Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

środa, 18 stycznia 2023

Norge på langs - Podsumowanie wyprawy

Lato 2022 roku spędziłam wędrując wzdłuż łańcucha Gór Skandynawskich, przez całą Norwegię. W 104 dni (od 11 czerwca do 22 września) pokonałam 2983 km z wysuniętej najbardziej na południe skały Nesvarden do wysuniętego najbardziej na północ cypla Knivskjelodden. Dodatkowe kilkanaście km na Nordkapp pozwoliło mi zakończyć wyprawę z okrągłymi 3000 km na koncie. Wędrówkę przez Norwegię planowałam 7 lat, ale wyglądała ona inaczej niż to sobie zaplanowałam, Norwegia nie do końca była taka, jaką sobie wyobrażałam. Często miałam mieszane uczucia i dopiero na koniec, w Laponii, zaczęło mi się szczerze podobać. Trasa była bardzo wymagająca, trudne warunki zmusiły do jej zmiany. Góry nie były tak trudne ani tak strome jak myślałam, za to zgodnie z przewidywaniem najtrudniejsze były rzeki.



Wygląda na to, że jestem pierwszą osobą z Polski, która przeszła Norge på langs. 

W latach 2016-2017 miała miejsce podróż Grzegorza Dzika, który jednak dotarł na Nordkinn drogą okrężną przez Finlandię w następnym sezonie, w międzyczasie podejmując pracę i nie poruszał się tylko pieszo (drogą wodną). Grzegorz kontynuował potem aż na południe Finlandii, trawersując cały półwysep. 

Norge på langs przeszedł w 2018 Marcel Bąk, z pochodzenia Polak, zamieszkały w Szwecji - Marcel wpisał się na listę jako Szwed i akceptuje moje przejście jako pierwsze polskie. 

Lista przejść: https://norgepaalangs.info


Statystyki

Moje tempo nie było rewelacyjne. Średnia dzienna wyniosła 28,7 km z dniami zero i 30,1 jeżeli liczyć bez dni zero. Było jednak po drodze bardzo wiele krótkich dni, często skróconych przez problemy logistyczne i oczekiwanie na opóźnioną pocztę. Z powodu czekania na przesyłki straciłam trzy pełne dni, więc tak naprawdę miałam 5 dni zero. Dni te liczą się jako nero, bo są rozłożone na dwie doby z dwudziestoczterogodzinnym postojem. Nie miałam motywacji do chodzenia w ulewnym deszczu ani do wykorzystywania każdej minuty na chodzenie. Nie stresowałam się kiepskim tempem, siedziałam w chatkach i gotowałam dobre jedzenie. Mimo to udało mi się wykręcić bardzo dobry czas w porównaniu z innymi wędrowcami. Była tylko jedna osoba, która zaczęła później ode mnie i chyba tylko jedna była szybsza, ale nie sposób porównywać różne marszruty. Prawdopodobnie nikt w tym roku nie pokonał tak długiej trasy.

Najdłuższy dzienny dystans wyniósł 44,5 km. Miałam 9 dni  z dystansem powyżej 40 km.

Mój dzień zaczynał się przeważnie około 6, 6:30, dopiero pod koniec, kiedy dni były już krótkie wstawałam o 5:30. Powolne zbieranie się, jedzenie śniadania i picie ciepłej kawy były luksusem, na który pozwalałam sobie po latach ekspresowego pakowania i połykania zimnego kakao. Wychodziłam przeważnie między 8, a 8:30, korzystałam z długiego dnia i wędrowałam do późna. Aż do początku sierpnia mogłam iść do 22, dopiero wtedy robiło się zbyt ciemno. Szlaki były niewidoczne i źle oznakowane, nie było więc mowy o chodzeniu nocą. 


Trasa

Ponieważ Norge på langs nie jest szlakiem i nie ma standardowego przebiegu każdy planuje swoją trasę sam. Można inspirować się relacjami poprzedników, są też dostępne ślady GPS (z nich nie korzystałam wcale). Niefrasobliwie zaplanowałam taką trasę, która zaliczała jak największą ilość jak najbardziej malowniczych gór. Na południu ich przejście przed sezonem (w czerwcu) okazało się niemożliwe ze względu na zalegające ogromne ilości śniegu i gwałtowne roztopy. Musiałam na tym odcinku trasę zmienić, nadkładając drogi. Zamiast przejść zachodnią część płaskowyżu Hardangervidda, przeszłam wschodnią, a zamiast Jotunheimen - Langsuę. Liczyłam na szybkie topnienie, ale było na to zbyt zimno. Teraz znając już lepiej lokalne warunki zaplanowałabym pierwszy etap inaczej - poszłabym bardziej na wschód, gdyż to w zachodnich pasmach śniegu jest najwięcej. 

Zrezygnowałam również z przejścia wyłącznie przez Norwegię, nie chcąc ryzykować życiem w wezbranych rzekach ani upaść w przepaść ślizgając się na stromych skałach w górach bez szlaków. Takie przejście jest możliwe, dowiodła tego w tym roku Sophie. Nie była to moja pierwsza wędrówka, warunki były trudne, a rzeki są tym, czego się najbardziej boję, zwłaszcza będąc niskiego wzrostu. Zdecydowałam więc, że wybiorę bezpieczniejszy wariant. Nie ominęłam żadnego odcinka, gdzie w Norwegii byłby szlak lub droga. Przeszłam przez Szwecję około 100 km, omijając Park Narodowy Rago, a potem szłam Nordkalottleden, która na bardzo krótkich odcinkach również wchodzi do Szwecji oraz na odcinku 70 km znajduje się w Finlandii. Nie żałowałam tego ani chwili. 

