Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

piątek, 14 października 2022

Norge på langs: Sulitjelma - Bjørnfjell (Padjelantaleden, Gränsleden, Nordkalottruta, Nordlandsruta)

Niewiele rzeczy może się równać założeniu nowych butów na szlaku - pierwszego dnia po wymianie na nowe amortyzacja jest niesamowita. Zwykle po kilku dniach pianka się ubija i przez następne półtora tysiąca kilometrów nie jest tak pluszowo. Dlatego dziwią mnie zawsze postulaty o wymianie butów co 500 czy 700 km - albo wymieniamy co trzy dni żeby mieć tą amortyzację, albo przyzwyczajamy się do tego, że jest jej mniej - między 300 czy 1300 km przebiegu nie ma już wielkiej różnicy. Przypuszczam, że chodzi o pojawienie się negatywnego dropu i w moim przypadku również dołu pod śródstopiem, one właśnie są odczuwalne po 500 km, ale wystarcza trochę papieru pod wkładką.

W każdym razie właśnie uczucie bycia bardzo daleko od podłoża towarzyszyło mi, kiedy wyszłam po południu ze schroniska-chatki Ny Sulitjelma Fjellstue. Miałam nowe buty, wszystkie problemy z pocztą stały się przeszłością, a przede mną miał być teraz łatwiejszy odcinek - odcinek przez Szwecję. Tego dnia jednak pozostawałam jeszcze w Norwegii. I ten norweski odcinek też miał dla mnie przykre niespodzianki. Już na mapie widziałam, że szlak wspina się wysoko, a wokół są lodowce - to zawsze oznacza lodowcowe rzeki. Czasu miałam akurat tyle, żeby dojść do następnej chatki Sorjus. Ciężki plecak dawał się odczuć, ale czułam się lżejsza o pocztowe zmartwienia. Deszcz, który padał rano właśnie ustał, wiał za to bardzo silny wiatr.





Krajobraz szybko zrobił się bardzo surowy. Zielona tundra pozostała w dole, tutaj już naprawdę niewiele rosło, jakieś mchy i pojedyncze arktyczne kwiatki. Lodowce kryły się w chmurach, szumiały strumienie, raziły bielą pola śnieżne.






Przy słonecznej pogodzie turkusowe lodowcowe jeziorka wyglądają z pewnością o wiele piękniej.








Zgodnie z przewidywaniem na szlaku było wiele strumieni, większość lodowcowa. Kumulacja wezbrania minęła i nie były już tak bardzo głębokie - poranny deszcz nie był aż tak duży, a poprzedniego dnia nie padało. Byłam już zmęczona ciągłymi kalkulacjami i wyliczeniami gdzie uda się dojść pomiędzy kolejnymi wezbraniami, jaką trasę wybrać, żeby uniknąć najgorszych brodów.






Na szlaku były też kuriozalne wytwory DNT, czyli letnie mosty. Ich konstrukcja jest tak absurdalna, że pierwsza lepsza powódź je niszczy. Co roku po stopnieniu śniegu przylatuje helikopter i je montuje. Na stałą konstrukcję ponoć nie ma pieniędzy, choć naprawy i latanie helikopterem raczej nie są tanie. Prawdziwy problem następuje wtedy, kiedy woda zabiera całą konstrukcję i nie da się już nic naprawić. Poniższy most nosił ślady niedawnej powodzi - filary stały w środku rzeki, a żeby wejść na kładkę, trzeba było pokonać kilka stopni. Jednak dolnych stopni już nie było, spłynęły z powodzią. Most się na szczęście ostał, brodzenie przed i za mostem było do pół łydki - umieszczono go tylko nad najgłębszą częścią nurtu, a nie nad całą rzeką.  A niewiele trzeba żeby nie było możliwości dojścia do mostu. Wtedy trzeba wezwać helikopter ratunkowy. To już nie jest problem DNT, bo helikoptery ratunkowe ewakuują wędrowców za darmo. W ostatnim czasie robiły to dosyć często.







Ktoś miał za chatką rozbity namiot, był tam osłonięty od wiatru. Ale w chatce nikogo nie było. Miałam jeszcze trochę marchewek, więc kolacja była klasycznie znakomita.







Na następny dzień zapowiadano znowu całodniowy deszcz, który miał się zacząć około 10. Nie była to przyjemna perspektywa, ale musiałam wstać wcześnie i wcześnie wyruszyć tak, aby pokonać ostatnią rzekę po norweskiej stronie przed deszczem. 






