie. Wewnątrz też nie było żadnej nabożnej atmosfery, ani grama duchowości. Liczne wota wiszące na ścianach wyglądały abstrakcyjnie. Byłam w tylu małych prowincjonalnych kościołach, w których miło było usiąść, ale z Jasnej Góry wolałam czym prędzej uciec. Na odsłonięcie słynnej ikony musiałabym poczekać pół godziny, a nie miałam tyle czasu - nie chciałam iść długo z czołówką. 







Ruszyłam więc z powrotem za czerwonymi znakami, oglądając miasto. Pojawiły się ukraińskie flagi - właśnie wtedy wybuchła wojna. Miasto nie jest szczególnie stare, pierwsza wzmianka pochodzi z 1220 roku, kiedy była to mała wieś. Zaczęła się rozwijać dopiero w wieku XIV, przyznanie praw miejskich określa się na czas pomiędzy 1370 a1377 rokiem.









Kiedy doszłam wreszcie do rynku, okazało się, że nic się nie zmieniło. Zarówno kropka Szlaku Orlich Gniazd (na betonowym murku) jak i kropka Szlaku Jury Wieluńskiej tkwiły na swoich miejscach niezmienione. Trzeci czerwony szlak był dodatkowym szlakiem dojściowym pod klasztor. Przyszedł więc czas na zdjęcie z kropką, a potem w te pędy w drogę. Na rynku stoi rzeźba Częstocha, legendarnego założyciela Częstochowy.






Szlak szybko opuścił miasto, prowadząc cały czas wzdłuż Warty. Był tam niezły las i widok na jurajskie skałki - można chyba nawet mówić o przełomie. Pogoda dopisywała. Rano byłam pełna obaw, bo kiedy wychodziłam z domu padał deszcz i było obrzydliwie. A teraz słońce i białe obłoczki.












W Mirowie szlak przeskoczył na drugą stronę rzeki i było trochę asfaltu. Siadłam na chwilę na przystanku, ale nie na długo, bo słońce już się obniżyło mocno. Minęłam okolicę pradawnego grodziska, ale nie wiadomo było jak tam dojść, bo była strzałka, a droga wyglądała na prywatną do gospodarstwa. Z żalem odpuściłam grodzisko, bo naprawdę chciałam zdążyć dojść do lasu przed nocą.





Jurajskie wzgórza były dość imponujące, widoki były prawie jak w górach. A nie było śniegu ani lodu.





Stanęłam znów na chwilę w Mstowie. Ta miejscowość jest znacznie starsza od Częstochowy i swego czasu miała duże znaczenie, jako miejscowość leżąca na skrzyżowaniu traktów z Małopolski do Wielkipolski i na Mazowsze, a przy tym jeszcze z przeprawą przez Wartę. W dawnych czasach Warta stanowiła tutaj granicę między Ziemią Krakowską a Ziemią Sieradzką. Na rynku napiłam się ciepłej herbaty - bardzo się cieszyłam, że w ostatniej chwili chwyciłam termos.







W świetle zachodzącego słońca cudownie wyglądał kościół Wniebowzięcia NMP wchodzący w skład klasztoru kanoników laterańskich. To przed tym obiektem znajduje się kropka niebieskiego Szlaku Warowni Jurajskich, który też bardzo chcę przejść. Drzwi kościoła były otwarte, postanowiłam więc zajrzeć w nadziei na lepsze doświadczenie niż w Częstochowie. I rzeczywiście, od razu lepiej. 






Skręciłam w pola, zmierzchało. Dopadłam pierwszego zagajnika i postanowiłam w nim zostać, zamiast kontynuować do większego po ciemku. Słyszałam hałasy ze wsi, ale nie miało to znaczenia. Las był całkiem biwakowy, podłoże przysypane liśćmi. Byłam zmęczona, a mimo to długo zabawiłam z zupą, herbatą i deserem. Spało się świetnie, obudziłam się godzinę później niż chciałam. Przywitał mnie różowy wchód słońca i odgłosy ptactwa. Na śniadanie była kawa i domowy pączek, który pozostał od Tłustego Czwartku.