Moim nowym celem stało się unikanie wędrówki główną drogą E6 prowadzącą z południa na północ kraju. Choć wszyscy inni wędrowcy mieli na koncie sporo kilometrów tej szosy, prawie do końca udało mi się na nią nie wejść. Dopiero przed Olderfjordem zamiast łapać stopa do wsi i wracać na szal nazajutrz poszłam asfaltem i obeszłam tą drogą jedno wzgórze. Razem było tego około 10 km.


Trasę planowaną możecie porównać ze zrealizowaną poniżej:


Trasa planowana

  



Trasa zrealizowana



Pora roku i kierunek wędrówki

Nie ma idealnej pory na przejście Norwegii ze względu na bardzo krótki sezon - śnieg topnieje w lipcu, a we wrześniu pada kolejny. Jak na standardy norweskie zaczęłam bardzo późno (11 czerwca), większość zaczynała w maju, ale byli i tacy, którzy zaczęli w kwietniu na rakietach śnieżnych. Częste są przypadki zaczynania jeszcze w marcu, na nartach i zmiany na pieszą wędrówkę w maju-czerwcu, kiedy śniegi topnieją. To wszystko dotyczy wędrówki w klasycznym kierunku, z południa na północ. Ten kierunek sprawia, że śnieg ma się tylko na początku wędrówki, gdzie jest większy wybór jeżeli chodzi o trasę, jest też nieco więcej mostów, które ratują życie w czasie roztopów. Ma się słońce za plecami i w najpiękniejszym okresie jesieni jest się w Laponii. Ponadto najtrudniejsze, najbardziej oddalone rejony pokonuje się na końcu, będąc w najlepszej formie.

Znacznie mniej popularna jest wędrówka z północy na południe, gdyż jest ona bardziej niebezpieczna i niezbyt wygodna. Śnieg na północy topnieje znacznie wolniej, więc bardzo spowalnia tempo i utrudnia nawigację. Roztopy sprawiają, że rzeki są bardzo trudne do przejścia, a mostów na północy prawie że nie ma. 

Wszystko jednak zależy od pokrywy śnieżnej w danym sezonie. Regułą jest, że śniegu jest więcej po zachodniej stronie wododziału, a im dalej na wschód tym jest go mniej. Gdybym lepiej zdawała sobie z tego sprawę ułożyłabym południowy odcinek swojej wędrówki zupełnie inaczej.




Trudności i niebezpieczeństwa


Śnieg

Trudności było sporo, niektóre przybierały charakter niebezpieczeństw. Pierwszą, z jaką musiałam się zmierzyć był zalegający po zimie śnieg. Liczyłam na to, że w połowie czerwca będzie już w znacznej mierze wytopiony, tak jednak nie było. Zimna wiosna i wiosenne opady śniegu sprawiły, że w zachodniej części gór południowej Norwegii śniegu była jeszcze cała masa. Im wyżej tym oczywiście było go więcej - na wysokości 1100 m n.p.m. pokrywał 90% powierzchni terenu. Bardzo nie lubię chodzić w śniegu - bardzo trudno jest nawigować, bo oznakowanie letnich szlaków stanowią kopczyki, których pod śniegiem często nie widać. Często na góry nasuwała się mgła, która sprawiała że widoczność była kiepska. Nawet jeśli kopczyki wystawały spod śniegu, we mgle zostawiając jeden za sobą, nie widziałam kolejnego. Szło się więc wolno. Buty przemakały, ślizgały się - w bardzo stromych miejscach używałam raczków, które bardzo pomagały. Psychicznie też było to trudne. Nie spotykałam innych wędrowców, bo Norwegowie chodzą tylko latem tzn. od połowy lipca do końca sierpnia, kiedy śniegu już nie ma. Najtrudniejsza była jednak niepewność czy uda się bezpiecznie przejść wezbrane strumienie - latem są one niewielkie, ale podczas roztopów bardzo wzbierają. Udało mi się przejść wszystkie, na największych były kładki (ale nie wszystkie były na mapach). Jedna sprawiła mi większą trudność - oznakowany bród był dość głęboki i bystry. Kamienie, które latem wystają ponad wodę i służą jako rodzaj mostu były pod wodą i śliskie, więc bałam się po nich skakać. Zamiast tego przeszłam strumień wyżej, gdzie wypływał z jeziora. Tam było głębiej, do pół uda, ale prąd był wolny. Innym razem przechodziłam rzekę po moście śnieżnym - to zawsze jest ryzykowne, ale unika się brodzenia.





Rzeki

Problemy z rzekami ciągnęły się przez całą wędrówkę. Wiedziałam o tym przygotowując się i byłam gotowa się z nimi zmierzyć. Nie sądziłam jednak na taki rok, kiedy rzeki będą wezbrane przez cały czas. W kilku miejscach musiałam zmieniać trasę żeby ominąć najgorsze rzeki. Każdego dnia przechodziłam ich kilka, choć przeważnie nie były duże. Po deszczach gwałtownie wzbierały, ale kiedy dzień lub dwa nie padało, poziom wody opadał. Zawsze kalkulowałam jak zdążyć przed następną ulewą, żeby nie ryzykować. 