Ta rzeka była najtrudniejsza ze wszystkich i to właśnie z jej powodu latały ostatnio helikoptery. Znajduje się ona mniej niż kilometr od szwedzkiej granicy. Gdyby podział granic wyglądał inaczej, pewnie stałby tam wielki bezpieczny stalowy szwedzki most. Ale skoro to Norwegia, to nie ma nic. Kilka lat temu zbudowano jeden z tych letnich mostów, ale w 2018 zmyła go powódź i już go nie odbudowano. Jest na starych mapach i ludzie czasem tam idą nieświadomie. Rzeka spływa gwałtownie z gór, prosto z wielkiego lodowca. U ujścia do jeziora rozwidla się na wiele ramion i tam jest jedyne przejście. Tylko że nie jest tam nigdy płytko, a po deszczu przejść się nie da. Ewentualnie można brodzić w jeziorze, ale woda jest mętna i nie widać gdzie są płycizny. Myślałam, że jakoś to będzie, jak zwykle, ale kiedy stanęłam nad brzegiem, mina mi zrzedła. Na dwóch zdjęciach poniżej możecie sami ocenić. Zrobiłam je tam, gdzie było oznakowane przejście. Ale tam woda pędziła głównym nurtem i była bardzo głęboka. Zgodnie z tym, co słyszałam od rodziny, którą spotkałam po drodze postanowiłam wysondować jezioro. Ale niestety bez sukcesu. Nurt był nieco słabszy, ale woda bardzo głęboka. Weszłam do pół uda i zawróciłam na brzeg, bo dalej było tylko głębiej. Teraz poszłam w górę i koło wysepki było spiętrzenie i płytsze miejsce, ale tak się zestresowałam, że wydawało mi się, że woda jest tam zbyt szybka. A wtedy zauważyłam trzy osoby na drugim brzegu. Postanowiłam zaczekać aż dojdą i może wspólnie coś wykombinujemy. Szli z pół godziny, klucząc po pozostałych odnogach, ale wszystkie one były płytsze. Wreszcie dotarli, wskazywałam im gdzie znajdą płycizny - nie zawsze łatwo to ocenić z drugiej strony. Poszli do wysepki i do tego spiętrzenia, ku mojemu zaskoczeniu woda nie sięgnęła im kolan i nie widać było, żeby brodzenie utrudniał nurt. W takim razie i ja postanowiłam spróbować. No i faktycznie, było to łatwe przejście. Powiedzieli, że dziś jest wyjątkowo łatwo, bo woda opadła. Następnego dnia już nie miało być tak dobrze. Bród był bardzo długi i zanim przeszłam na drugi brzeg stopy mi kompletnie zmartwiały. Szłam w goreteksowych skarpetach, do których nalało mi się wody, musiałam ją wylać.






Szczęśliwa dotarłam do granicy. Cudownie było być w Szwecji, tym miłym kraju, w którym szlaki są zazwyczaj bezpieczne, a spotkani ludzie zazwyczaj bardzo mili. Nie inaczej było tym razem. Ten szlak był bardzo popularny i oto pojawiła się kolejna para. Mieli dość okrągłe twarze, intensywnie niebieskie oczy, złoto-blond włosy i szeroko się uśmiechali - zupełnie nie jak Norwegowie. Bo było to szwedzkie małżeństwo w średnim wieku. Rozpoczęliśmy rozmowę, pytali o rzekę, a ja powiedziałam im jak bardzo lubię Szwecję. Dawno nie rozmawiałam z nikim tak miło... Szkoda, że na zdjęciu odcięli mi stopy ;-)





Wkrótce zaczęło padać. Głupio byłoby kończyć wędrówkę po 10 km, szczególnie że w ostatnich dniach straciłam tak wiele czasu na czekanie na paczkę. Więc w pierwszej szwedzkiej chatce tylko zjadłam lunch. Była to szczególna, bardzo stara chatka, obchodziła w tym roku 100. urodziny. Miała łóżka, ale była darmowa, nie było tu strażnika. 







Później zaczęło już lać na całego i było bardzo nieprzyjemnie. Myślałam o noclegu w kolejnej chatce, ale byłam w błędzie sądząc, że też będzie darmowa. Niestety należała do STF, kosztowała 500 koron i miała strażnika. Strażnik w niczym nie przypominał cerberów DNT, był miły, chętnie ze mną rozmawiał. Stwierdziłam, że jestem już i tak mokra, więc jeśli zmoknę jeszcze bardziej nie będzie wielkiej różnicy i poszłam dalej. Wcześniej szlak był równie fatalny jak po norweskiej stronie, a nawet gorszy, bo nie oznakowany zbytnio, ale teraz w strefie STF wszystko się zmieniło. Było perfekcyjne oznakowanie i kładki na bagnach, dzięki czemu moje tempo znacznie wzrosło pomimo deszczu. Co to była za ulga nie musieć przy każdym kroku siłą wyciągać nóg z bagna. Ale trzeba powiedzieć, że nie było całkiem sucho, bo miesiąc był tak ogromnie deszczowy także tutaj i część kładek była zalana.