Kiedy wylazłam na drogę spostrzegłam lód, który ściął kałuże. Nie było jednak wielkiego mrozu - ten zapowiadano na następne noce. Dzień był szarawy, ale nie było wiatru. Czekała mnie najpierw przeplatanka pól i lasów, a potem bardzo długi odcinek asfaltowy. Wsie były ładne, były w nich jeszcze stare drewniane domki, ale niestety większość opuszczona. Oznakowanie było całkiem niezłe, a z czasem zmieniło się w bardzo dobre. Chwali się.















Gdzieś w polach był taki obelisk. Ktoś wie cóż to takiego?








Bardzo dobrze rozwiązane przejście pod autostradą A1.




Było już po 12 kiedy wreszcie dopadłam większego lasu. Jak tylko znalazło się ładne miejsce, usiadłam na lunch. Musiałam natychmiast ubrać puchową kurtkę, było bardzo zimno. Pod spodniami miałam getry i nie wyszłam z nich przez całe 4 dni.






Słońce opieszale, ale w końcu zaczęło wyzierać. Od razu zrobiło się przyjemnie i las był taki ładny. Głównie sosonowy, ale rosły w nim i inne drzewa.






Trafiłam na leśne groby, jak się później dowiedziałam z I wojny światowej.




Wypatrywałam wciąż śladów nawet nie wiosny, ale przedwiośnia. I znalazłam: bazie i kwiaty leszczyny. Po drodze pobrałam korę brzozową do rozpalenia wieczornego ogniska. Las jeszcze zdziczał i zwilgotniał, pojawiły się gęste świerki.










Za tym dużym lasem wyszłam na wioskę z otwartą, pomalowaną wewnątrz na tradycyjnie niebieski kolor. Wewnątrz były obrazy, sztuczne kwiaty i dywan. Świetnie by się to miejsce nadało na nocleg, ale w pobliżu były domy i pewnie byłby z tym problem. Dalej na szlaku był przysiółek, który wydał mi się taki klasycznie polski: piachy, sosenki i trzy domki z pogrążonymi w lekkim nieładzie podwórkami.







Podobny klimat panował w następnej wsi, chyba było to Prusicko, bo potem była Kaflarnia, ale nie dam głowy, bo mapa na którą patrzę pisząc relację przedstawia inny przebieg szlaku niż w rzeczywistości. W każdym razie znowu były piękne drewniane domy i żal było patrzyć na ich rozpad.






Poniżej miejsce odpoczynku dla koni w Kaflarni - biegnie tamtędy Łódzki Szlak Konny, bardzo długi i zaglądający w najróżniejsze miejsca łódzkiego, ale nie liniowy, tylko składający się z wielu różnych szlaków.




Przed Ważnymi Młynami (świetna nazwa) szlak zszedł nad Wartę, nad samą wodę. Prowadziła tam ścieżynka. Woda płynęła dość szybko, miejsce było śliczne. Dalej piaszczystą drogą szłam przez las od jednej wioseczki do drugiej. W Gojscu poprosiłam o wodę, a dostałam jeszcze wrzątek i herbatę do termosu. Potem już tylko pędziłam na biwak.






W ostatnich chwilach dnia znalazłam doskonałe miejsce. Naprawdę piękny leśny biwak. Las był sosnowy, ale ze starymi powalonymi drzewami, kilkoma brzozami i jałowcami. Było tam jak w Finlandii, kto by pomyślał. Dobiegało szczekanie psów, ale poza tym był spokój. Zaskoczył mnie dzik, który jak gdyby nigdy nic szedł swoją ścieżką i spłoszył się na widok i zapach ogniska. Rozpaliłam świetne małe ognisko, opału było pod dostatkiem i był doskonale suchy. Zrobiłam sobie ziemniaczki ze strzępkami łososia (w tym roku kończą się daty ważności ostatnich paczek przywiezionych z PCT). Noc nadciągała lodowata, zapowiadało się na większy mróz. Ale przy ognisku nie było tego czuć, grzało cudownie. W takie zimne zimowe noce ognisko jest fenomenalną rzeczą. Stanowi też świetną rozrywkę w czasie długich samotnych wieczorów.