Niektóre rzeki były lodowcowe, a więc mętne i gwałtownie wzbierające nie tylko po opadach, ale także wtedy, kiedy było ciepło. Brody wyznakowane na szlakach często były złe i bardzo ryzykowne, zaprojektowane dla wysokich i silnych twardzieli. Kilka razy musiałam szukać alternatywnego, łatwiejszego brodu.



Mosty w Norwegii są dość rzadkim zjawiskiem. Nie są też przeważnie w dobrym stanie. Są to drewniane kładki, których szczeble leżą bezpośrednio na dwóch stalowych linach, nie mając żadnego wzmocnienia. Drewniane słupy, na których się wspierają często są spróchniałe, nierzadko brakuje desek. Zdarzają się takie, które mają poręcz tylko z jednej strony. Są też i tzw. mosty letnie, przywożone helikopterem na początku lata i demontowane jesienią. Czasem stawiane są tylko w środku nurtu, w najgłębszym miejscu i trzeba brodzić w rzece, zanim się do takiego mostu dotrze. Lokalne kluby turystyczne nie chcą inwestować w drogie stałe mosty i co roku płacą bardzo wiele za transport materiałów i montaż. A takie prowizoryczne mosty zazwyczaj i tak są niszczone przez letnie wezbrania. Zresztą taki los spotyka też stałe mosty, które są nagminnie budowane zbyt nisko. Często się ich nie odbudowuje, pozostawiając problem przejścia wędrowcom. Ponieważ helikoptery ratunkowe w Norwegii przylatują po osoby będące w potrzebie za darmo, tak jest dla DNT taniej. Za helikoptery płaci państwo. Jest to dziwne i niezrozumiałe, szczególnie w porównaniu ze Szwecją, w której mosty są stalowe, położone wysoko i mocne. Nawet na mniej uczęszczanych szlakach.






W porównaniu jednak ze stanem z poprzednich lat jest lepiej, szczególnie na Nordkalottleden. Jeszcze kilka lat temu prawie wszystkie mosty były zniszczone, była też przeprawa łodzią, tam jednak zainwestowano w naprawę i postawiono dwa nowe stalowe szwedzkie mosty.



Najgorszy jednak był pewien szwedzki most na Gränsleden: kończył się w środku rzeki, bo woda w jeziorze zaporowym podeszła w górę cieku. Woda sięgała mi po piersi, musiałam przejść nago przeciągając plecak po linie mocującej most do brzegu. Był to mój najgłębszy bród w życiu.



Najuboższy w mosty był Finnmark, region położony najdalej na północy, najrzadziej odwiedzany przez turystów. Nie było tam mostów praktycznie wcale, a dodatkowym utrudnieniem była nadchodząca jesień i zimno. Dużo padało, więc rzeki były dość wysokie. Często woda sięgała wyżej niż krawędź moich wodoodpornych skarpet i musiałam je zdejmować, żeby nie zamoczyć skarpet w środku i przechodzić w samych butach - wtedy było bardzo zimno.




Stan szlaków

Jeśli wędruję trasą bez szlaku, nawigując na własną rękę jestem przygotowana na wszelkie niedogodności terenu, takie jak głazowiska, bagna, zarośla i strumienie, muszę sobie też radzić z nawigacją. Jeśli jednak wybieram istniejący szlak turystyczny, liczę na to, że skoro jakaś organizacja go zaprojektowała, to będzie oznakowany, będzie w miarę bezpieczny, prawdopodobnie też uczęszczany - przecież jest na mapach i przebiega przez piękny teren.

Takie oczekiwania w stosunku do norweskich szlaków skutkują wielkim rozczarowaniem. Dobrze oznakowane i wydeptane szlaki są tylko w bardzo popularnych miejscach i parkach narodowych, głównie w południowej części kraju. Im dalej na północ i im mniej spektakularne góry, tym jest gorzej. Norwegów jest niewielu, oni zresztą też wybierają przyjemniejsze trasy. Więc te dziksze pozostają nieuczęszczane.


Nieuczęszczany szlak E1 w Finnmarku


Norwegowie nie chcą przyciągać turystów, mają ich już zbyt wiele. Nie chcą tabunów ludzi, którzy zadepczą i zaśmiecą góry, dlatego nie budują mosty i nie dbają o szlaki. Wyjaśnił mi to dokładnie leśniczy, którego spotkałam i w zasadzie rozumiem takie podejście - jak ktoś idzie w dzicz, to ma być dziko i idzie na własną odpowiedzialność. Leśniczy był jednak zdania, że takie podejście nie powinno dotyczyć znakowanych szlaków - one powinny być bezpieczne jeśli już je oznakowano i zaznaczono na mapach. Zgadzam się z nim.

Wiele szlaków istnieje na mapie, ale w rzeczywistości trudno jest znaleźć kopczyki, ścieżka nie jest wydeptana i trzeba mozolnie przedzierać się przez zarośla, o bagnach nie wspominając.