Zanosiło się na biwak. Nie chciałam wydawać aż takich pieniędzy na schronisko Staloluokta (chyba nawet 550 koron). Nawet tam nie zajrzałam. Skierowałam się na wyznaczone miejsce biwakowe, skuszona obrazkiem symbolizującym wc. Ale budynki znalazłam dwa. Jeden to było ciasne i śmierdzące chlorem wc, ale był jeszcze drugi: śmietnik. Ciągle padało, byłam przemoczona tak, że miałam nawet mokre włosy i ten śmietnik był wtedy prawdziwym darem od losu. Na podłodze było akurat tyle miejsca, żebym mogła się tam wygodnie położyć. Poprzesuwałam trochę worki ze szkłem i puszkami i z ulgą zaległam w środku. Zagotowałam wodę na barszcz (był w paczce z butami), na kolację zjadłam burgera z rybą. Czułam się, jakby było Boże Narodzenie. Chciałam zrobić jeszcze zdjęcie, a wtedy... Wtedy na ekranie aparatu wyświetlił się błąd i kominikat o potrzebie zresetowania. To się czasem zdarza, więc się nie przejęłam, ale następna próba skończyła się takim samym komunikatem. Następna również. Wtedy się przestraszyłam, ale miałam jeszcze nadzieję, że to może wilgoć i jak aparat wyschnie, zacznie znowu działać. Poszłam spać z tą nadzieją.






Niestety zdjęcie mojego legowiska w śmietniku było ostatnim zdjęciem, jakie zrobiłam moim Sony RX100 VII. Rano było to samo. Potrząsnęłam aparatem, coś w nim stukało. Wieczorem przewrócił się na kamieniu i to pewnie przerwało jakieś nadwątlone upadkiem sprzed dwóch tygodni spojenie. Teraz byłam naprawdę załamana. Zdjęcia są dla mnie bardzo ważne, tylko raz w życiu wybrałam się w podróż bez aparatu i do dziś tego żałuję. A teraz musiałam się obyć bez nich. Bez zdjęć na bloga i bez filmów - a co może być gorszego dla YouTubera niż awaria sprzętu? Miałam oczywiście telefon, ale moja Motorola robi fatalne zdjęcia. Kupowałam ją jako telefon z rewelacyjną baterią, doskonały do nawigacji, na aparacie mi nie zależało, bo przecież miałam Sony. Zdjęcia jeszcze jako tako dało się robić, ale filmy to totalna porażka. Nie mogłam włączyć dobrej jakości, bo nie miałam tyle miejsca na karcie pamięci - większość zajmowały mapy, konieczne do nawigacji. Z tego powodu nie mogłam wymieniać karty pamięci w telefonie. Próbowałam wymyślić jakieś rozwiązanie - zakup nowego aparatu, przesłanie starego z Polski, ale nie mogłam nawet sprawdzić cen w internecie, bo przez najbliższe kilka dni nie było szans na złapanie zasięgu. To był najgorszy moment na awarię. Ale co było robić, ruszyłam dalej. Odwiedziłam lapońską kaplicę, a potem na grzbiecie z widokiem na Virihaure zrobiłam 2000-kilometrowy znak.






Od tego ranka wędrowałam Padjelantaleden. Przeszłam już ten szlak w całości w 2013, a także krótki fragment w 2020 jako część przejścia Szwecji. Jest dla mnie szczególny, bo był to mój pierwszy szlak w Skandynawii i w ogóle pierwszy, jaki przeszłam od początku do końca. Bardzo się na nim zmęczyłam, wiele nauczyłam. Mój obecny zestaw sprzętu ogromnie się różnił od potwornie ciężkiego plecaka, jaki wtedy miałam. Krajobraz za to był ten sam.







Mielädno, wielka rzeka lodowcowa wypływająca z Parku Narodowego Sarek była ogromna, potwornie wezbrana. Ale miała solidny most. Miał on nawet boczne liny, przeciwdziałające bujaniu się. Szlak był wygodny i szybki, choć bardziej pagórkowaty niż pamiętałam. Ale to nic dziwnego, moje obecne dystanse były dwa razy dłuższe, więc i przewyższeń w ciągu dnia było dwa razy więcej. Kładki na bagnach budziły mój niemy zachwyt.











Pod wieczór pokropił deszcz, ale szybko ustał. Szłam jeszcze chwilę po przepięknym zachodzie słońca. Tak mi było żal, że nie mogę zrobić zdjęcia. Spotkałam dwóch chłopaków, którzy poprosili żebym zrobiła im zdjęcie, mieli wielką lustrzankę. Ludzi zresztą było bardzo dużo, ale rozproszeni. Kiedyś Padjelantaleden była spokojnym średnio popularnym szlakiem. Teraz przeżywa oblężenie, choć jeszcze nie takie jak Kungsleden. Ale nie ma dużych skupisk namiotów i są miejsca w chatkach, więc nie jest aż tak źle. Upatrzyłam sobie biwak na rzecznej wyspie, w miejscu gdzie Nordkalottleden (Nordkalottruta) odbija od Padjelantaleden (dotąd biegły wspólnie). Rosły tam drzewa, a za pagórkiem znalazłam doskonale osłonięte miejsce pod namiot.




Od rana ciemne chmury na niebie straszyły deszczem. Najpierw przeszła jedna fala, zerwał się wiatr, który szybko przyniósł ochłodzenie. Czekałam na właściwy deszcz, jednak jakoś on nie nadchodził. Popadywało przelotnie, ale niegroźnie. Podobał mi się szczególnie odcinek na podłużnym wzniesieniu, chyba był to oz. Porastały go brzozy, ale wystarczająco rzadko, żeby prześwitywał krajobraz.