Rano las rozbrzmiał klangorem żurawi. Już przyleciały czy wcale nie odleciały? Nie wiedziałam. Obudziłam się nieco wcześniej, ale nie miałam ochoty wstawać. Było zimno, tropik był pokryty szronem, a woda w butelkach częściowo zamarzła. Jak tylko zaczęłam się ruszać wrażenie zimna zniknęło. Sprawnie się spakowałam, zjadłam smaczne śniadanie, wypełniłam nozdrza zapachem kawy - w lesie jest jeszcze lepszy niż w domu.








Uprzątnięte miejsce po ognisku.





Tylko półtora kilometra dzieliło mnie od Trzebcy. Wieś była cała biała od szronu. Nikt się jeszcze o tak wczesnej porze nie ruszał, tylko psy wybiegły. Przez łąki płynęła tam Liswarta, duży dopływ Warty. Przepiękny widok był z mostu. Przyszła mi na myśl stara piosenka "Rzeka" (muzyka Noskowskiego ze słowami Konopnickiej) o skutej lodem zimowej rzece. Bardzo ją lubię i czasem sobie śpiewam na szlaku.












Nieopodal była już Warta, teraz już szersza, zasilona Liswartą i innymi dopływami. Szaro nad nią było i melancholijnie, ale przez to tym piękniej. Przeszłam prze duży most, przed nim przechadzały się żurawie.









Potem niestety okoliczności się popsuły. Grądy były tam tylko z nazwy - tak się nazywała miejscowość, ale była w niej wielka cementownia. I przedziwaczna kapliczka pod wiatą.





Bez przerwy asfaltem doszłam do Działoszyna. Najpewniej w centrum miejscowość przedstawia się nieco lepiej, ale obrzeża wyglądały strasznie smętnie. Tylko stary młyn był wart uwagi. W Raciszynie wychodzą na wierzch jurajskie skały. Wciąż działa kamieniołom, przy drodze stał stary piec do wypalania wapna - kiedyś na Jurze było ich bardzo wiele, teraz już tylko gdzieniegdzie można spotkać ruiny. Przy drodze było wyrobisko z osypującymi się kamieniami. Zajrzałam i jak na zawołanie od razu znalazłam kilka skamieniałości amonitów i mniejszych mięczaków. Były też duże krzemienie.







Rozjeżdżona przez ciężki sprzęt droga nad Wartą była bardzo błotnista. Ale dobrze że tak poprowadzono szlak, bo nie tylko jest tam rzeka, ale też czyste źródełko - wywierzysko podziemnego strumienia. Musi to być woda z głębszych pokładów, nie wahałam się nabrać wody do butelek - dzięki temu nie musiałam tego popołudnia chodzić po ludziach i prosić.








Główną i ostatnią atrakcją był rezerwat Węże na Górze Zelce. Cała góra to jeden wielki jurajski ostaniec, a do tego znajduje się w nim wiele jaskiń. Te największe mają zakratowane wejścia, ale mniejsze są otwarte. Spotkałam dwóch grotołazów-amatorów, którzy właśnie mieli się do jednej wgramolić. Niegdyś wszystkie miały bogatą szatę naciekową, ale wskutek wydobycia wapieni wszystko zostało zniszczone. Zimą hibernują w jaskiniach nietoperze. W ciągu szeregu prowadzonych badań odkryto szczątki zwierząt z pliocenu - jest to unikatowe miejsce. Czytałam wcześniej wykopaliskach. Znaleziono najróżniejsze kości, w tym dużych ssaków: niedźwiedzi, nosorożca, kotowatych w tym kota szablozębnego, nosorożca i koni hipparionowych. Niesamowite jest jak bogate było kiedyś, jeszcze niedawno, życie na ziemi, a jak teraz jest ubogie.