Wędrówka źle oznakowanym szlakiem w skomplikowanym górskim terenie


Najtrudniejszy technicznie szlak, jaki przyszło mi pokonać to szlak na szczyt Rondeslottet, najwyższą górę Rondane (2178 m n.p.m.), w całości składał się z piargu - wielkich ruchomych głazów.




Wędrówka bez szlaku


Po drodze miałam również miejsca, gdzie szlaków nie było w ogóle. Musiałam sama zaprojektować swoją trasę. Lubię tego typu wyzwania, o ile pogoda jest w miarę sprzyjająca i nie ma problemów z nawigacją. Najdłuższy odcinek bez szlaku prowadził przez Park Narodowy Børgefjell, najdzikszy obszar górski Norwegii. Nie ma tam ani szlaków, ani chatek, ani mostów. Przestudiowałam relacje innych wędrowców (nie jest ich wiele i trudno je znaleźć) oraz mapę. Moja zaplanowana trasa okazała się bardzo dobra. Nie było na niej trudności poza trzema rzekami, które szczęśliwie miały wtedy dość niski poziom wody. Nie było ani lodowca, ani stromizn - byłam bardzo zadowolona. Børgefjell miały być trudnym wyzwaniem, a okazały się jednym z najprzyjemniejszych odcinków, które miło wspominam. Nie ma w nich wielkich bagien, ścieżek nie ma, więc podłoże nie jest rozdeptane przez turystów. Nawigacja nie była trudna, bo szłam wzdłuż cieków wodnych i przez przełęcze. Oczywiście we mgle byłoby znacznie trudniej.


Przejście przez Virmaelvę


Na przełęczy z widokiem na wyższe partie Børgefjell


Biwak nad Kjukkelvatnet


Bez szlaku dużo chodziłam także w Finnmarku, gdzie szlak E1 był niemądrze poprowadzony - biegł przez bardzo rozległe torfowiska i przekraczał niepotrzebnie rzeki - można to było ominąć schodząc ze szlaku.


Bagna


W Norwegii są niezmierzone połacie bagien, ale (w przeciwieństwie do Szwecji) nie ma na nich drewnianych kładek na szlakach. Norweska strategia nie ułatwiania życia wędrowcom działa - bagniste szlaki nie przyciągają zbyt wielu osób. Z drugiej strony jednak wędrowców jest wystarczająca ilość żeby rozdeptywali setki metrów kwadratowych torfowisk. Szwedzi chronią delikatną powierzchnię torfowiska robiąc kładki, ale i ruch turystyczny mają większy. Bagna czasami są niebezpieczne. Zależy to od grubości pła torfowego (na torfowisku warstwa roślinności ma określoną grubość, pod nią zaś jest zbiornik wodny). Jeśli pło jest grube, wędrowiec tylko trochę się zapada i moczą mu się buty. Jeśli jest jednak cienkie, można się głęboko zapaść i mieć problem z wydostaniem się. Pod kilkoma znanymi mi wędrowcami pło się zapadło, a oni zanurzyli się w bagnie po pas i mieli trudności z wygramoleniem się na powierzchnię z ciężkim plecakiem. Mnie się to na szczęście nie zdarzyło. Zawsze bardzo ostrożnie wybierałam przejście przez bagno, znajdując miejsca z odrobiną trawy. Nie należy nigdy wchodzić w czyste błoto, w którym nie ma roślinności.





Dni, kiedy miałam suche buty przez cały dzień było najwyżej kilkanaście i były to te dni, które spędziłam idąc drogami. Suche szlaki w Norwegii po prostu nie istnieją. Spodziewałam się, że będzie bardzo mokro, ale jednak nie że aż tak. 




Całymi dniami trzeba było iść przez torfowiska. Ciągle miało się nadzieję, że sytuacja się poprawi, ale tak naprawdę nigdy to nie nastąpiło. Zanurzając się w wodzie idzie się bardzo wolno, trzeba wyciągać nogi tak jak wtedy kiedy idzie się po śniegu albo piasku. Dlatego też tempo nie było najlepsze - po prostu było to zbyt męczące.

Raz w akcie desperacji wybudowałam kładkę z porzuconych dawno temu słupków, mających zostać oznakowaniem szlaku. Nie zostały zużyte i próchniały. Konstrukcja nie wytrzymała długo, ale to jedno bagienko, spośród setki tego dnia, przeszłam suchą nogą.



Gdyby nie wodoodporne skarpety byłoby naprawdę nieprzyjemnie. Z czasem zaczęły przeciekać, ale bez nich byłoby naprawdę źle. Więcej o stosowanym przeze mnie zestawie wodoodpornym w podsumowaniu sprzętowym.




Komarów, które zazwyczaj potwornie uprzykrzają letnie wędrówki w Skandynawii prawie nie było. Wiosna i lato były tak zimne, że wylęgło się ich bardzo mało. Pod tym względem miałam sporo szczęścia. Tylko kilka razy musiałam dla ochrony przed komarami wędrować w wiatrówce, moskitierę na głowę założyłam kilka razy na biwaku, ale nigdy w niej nie chodziłam w ciągu dnia. Nieco częściej dokuczały mi drobne meszki. Dość często nosiłam buff pod czapką tak żeby osłaniał mi kark, ale nie tylko ze względu na owady, ale też na słońce, które potrafiło przypiekać, jeśli zechciało się pokazać.