Około południa osiągnęłam mały trójkąt w rozwidleniu u zbiegu dwóch rzek, gdzie kiedyś biwakowałam. Teraz miejsc pod namioty było tam ze 30. Ale to wciąż ładne miejsce. Tam też szlak przechodzi przez Park Narodowy Sarek (100 m), a dalej wchodzi na teren Parku Narodowego Stora Sjöfallet. Rzeka wzdłuż której idzie się żeby przejść najpopularniejszą trasę przez Sarek (Ruohtesvagge-Rapadalen) też była ogromna, a sąsiednia lodowcowa wręcz monumentalna. W tym roku Sarek był bardzo niedostępny. Prawie wszyscy zawracali. Chyba tylko jakieś krótkie trasy bez rzek były możliwe.









Im więcej turystów tym więcej błota, nawet w Szwecji...





Szłam szybciej niż sądziłam, dystanse widać były lepiej zmierzone niż w Norwegii, bo kilometry mijały jeden za drugim. Planowałam tego dnia zakończyć Padjelantaleden i przeprawić się łodzią do Ritsem. Nie szłam Nordkalottleden z powodu bardzo trudnych brodów na kilku rzekach, szczególnie Rikkekjåkce. Miałam jeszcze dużo czasu, więc siadłam na ławce przy Akkastugan żeby zjeść późny lunch. Było wietrznie i zimno, zastanawiałam się czy na dwie pozostałe godziny nie owinąć się w śpiwór. Ale wtedy podszedł strażnik chatki, Sven, i zaczęliśmy gadać. Sven przejechał na fatbike'u Gröna Bandet, więc mieliśmy o czym rozmawiać. Dostałam zaproszenie na herbatę, które skwapliwie przyjęłam, a potem się dowiedziałam o prognozie pogody - zapowiadano potworną wichurę, w nocy także ulewę. Tego dnia łódź miała jeszcze płynąć, ale następnego prawdopodobnie miała być odwołana, ale w podobnej cenie miał lecieć helikopter. Miałam więc do wyboru albo płynąć teraz i przeczekiwać niepogodę w Ritsem (które nie jest sympatycznym schroniskiem, tylko kolejną zdzierającą z turystów pieniądze instytucją) albo zostać w Akkastugan i poczekać na rozwój sytuacji - a nuż pogoda się poprawi i będę mogła płynąć? Do wyboru był też helikopter w podobnej cenie. Sven był bardzo przekonujący, więc zostałam w chatce. Deszcz przyszedł zaraz, tłukł o szyby, a wiatr wył w kominie. Było więc cudownie siedzieć przy piecu i patrzeć na to z przytulnego wnętrza.









W nocy podobno wiatr trząsł chatką, ale ja się nawet nie obudziłam, tak smacznie spałam. Rano wciąż wiało, ale wcale nie tak jak w prognozie i mogłam popłynąć do Ritsem. Na pokładzie spotkałam parę ze Szwajcarii, która wędrowała na południe Nordkalottleden. Ostrzegali mnie przed kolejnym feralnym mostem, który wymaga bardzo głębokiego brodzenia. Ale miało nie być silnego prądu, chociaż tyle. Sklep schroniskowy w Ritsem był dość mocno oczyszczony z jedzenia, ale wiele nie potrzebowałam. Kupiłam tylko chipsy, tubę sera topionego i czekoladę. Całe szczęście, że Sven dał mi salami, bo nie było żadnych wędlin ani żółtego sera. Tylko niesmaczne liofilizaty, których ceny były wzięte z kosmosu. Chciałam skorzystać z wifi, musiałam zapłacić, skoro nie spałam w schronisku, ale wifi nie działało. Dostałam zwrot należności, przerzuciłam się na roaming i spróbowałam rozwiązać problem aparatu. Wrzuciłam ogłoszenie na Instagram z zapytaniem czy ktoś nie leci z Polski i nie mógłby przywieźć mojego starego aparatu, ale niestety nikt się nie znalazł. Ceny nowych aparatów były ogromne. Poprosiłam więc rodzinę o wysyłkę pocztą. Jak długo paczka miała iść, nie miałam pojęcia. Było już późno, znowu byłam spóźniona. Ale chociaż w perspektywie był nocleg pod wiatą.







Po południowej stronie Akkajaure wciąż padał deszcz, ale zapora jest tak wielka, że panuje nad nią zupełnie inna pogoda i deszcz znikał, zanim udało mu się dotrzeć na mój północny brzeg. Ze dwa razy tylko pokropiło. Ale było bardzo, bardzo zimno. Jedząc lunch pod wiatą było mi zimno nawet w kurtce puchowej. Widoki były piękne, jezioro choć sztuczne, wyglądało wspaniale.