Opuściłam rezerwat, przeszłam jeszcze kilka kilometrów i znalazłam się na pofalowanych piaszczystych terenach leśnych. Wypatrzyłam coś w rodzaju wydmy, na której rozbiłam namiot wśród sosen. Miałam nadzieję, że będzie tam nieco cieplej, że zimne powietrze opadnie nad wartę. Ale nie była to wysoka wydma i obawiam się, że różnica nie była duża. Ta noc była najzimniejsza, chyba było -7 stopni. Ale znów rozpaliłam ognisko i grzałam się przy nim cały wieczór. Okazało się, że zabrałam za mało gazu jak na ilość gotowania jaką realizowałam. Dlatego zdecydowałam się gotować na ognisku. Nagotowałam ogromną ilość herbaty, zrobiłam zupę i kisiel. Patrzyłam na płomienie i rozmyślałam o kotach szablozębnych i koniach hipparionowych.






Kładłam się spać bardzo zmotywowana żeby wstać o dość wczesnej porze, żeby zdążyć na popołudniowy pociąg. Zebrałam się dość sprawnie, namiot spakowałam razem ze szronem. Obowiązkowo kawa. Słońce wyjrzało zza gęstwiny i ozłociło sosnowe igły - co za cudowny poranek.









Szybko się ocieplało, ale wychłodzona ziemia była całkiem twarda od mrozu. Roślinność błyszczała posrebrzona szronem. Na niebie ani jednej chmurki.








Oznakowanie nadal było doskonale, ten odcinek malowano chyba w zeszłym roku.







Wyszłam na asfalt. Nad Wartą stał stary drewniany młyn, rzeka była spiętrzona. Potem asfalt niestety się kontynuował długo, właściwie większa część pozostałej trasy była asfaltowa. Zerwał się zimny wiatr, był naprawdę przeszywający. 





Ostatni odcinek nadrzeczny jednak nie był asfaltowy. Siadłam na chwilę z termosem ukryta w krzakach. Źródełko zawierało niezbyt apetyczną ciecz.








Lunch spożyłam na przystanku - był oszklony, świetnie chronił od wiatru, a słońce niesamowicie tam przygrzewało. Wieś nazywała się Łaszew Rządowy. Ciekawe kto wymyślił taką nazwę?







Za Strugami czekał mnie ostatni odcinek lasu. Pod koniec zrobił się trudny do pokonania, pełen zwalonych drzew i zarośnięty ostrężynami. Ale jakoś szło. Mimo że oznakowanie się popsuło. Dopiero na koniec stanęłam przed wysypiskiem śmieci - to już przesada. Aromat, który się tam rozchodził zwalał z nóg. Nie dało się przejść ostatnich 300 metrów, bo droga zarosła. Skręciłam na asfalt. I już do końca zostałam na asfalcie - to było męczące 5 km.









W Wieluniu znaki były naprawdę rzadko rozmieszczone, większość starych słupów zniknęła. Nie byłam pewna czy dobrze idę. Jakaś czerwona kropka dotyczyła innego szlaku, niebieska też - za rondem wypatrzyłam znaki. Niestety szlak nie poszedł do centrum Wielunia, tylko tak jak miałam w nawigacji na stację kolejową. 




Bardzo się bałam, że kropki nie będzie, ale była, a nawet dwie! Po jednej stronie słupa była kropka do kończących, a po drugiej dla zaczynających. Nakręciłam filmik, zrobiłam zdjęcie i nawet zostało mi pół godziny. Okazało się, ze w Wieluniu nie ma dworca, a jedynie mały przystanek, przy torach. Wysoko położony niespecjalnie chronił od wiatru. Nie byłam jedynym pasażerem z termosem...



Bardzo miło było zasiąść w pociągu. No i najważniejsze, 23-ci polski szlak długodystansowy zaliczony :-). Był bardzo fajny, mogę powiedzieć nawet, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Zwłaszcza lasem i tym jak dużo było wędrowania nad Wartą. Jedynie trochę asfaltu, cementownia i wysypisko trochę psują frajdę. Ale i tak jest dobrze - polecam.


Film z wędrówki: https://youtu.be/kbLR0h3dfFk