Do trudności i nieprzyjemności zalicza się też pogoda, która mnie nie rozpieszczała. Deszcz padał bardzo często, wiało i było bardzo zimno. Od czasu do czasu napływały fronty z bardzo intensywnym deszczem i burzami, które sprawiały, że podnosił się poziom wody w rzekach, który już wcześniej nie był niski. Więcej o pogodzie poniżej.


Pogoda

Norwegia słynie z fatalnej pogody, byłam więc na nią gotowa. Wilgotne i chłodne masy powietrza naciągają znad Atlantyku i w wyniku zderzenia a Górami Skandynawskimi spuszczają na ziemię hektolitry deszczu. Tak też było podczas mojej wędrówki, ale miałam nieszczęście trafić na wyjątkowy rok. Zima była wyjątkowo śnieżna, wiosna wyjątkowo zimna, a lato wcale nie chciało nadejść. Okazało się, że tak zimnego i deszczowego lata nie było od 40, a w niektórych częściach kraju od 100 lat. Nie wszędzie i nie przez całe lato była taka fatalna pogoda, ale tak się składało, że niepogoda jak gdyby podążała za mną. Kiedy na południu zapanowały upały, ja byłam już na północy, to tam nadciągały nawałnice, jedna za drugą. Prawdziwy pech. Obawiałam się wczesnego nadejścia zimy. Nigdy nie wiadomo, kiedy się ona zacznie, ale regularnie z początkiem września w norweskiej Laponii pada śnieg. Także i tym razem pierwszy śnieg spadł w nocy z 31 sierpnia na 1 września (przelotnych opadów krup śnieżnych, które trafiały się w każdym miesiącu nie liczę). Ostatecznie jednak zima nadeszła w tym roku wyjątkowo późno, dopiero w połowie października, kiedy wędrówkę miałam już dawno za sobą.



Na 104 dni wędrówki miałam odpowiednio:

Dni z deszczem: 76 (73%)
W tym intensywnym: 41
Dni kiedy przynajmniej przez jakiś czas świeciło słońce: 32 (31 %)
Widziałam niezliczoną ilość tęcz





Nie bez znaczenia był też silny wiatr, który wiał bardzo często i był przyczyną dla której szukałam zawsze zacisznego miejsca biwakowego w choćby najmizerniejszej kępce górskich brzóz. Nie bez przyczyny w nordyckim piekle znajduje się orzeł machający skrzydłami napędzający wieczny wicher.




Miałam nawet jeden dzień zero spowodowany przeczekiwaniem wyjątkowo paskudnej pogody i wiele nero. Bardzo często gnałam do chatki, chcąc zdążyć przed popołudniowym frontem, albo zwlekałam rano z wyjściem chcąc go przeczekać. Pogoda zmieniała się szybko. Uciekanie przed deszczem wychodziło mi bardzo dobrze, tak naprawdę rzadko chodziłam w deszczu. Gdyby pogoda była lepsza albo gdybym chodziła w deszczu więcej ostateczny wynik czasowy byłby lepszy.



Mój ubiór przeciwdeszczowy stanowiły ultralekka kurtka Enlightened Equipment (była całkiem ok) i spodnie ZPacks (podklejenie szwów odkleiło się i spodnie haniebnie przeciekały), spódnica z połowy mocnego worka na śmieci, stare łapawice Arc'teryxa (już nieszczelne) oraz wspomniane już skarpety wodoodporne Rocky (na końcu Bridgedale, fatalne).  Przy mało intensywnym deszczu byłam sucha, przy intensywnym przemoczona. Czyli chyba normalnie. Spódnica z worka ratowała sytuację. Więcej o sprzęcie w podsumowaniu sprzętowym.




Dzienne temperatury oscylowały przeważnie między +5 a +15 stopni, czasami temperatura wzrastała nawet do ponad 20 stopni, a czasem nie wzrastała poniżej 2. Czasami nosiłam tylko koszulkę z krótkim rękawem, częściej jednak bluzę z powerstrechu. W nocy w moim odczuciu było raczej ciepło, tylko raz biwakowałam z bardzo lekkim przymrozkiem, jednak całkiem sporo przymrozkowych nocy spędziłam w ciepłych chatkach.




Słyszałam od spotkanych osób, że w normalne lata zdarza się cały tydzień pięknej pogody, jednak podczas mojej wędrówki najdłuższy okres ładnej pogody wynosił 4 dni i zdarzył się tylko raz, na początku. Lipiec i sierpień były bardzo deszczowe, dopiero we wrześniu było nieco lepiej.





Nawigacja

Patrząc na wyrysowaną trasę miałam złudzenie, że prawie cały czas będę szła znakowanymi szlakami, więc z nawigacją nie powinno być żadnych problemów. Okazało się jednak, że tylko na południu, i nawet nie wszystkie, szlaki są dobrze oznakowane i uczęszczane. Cała reszta kraju, ze szczególnym uwzględnieniem bagnistego Trøndelagu, Nordlandu i Finnmarku posiada szlaki zupełnie zapomniane i często fatalnie oznakowane. Nigdy nie było pewne czy dany szlak będzie dobry czy zły, szybki czy będę się przedzierać przez karłowate brzozy i wierzby. Wyzwaniem była nawigacja w śniegu na początku. Poza tym najgorsze odcinki znajdowały się na szlaku Nordkalottleden i na E1 w Finnmarku, ale wszędzie zdarzały się szlaki nieuczęszczane i niewydeptane ścieżki z rozwalonymi kopczykami. W Finnmarku o wiele lepiej niż szlaki sprawdzały się drogi dla quadów hodowców reniferów.