Szlak nie był łatwy, choć dość suchy, przynajmniej na grzbiecie. Kluczył po skałach i był o wiele dłuższy niż podawano na tablicy informacyjnej. Nazywał się Gränsleden i dawał możliwość najszybszego powrotu do Norwegii. Tylko niektórzy NPL tędy szli, większość zostawała w Szwecji, omijając też trudniejsze Narvikfjellene i idąc zamiast tego ceprostradą Kungsleden. Gränsleden była piękna, zwłaszcza ten odcinek, który biegł niżej w lesie. Było tam cieplej i zaciszniej, a do tego widać było wszędzie nadchodzącą jesień. Już w poprzednim tygodniu (w połowie sierpnia) pojawiły się pierwsze żółte liście, a teraz była i czerwień i brąz i zwiędłe kwiaty. Znalazłam też ruinę koty. Jaka szkoda, że nie nadawała się już do użytku.









Nadszedł wieczór, słońce zaszło i teraz właśnie miałam przed sobą most, przed którym mnie ostrzegano. Był to dziwny most, widać że wybudowany bez pomyślunku. Był zawieszony nad rzeką u jej ujścia do Akkajaure. A Akkajaure jako jezioro zaporowe ma bardzo zmienny poziom lustra wody. Most z jeden strony był zawieszony wyżej, umocowany do skały, ale z drugiej strony obniżał się i filar był przy brzegu rzeki. Tymczasem w tym roku wody było rekordowo dużo i spiętrzona woda była tak wysoka jak filar. Schodki, które sprowadzały z mostu na ziemię były całe zanurzone w wodzie. Spotkani wędrowcy opowiadali, że woda sięgała im do bioder, sprzedali mi też sposób na przeniesienie plecaka na sucho - należało go podpiąć do stalowych lin, mocujących most do brzegu - one znajdowały się jeszcze nad wodą. Doszłam ostrożnie do końca i skonstatowałam, że tego dnia woda jest jeszcze wyższa i sięga mi do biustu. Niewesoło - zimno, zaczynało się ściemniać. Dobrze, że nie padało, chyba bym się załamała. Musiałam się rozebrać do naga żeby nie mieć mokrych ubrań - to byłaby prosta droga do hipotermii. Zostawiłam sobie tylko czapkę i buff no i oczywiście buty. Musiało to w gruncie rzeczy zabawnie wyglądać. Wlazłam do wody i przeszłam po kamieniach na palcach. Przypływ adrenaliny sprawił, że nie czułam zimna. Przeciagnęłam plecak, odpięłam i poszłam na stromy brzeg się ubrać. Byłam strasznie zła na tych, co wymyślili taki most. Przecież wiadomo, że jeziora zaporowe mają zmienny poziom wody! Niektórzy z którymi rozmawiałam potem próbowali usprawiedliwiać, że to wyjątkowy rok, że nie było takiej wody od dziesiątków lat, ale moim zdaniem jest do przewidzenia, że od czasu do czasu woda jest wyższa. Tłumaczenie, że mosty są robione na zwykłe warunki wydaje mi się głupie. Przecież po to są mosty, żeby ratować sytuację. Jakby rzeki były zawsze płytkie to nie trzeba by robić mostów wcale. A najgorsze było to, że jak już się ubrałam i zarzuciłam plecak na plecy przypłynęła łódź z wędkarzami. Za późno!





Miałam jeszcze kilometr do wiaty. Nie była to ani fajna wiata, ani fajne miejsce. Wiata stała w bagnie, woda stała pod ławkami i stołem. Dziwny kształt wyższym osobom w ogóle nie pozwalał się tam przespać, ja zmieściłam się na ławce. Lepsze to niż namiot. Szczególnie w miejscu, gdzie wszędzie stoi woda.

Nad ranem nad jeziorem zaległa gęsta i zimna mgła, wyżej był przymrozek, ale u mnie nie. Chyba było +1 stopni. Byłam więc zadowolona z noclegu, bo pod wiatą śpiwór był suchy. Mgła się szybko uniosła i była ładna pogoda - miało tak pozostać przez następne kilka dni, więc postanowiłam nadrobić trochę straconego czasu i robić dłuższe odcinki dzienne.







Nie było to takie proste, bo szlak im bliżej granicy norweskiej, tym mniej był wyraźny, a do tego pełen drobnych przewyższeń, które bardzo męczą.









Po południu osiągnęłam granicę Norwegii i połączyłam się z Nordkalottleden. Oznakowanie było do niczego i nie było ścieżki. Nikt o tą część szlaku nie dba, nikogo zdaje się nie obchodzić. Choć Nordkalottleden jest coraz bardziej popularna. Ale wciąż nie tak bardzo żeby powstała ścieżka, zwłaszcza jak każdy idzie inaczej, bo nie ma oznakowania. W tym miejscu zrobiłam trochę spóźniony znak 2100 km.





Robienie dziwnego trójkąta tylko po to żeby dojść do chatki Røysvatn i wrócić wydawało mi się bez sensu, ale poszłam tak obawiając się nieprzechodnich stromych zboczy. Wszędzie były tylko wyślizgane skały. A jednak powinnam była pójść na skróty, już po drugiej stronie masywu widziałam, że dałoby się tak pójść. W chatce się nie zatrzymywałam, bo już tam ktoś był. Skupiłam się na wypatrywaniu nielicznych kopczyków pozbawionych farby. Były przeważnie poprzewracane, zlewały się z krajobrazem. Przy złej pogodzie ten odcinek to byłby jakiś koszmar. Ale widoki były niezrównane.











Niżej w dolinie, w terenie trawiastym, ścieżka się poprawiła. Most był zardzewiały, ale sprawny. Powódź zniosła kładkę na płytszej części rzeki i znowu trzeba było brodzić, zanim się na most weszło. Ale tylko do kostek, po kamieniach zanurzonych w wodzie. Wieczór był tak cudny, że grzechem byłoby nie iść aż do zapadnięcia ciemności. Jednak na plaży nad jeziorem stały już dwa namioty. Jeden z biwakowiczów patrzył na mnie długo z głupawym uśmieszkiem. Pewnie rzadko spotykał innych ludzi.








Rozbiłam się w daleko mniej widokowym miejscu, osłoniętym od wiatru. Chciałam iść jeszcze dalej, ale oznakowanie zniknęło przed podejściem na przełęcz i nic już nie było widać.





Na następny dzień planowałam 40 km do chatki Sitas. Na mapie był oznaczony bród, oczywiście obawiałam się go. Szlak znalazłam, ale był fatalny, po prosto od czasu do czasu jakiś kopczyk. Margajokka składała się z dwóch wpadających do jeziora odnóg, miała kamieniste dno, a kamienie były spore. Przeszłam po nich jak zwykle, udało mi się nie nalać wody do skarpet wodoodpornych. Woda właśnie opadła, ale przy wyższym stanie to może być trudny bród. Łatwiej jest bliżej jeziora.






Za Margajokką szlak zniknął całkowicie. Dopiero po kilometrze trafiłam na kopczyki, a raczej pojedyncze głazy, które służyły za oznakowanie wśród setek podobnych głazów. Kiedyś miały farbę, ale spełzła ona dawno. Były i inne kopczyki prowadzące na manowce. To one wyprowadziły mnie kilometr w złą stronę. Musiałam się wracać, ale na śladzie nie znalazłam ścieżki ani znaków. Nie było ich wcale po szwedzkiej stronie. Ale właśnie wracałam znów do Norwegii - szlak graniczny to taki zygzak. Tutaj spotkałam dwóch chłopaków, którzy wyglądali na długodystansowców. Szli Nordkalottleden, a byli również Triple Crownerami. Co ciekawe nie słyszeli o Norge på langs. Myśleli, że zaczęłam w Abisko :-)






Z chwilą przejścia na norweską stronę szlak się poprawił. Były kopczyki, czerwona farba, przez większość czasu ścieżka. Ale poranne błądzenie kosztowało mnie ze dwie godziny. 







Już jakiś czas wcześniej prosiłam Iwonę żeby się dowiedziała jak wygląda obecnie przeprawa przez jezioro przed chatką Pauro. Do niedawna była tam koszmarna przeprawa łodzią. Łodzie były dwie i zawsze trzeba było wiosłować trzy razy, tak żeby odwieźć łódź z przeciwległego brzegu na ten, z którego się płynęło - w ten sposób zawsze było po jednej łodzi na każdym brzegu. Ale zdarzało się, że komuś się nie chciało odprowadzać łodzi i można było utknąć na jakiś czas. Wiosła do tego były nierównej długości - krążyły o nich legendy. Przed tą przeprawą był jeszcze uszkodzony most, na który wchodziło się po przywiązanej linami drabinie. Też trzeba było brodzić po kolana w lodowcowej rzece żeby do tej drabiny dojść. Ale pracownik lasów państwowych poinformował Iwonę, a Iwona mnie, że znajdują się tam dwa nowe mosty. Były to piękne, bezpieczne, szwedzkie stalowe mosty. Niesamowite. Norwegowie musieli je kupić od Szwedów, ale zgadnijcie na co poskąpili? Oczywiście na boczne stabilizujące liny. No bo po co? Góry to przygoda, góry to przetrwanie. 







Odpoczęłam godzinę w chatce Pauro, wysuszyłam namiot, śpiwór i skarpety (teraz moje skarpety wodoodporne puszczały już na całego, miały za sobą ponad 1000 km.




Po południu się zachmurzyło, bałam się że nadejdzie front, ale nie padało. Niespodziewanie musiałam pokonać spore przewyższenie, znów wchodząc do Szwecji na godzinę. Liczyłam minuty i oceniałam tempo. Szło mi dobrze, miałam kwadrans na lunch nad jeziorem. Było piękne, ciągnęło się w kierunku ocean, a dalej był fiord, będący kontynuacją tej samej rynny.







Chatka ratunkowa - ale trzeba mieć do niej klucz DNT, więc ratunek nie jest gwarantowany.