Kopczyk idealny i popularny szlak w Sylan

Kopczyk na zaśnieżonym szlaku. Gdzie następny?

Poszukiwanie starego oznakowania w lesie

Brak ścieżki, ale widoczne oznakowanie


Finnmark, droga hodowców reniferów przez pustkowie


Do nawigacji służyło mi kilka aplikacji oraz papierowe mapy wydrukowane z norgeskart.no na ulotkowym papierze A4 40 g/m². Zaznaczyłam na nich w plikach PDF całą swoją trasę. Zestaw na całą Norwegię ważył tylko 380 g. Niosłam je w dwóch częściach. Na początek wzięłam mapy na pierwsze 1800 (2000) km, a reszta na pozostały 1000 km była w paczce z butami. 

Aplikacje miałam następujące:

mapy.cz uniwersalna prosta aplikacja, której zazwyczaj używam na wędrówkach. Szybko działa i zużywa mało baterii, zawiera lokalizacje wielu wiat i chatek nie zaznaczonych na mapach topograficznych. Wadą są niedokładnie zaznaczone trasy, czasami w dzikszych rejonach prowadzące jako linie proste, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.

Hvor? - norweska mapa topograficzna, najlepsza jaką można dostać. Ta sama co na stronie norgeskart.no używana też jako podkład w mapach papierowych. Ściąga się od razu całe regiony, za darmo. Służy jako aplikacja do lokalizacji - nie ma możliwości wgrania śladu ani korzystania ze śladów w ogóle, natomiast ścieżki i wszlekie dróżki są na niej doskonale pokazane. Działa dość wolno i zużywa więcej baterii, bo mapy się długo ładują. Używałam jej zawsze w miejscach z trudniejszą nawigacją.

ut.no aplikacja pokazująca chatki DNT wraz z linkami, czasem przydatna do zweryfikowania śladu. Nie sposób ściągnąć do niej mapy offline - można pobierać tylko prostokątne fragmenty. Mapy offline są dodatkowo płatne, przez co jeszcze mniej atrakcyjne.






Noclegi

Moim pierwotnym zamiarem było unikanie w miarę możliwości płatnych chatek i  częstsze noclegi w namiocie. Warunki sprawiały, że pokusa noclegu pod dachem była zbyt wielka. Darmowych chatek było niewiele, czasem trafiała się okazja przespania w jakiejś szopie, wiacie lub na dworcu kolejowym. 

Statystyki noclegów:

Namiot: 34
Wiata: 6
Alternatywne zadaszenie: 8
Chatka turystyczna (razem darmowe i płatne oraz gammy): 42 
Schronisko (DNT i prywatne): 7
Wynajęty domek na campingu: 1 (z drugą osobą)
Dworzec kolejowy: 3
U prywatnych osób: 6 (w tym 3 noce u Ingrid w Alcie)

Namiot dawał schronienie, kiedy była taka potrzeba, jednak należę do osób, które unikają biwakowania, jeśli jest taka możliwość, zwłaszcza przy złej pogodzie.





Nade wszystko cenię wiaty i chatki. Dla darmowych chatek Statskogu (lasów państwowcyh) jestem gotowa nawet wrócić do tego okropnie deszczowego, zimnego i wietrznego kraju :-)





Byłam bardzo kreatywna jeśli chodzi o znajdowanie noclegów pod dachem - korzystałam z wszelkiego rodzaju szop, wiat, rozkładałam się na stole piknikowym i w dworcowej toalecie.






Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć osoby, u których gościłam w domu. Chciałabym im tutaj podziękować. Były to: Marjit, Anne-Thea, Svein i Ingrid. Powinnam też wymienić Kjelita, który wpuścił mnie do chatki leśniczego, choć wcale nie musiał (zaliczyłam ten nocleg do chatkowych) oraz Odda właściciela chatki Ovi Raishiin i ty, którzy oferują darmowe noclegi dla NPL-owiczów: Torowi Inge i właścicielowi Innset Husky Farm. Nie spodziewałam się otrzymać wiele zaproszeń od obcych ludzi w Norwegii, tym bardziej miło było gościć u Norwegów, którzy zdecydowali się mnie wpuścić. Kilka noclegów chatkowych i schroniskowych było darmowych dlatego, że ich właściciele oferowali takie noclegi wędrującym Norge på langs - taką Trail Magic spotyka się się na znanych szlakach długodystansowych, miło że w Norwegii też się zdarza. Dostałam też wiele ofert pomocy od Polaków mieszkających w Norwegii, obserwujących mnie na Instagramie. Milena przywiozła mi paczkę z ubraniami z Polski, a Iwona wysyłała moje listy zakupów i przenocowała mnie w Oslo.