Na wieczór miałam do pokonania jeszcze trochę skał, płytką na szczęście rzekę i przełęcz. W czasie deszczu byłoby tam okropnie, bo schodziło się po stromych i gładkich powierzchniach. Nie wiadomo skąd pojawiła się w tej niby nie skażonej cywilizacją okolicy linia wysokiej napięcia. Zbliżałam się do ciągu zapór, jakie wybudowano, niszcząc piękno Narvikfjellene. Chatka była nad jeziorem, przy drodze dojazdowej do zapory. Było tam dużo ludzi. W chatce psiej para, a w głównej trzy osoby, które jako wolontariusze zajmowały się sprzątaniem. Byli mili, nawet pozmywali za mnie naczynia razem ze swoimi i poczęstowali marchewkowym ciastem. Zaczynał się właśnie coroczny weekend sprzątania chatek. To bardzo fajne zajęcie, bo za darmo można spędzić cały weekend w górskiej chacie. I nikt nie sprawdza czy się naprawdę sprząta. Ale ci spotkani ludzie traktowali swoje zadanie bardzo serio.









Szlak turystyczny szedł jakiś czas dalej drogą, ale później z niej skręcał. Na mapie wyglądał na bardzo trudny, potrzebowałabym na niego dodatkowego dnia. Norkalottleden skręcał w kierunku Kungsleden, unikając go. Ja też chciałam go ominąć, ale pozostać w Norwegii - przyjęłam zasadę, że do Szwecji (i Finlandii) wejdę tylko wtedy, kiedy po norweskiej stronie nie będzie ani szlaku, ani drogi. A tutaj była też ta wygodna szutrówka, którą można było obejść ten trudny masyw. Nią właśnie poszłam, kolejne prawie 40 km.

Krajobraz był dziwny. Gdyby nie zapory, elektrownie, słupy i kable, byłoby pięknie. A tak było dość smutno, obraz zniszczenia. Niektórzy nie zwracają uwagi na genezę krajobrazu, ale ja bardzo nie lubię sztucznych jezior.









Na tej drodze był jeden z najlepszych punktów widokowych na całej mojej trasie. Ogromnie szkoda, że nie mogłam zrobić normalnego zdjęcia. Schodziłam w bardzo głęboką dolinę, prawie na poziom morza, by ponownie wspiąć się 1000 m w górę, w dolinę widoczną na środku. To miejsce przywodziło na myśl Yosemite - tam też chciano wybudować zaporę, ale Dolinę Yosemite udało się uratować. Zniszczono za to sąsiednią Dolinę Hetch Hetchy.









Wypatrzyłam na mapie wiatę i bardzo chciałam tam przenocować, pomimo że musiałam zboczyć 1,5 km. Prognoza pogody zapowiadała intensywny deszcz od wieczora, przez następne dwa dni. Wiata byłaby idealna - znajdowała się po drodze do chatki, ale chatka była odległa o 3 km, a rano musiałam wrócić. Skręciłam na ścieżkę. Po kilkuset metrach doszłam do rzeki, na której był most. Rzeka płynęła z zapory, wyżej było mniej wody, ale tuż przed mostem uchodził do niej duży dopływ. Dalej był drugi most, ale szlak wcale do niego nie prowadził, miał nowy przebieg wzdłuż dopływu i przekraczał go wyżej. Poszłam zatem po znakach - most wyglądał na zniszczony, zwisały z niego urwane stalowe liny. Byłam z jakiegoś powodu przekonana, że wyżej będzie drugi. Ale wcale go nie było. Ścieżka ginęła w potwornej kipieli. Strumień był lodowcowy, a przez ostatnie trzy dni było ciepło, nawet +20 stopni. Lodowce zaczęły gwałtownie topnieć i nastąpiło wezbranie. Wejście do wody równało się śmierci, oczywiście zawróciłam, choć wiatę widziałam na drugim brzegu. Wracając spotkałam dwie dziewczyny z psem, które przyjechały autem na weekend. Długo się namyślały i postanowiły przejść po zniszczonym moście. Odważniejsza zdjęła plecak i ostrożnie wypróbowała most. Trzymał się tylko na deskach, kilku brakowało. Było już późno i nie czekałam żeby zobaczyć jak przeprowadzą przez to psa. Ja bym się na coś takiego nie odważyła. Moja trasa i tak tamtędy nie prowadziła, więc rozbiłam namiot w lasku. Kolejny raz wściekając się na DNT. Zamiast naprawić most zmienili przebieg szlaku na niemożliwy do przejścia. Czy to naprawdę taka rzadkość trzy dni ładnej pogody? Przecież nie, w normalnych latach zdarza się i tydzień.






W nocy i rano lało okrutnie. Zbierałam się opieszale. Zszyłam mocną nicią taśmę kijka trekkingowego, która już się prawie urwała. Spakowałam wreszcie mokre rzeczy i ruszyłam dalej w deszczu. 2200 km wypadło na parkingu obok budynku elektrowni.





Dalej była już ścieżka, trochę bagnista, ale płaska i łatwa. Dobrze się szło, a deszcz powoli ustał. Na horyzoncie zobaczyłam zabudowania chatki Čunojávri. To tam miała na mnie czekać paczka z prowiantem na półtora dnia, przywieziona przez helikopter ekipy sprzątającej. Helikopter przyleciał poprzedniego dnia, więc trafiłam idealnie. Pudełko z zakupami czekało w szopie na drewno. Pod spodem było jeszcze drugie, dla Sophie, hikerki próbującej nie przekraczać granicy Norwegii. Dotarła tam dopiero miesiąc później. Moje zakupy były świeżo zrobione w sklepie, więc miałam nawet wyciskany sok z pomarańczy. I aż kilogram żelków - Jon, szef DNT z Narviku trochę przesadził :-). Byłam wdzięczna  Jonowi i Iwonie, która tę dostawę zaaranżowała. Ekipę spotkałam, kiedy wracali z ryb. Byli bardzo fajni, zaprosili mnie do środka. Nie mieli pojęcia o moście ani wezbraniach, przyszli tylko z parkingu - przyjeżdżali tam co roku. 






Spotkałam tam też dwie Niemki, od których się dowiedziałam jakiej szczęśliwej decyzji dokonałam, idąc szutrówką zamiast szlakiem. Po drodze była zapora, która była w remoncie i szlak, który dotąd biegł po zaporze teraz przekracza bardzo głęboką i trudną rzekę. W ostatnich dniach jedna dziewczyna została porwana przez prąd i uratowała się tylko dlatego, że jej plecak unosił się na wodzie. Do tego był jeszcze piarg z głazami większymi od człowieka. W deszczu absolutny koszmar.

Poszłam dalej, plecak nie zrobił się wiele cięższy, bo jedzenie było tylko na półtora dnia. Udałam się na przełęcz, a potem skierowałam do malutkiej chatki Oallavaggi. Niestety piec był w niej niesprawny, choć było drewno. Komin się urwał, ktoś zarzucił na niego wiadro, żeby woda nie lała się do środka w czasie deszczu. A deszcz właśnie znowu przyszedł. I wiatr. Targał w nocy chatką. Ale cieszyłam się, że mam schronienie.









Rano wciąż padało, z początku mniej intensywnie, ale z czasem deszcz przybrał na sile. Miałam do pokonania dwie rzeki. Pierwsza była szeroka i płytka, zaczynała się w mojej dolinie, więc liczyłam, że nie będzie z nią problemu. Dalej było trochę piarżysk i przełęcz, a z niej widok na dolinę z drugą rzeką, Hunddalselvą. Jest na niej zapora i szlak przechodzi tuż pod nią. Panowie z DNT powiedzieli, że w rzece nie ma wody poniżej zapory (zazwyczaj!), że nawet nie muszę iść szlakiem, mogę sobie skrócić drogę i przejść niżej. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Woda przelewała się przez zaporę, kopczyk szlaku znajdował się poniżej kanału z głównym nurtem. Nie było szans żebym tam przeszła. Może ktoś wyższy i potężniejszy dałby radę, ja na pewno nie. Poszłam w górę rzeki szukać innego brodu. Przeszłam kilkaset metrów i znalazłam takie miejsce. Naprzeciwko była chatka i było tam też przejście dla narciarzy oznaczone tyczkami. Zimą w tym miejscu jest najsolidniejszy lód, bo nie ma bystrzy. Teraz było tam najpłycej. Rzeka była szeroka i mętna z powodu lodowcowych osadów, deszcz utrudniał wypatrywanie płycizn, ale długo klucząc zygzakami przeszłam po kamieniach, zanurzając się tylko do pół łydki. Skoro już byłam tak blisko chatki weszłam coś zjeść i się podsuszyć.










Reszta popołudnia była okropna. Zaczęło padać na całego. Schodziłam w dolinę, więc przez jakiś czas było cieplej. A nawet bardzo ciepło - ale tylko przez chwilę, kiedy siedziałam w poczekalni dworca Katterat. Dotarłam oto do wybudowanej na początku XX wieku linii kolejowej Kiruna - Narvik, służącej do transportu rudy żelaza. Wzdłuż niej wiedzie stara droga używana przy konstrukcji kolei, teraz przekształcona w szlak turystyczny. Przeszłam dwa lata temu jego szwedzką część, teraz poszłam norweską. Szło się dobrze.






O zmierzchu doszłam na stację kolejową Bjørnfjell. Myślałam najpierw, że będę spać w domku jednego z panów z ekipy sprzątającej, ale nie umiałam sobie poradzić z otwarciem drzwi. Podał mi kod, a ja myślałam, że kod otwiera drzwi. Tylko nie otwarł. Dopiero później dowiedziałam się, że kod otwiera skrzynkę z kluczami, a nie drzwi! Na szczęście stacja była otwarta. Ciepła i cudowna. Na zewnątrz deszcz, wiatr i lodowato - naprawdę paskudnie. A tutaj było mi lepiej niż w najdroższym hotelu.