Z Anne-Theą przed domem

Leśniczy Kjetil z psem




DNT

DNT (Den Norske Turistforening) to norweska organizacja zrzeszająca turystów i zajmująca się chatkami i schroniskami. Ich chatki nie są jedyne, ale przeważająca większość do nich należy, prawdziwy monopol. Nawet na norweskich mapach turystycznych rzadko zaznacza się inne chatki niż ich. To właśnie z DNT miałam najwięcej złych doświadczeń, które sprawiły, że moje wrażenia z Norwegii nie były pozytywne, przynajmniej jeśli chodzi o spotkania z ludźmi. Spotykałam pracowników i wolontariuszy niechętnie i wręcz wrogo nastawionych lub też po prostu nieuprzejmych. Przywykliśmy do tego, że w górach ludzie wszyscy są równi i wszyscy są dla siebie mili. No cóż, nie we wszystkich górach. To z ust wolontariuszy DNT (mają darmowe wakacje w chatkach, których pilnują) usłyszałam o Europejczykach, którzy nie wiedzą jak się zachowywać, o Europie zepsutej i Norwegii stojącej na straży tradycji. W pewnym sensie to rozumiałam - Norwegia jako kraj ładny i chętnie odwiedzany obawia się zbyt dużego ruchu turystycznego i być może jest to element odstraszania przyjezdnych. Norwegowie naprawdę ich nie lubią, sami nie uważają się za Europejczyków i nie chcą nimi być. Nie bez powodu Norwegia nie znajduje się w Unii Europejskiej.

Jedynym celem DNT jest zysk. Nie waham się nazwać tej organizacji mafią, żerującą na ludzkim zmęczeniu i desperacji. To nie cena jest problemem tylko podejście do ludzi, atmosfera jaka panuje w schroniskach i chatkach (tych, w których są wolontariusze-strażnicy.  Oczywiście nie wszędzie tak jest, wolontariuszom DNT Narvik którzy dostarczyli mi prowiant serdecznie dziękuję - jesteście wyjątkowi.

Kiedy ciągle pada, szlaki pozbawione mostów i jakichkolwiek udogodnień, często nieoznakowane i po prostu nieistniejące, sprawiają, że rzadko kto jest w stanie odmówić sobie noclegu w ciepłym domku z ogrzewaniem i wręcz luksusowym wyposażeniem - dla kontrastu w chatkach jest dosłownie wszystko, o czym można byłoby marzyć, z biblioteką i doskonale urządzoną kuchnią, w której można byłoby przygotować  świąteczny obiad. 

Spędziłam wiele cudownych chwil w chatkach, tych chwil było znacznie więcej niż niemiłych spotkań. Przy okazji podsumowania chciałam jednak również napisać, co o tym wszystkim sądzę.






DNT od strony praktycznej

Nocleg w samoobsługowej chatce dla członków DNT kosztuje od 290 na południu do 200 NOK na północy. Płatności najwygodniej dokonuje się za pomocą aplikacji (rzadko, ale się zdarza, że któryś z lokalnych klubów nie rejestruje się w aplikacji). Większość chatek jest zamykana na kłódkę, do której klucz może za kaucją dostać każdy członek DNT (trzeba pójść po niego do biura). Zdecydowanie warto zakupić członkostwo (760 NOK). Inaczej niż w Szwecji, w chatkach najczęściej nie ma strażników, którzy by pilnowali czy ktoś zapłacił czy nie.


Klucz DNT


Wybierając się do Norwegii należy pamiętać o różnicy między schroniskiem a chatką. W schroniskach jest obsługa, prysznice, restauracja, ale nie można korzystać z kuchni turystycznej ani z własnego śpiwora - według nowych zasad obowiązuje wkładka do śpiwora (tzw. liner, po norwesku ) lub pościel (dodatkowe 150 NOK). Schroniska są bardzo nieprzyjazne i nie polecam do nich wchodzić. Na szczęście jest ich bardzo niewiele, na trasie miałam tylko 3. Ich ceny są podobne do cen chatek. W teorii dostępny jest tani nocleg na podłodze w "sali do spania", ale kiedy o niego pytałam zawsze słyszałam, że go nie oferują. Okazuje się, że regularnie odmawiają tego typu noclegów obcokrajowcom.


Schronisko DNT Rondvassbu


Piętrowe łóżka zarówno w chatkach jak i w schroniskach są wyposażone w kołdry, koce i poduszki. Są one jednak tak brudne, że nie miałabym och ochoty używać, z linerem czy bez. Mój śpiwór pod tym względem był o wiele przyjemniejszy. Materace były wygodne i zawsze dobrze mi się spało w chatkach. Bardzo się cieszyłam, że są. Zazwyczaj były czyste i posprzątane - zawsze wychodząc sprząta się po sobie, myje i odstawia naczynia, zamiata podłogę itd. Jednak kilka razy zdarzyło mi się trafić na brudną i nieposprzątaną chatkę, zatłuszczone naczynia, które musiałam myć. Nigdy nie brakowało drewna opałowego, było ono już nawet porąbane.





Niektóre chatki znajdowały się w miejscowościach i miały prąd w gniazdkach. Większość posiadała panele słoneczne, które pozwalały na ładowanie telefonu, aparatu czy powerbanku. Kilka było zabytkowymi budynkami, przystosowanymi na potrzeby turystów. Te były najpiękniejsze - czułam się tam jak w skansenie, a właściwie jakbym wybrała się w podróż w czasie.





Liczyłam na więcej noclegów w kotach (gammach) czyli torfowych chatkach, okazało się jednak, że bardzo niewiele jest już takich, które nadają się do noclegów. Przez jakiś czas były uznawane przez rząd norweski za nielegalne i celowo palone. Lapończycy nie ufają Norwegom i boją się je odbudowywać.





Jedzenie i możliwości zaopatrzenia

Moim założeniem było przejść Norwegię bez wysyłania paczek z jedzeniem. Nie lubię kłopotów związanych z wysyłką ani jedzenia, które się w takich paczkach wysyła. Z konieczności są to produkty z długim terminem przydatności i liofilizaty których nie lubię. Jednak przynajmniej w jednym miejscu potrzebowałam dodatkowego zaopatrzenia i chciałam wysłać paczkę do Umbukty, jednak nie udało mi się porozumieć z właścicielem schroniska. Ostatecznie przez telefon dogadała się z nim Iwona, moja followerka z Instagrama. Gospodarz schroniska zrobił wtedy zakupy w sklepie według podanej przeze mnie listy. Podobne zaopatrzenie udało się załatwić jeszcze w trzech miejscach (Tverelvnes, Innset i Ovi Raishiin). Dwa ostatnie nie były tak naprawdę potrzebne, bo miałam wystarczającą ilość jedzenia zakupioną w sklepie. Paczki z jedzeniem mają tę wadę, że trzeba potem nosić nadmiar, bo udaje się zjeść wszystko z poprzedniego resupply'u. Iwona odwiedzając mnie na szlaku przyniosła też trochę dodatkowego jedzenia, porcję na jeden dzień przywiózł je też helikopter ekipy sprzątającej chatki DNT Narvik - dzięki temu na najdłuższym odcinku Sulitjelma - Riksgränsen niosłam jedzenie na 8 dni, a nie 9 czy 10 (zrobiłam też małe zakupy w schronisku w Ritsem. Uwaga - prawie wszystko poza liofilizatami było wykupione). Żadna paczka nie jest konieczna, nawet z Umbukty da się pojechać do sklepu w Mo i Rana lub do Szwecji, wymaga to jednak poświęcenia całego dnia na autostop lub zapłacenia za podwiezienie w schronisku.





W pozostałych przypadkach po prostu robiłam zakupy w supermarketach - tak zaplanowałam trasę, żeby raz na kilka dni obok sklepu przechodzić. Po drodze miałam ich 20.





Skoro nocowałam w chatkach DNT z w pełni wyposażonymi kuchniami, korzystałam z nich. W przeciwieństwie do innych wędrowców, którzy gotowali tylko wodę na liofilizat, herbatę, kawę i owsiankę. Moje potrawy stawały się coraz bardziej wykwintne i kaloryczne, tak że po początkowym schudnięciu ataku "hiker hunger-u" nie chodziłam już do końca wędrówki głodna.

Zdarzało mi się, że zabrakło mi jedzenia z powodu wypadków losowych (musiałam ominąć resupply, żeby móc zdążyć przejść Junkerdal przed nawałnicą). Wtedy, ale nie tylko w tedy jadałam grzyby. Grzechem byłoby ich nie zbierać, tak było ich dużo i tak były ładne. Moim łupem padały przeważnie koźlarze, ale zdarzały się i borowiki. Przeważnie smażyłam je z cebulką i jadłam z makaronem, ale zdarzała się i potrawa myśliwska z kiełbasą.





Jadłam bardzo wiele jajek - jajka są smaczne, pożywne, szybko się je smaży (smażyłam na maśle transportowanym w plastikowym słoiku). Jajka ze sklepu mają na tyle twarde skorupki, że nie miałam problemu z ich przenoszeniem - były zawsze na wierzchu plecaka i nieco z boku, żeby pasek kompresyjny ich nie zgniótł. W sumie zjadłam podczas tej wyprawy 46 jaj. Dla porównania spożyłam 11 porcji liofilizatów.

Jajkom towarzyszyły często warzywa: ziemniaki, pasternak i z rzadka marchewka. Pasternak można było kupić w mniejszych porcjach - po dwa korzenie, natomiast marchewki trzeba było kupić kilogram. 





W moim garnku pojawiał się czasem łosoś, używałam świeżej śmietany. Norweski nabiał był znakomity, więc również na miejscu, w sklepie spożywałam go dużo - lubiłam jogurty i mleko. Ser żółty był powszechnie dostępny, jednak nie udawało się prawie nigdy kupić bardziej dojrzałego i tłustszego.

Często jadałam parówki zwykłe i parówki kiełbasopodobne (w Norwegii nie ma prawdziwej kiełbasy, tylko salami). Salami było smaczne, ale nie zawsze dało się je kupić w całości. 

Czekolada Freya była bardzo dobra i dostępna w dużych tabliczkach. Pozostałe słodycze były w większości kiepskie, zwłaszcza te na wagę podobnie jak w Szwecji smakowały jak farbowany cukier. W każdym sklepie można było nabyć pyszne cukierki z lukrecją i lukrecjowe batoniki, które szczerze uwielbiałam. 

Oferta sklepów norweskich jest ogólnie bardzo skromna, wielu produktów po prostu nie ma. Należą do nich mleko w proszku i makaron instant. Wędliny są fatalnej jakości i trudne do zdobycia.

Trzykrotnie zaopatrywałam się w sąsiednich krajach, dwa razy w Szwecji i raz w Finlandii. Klientami przygranicznych sklepów są głównie Norwegowie, więc ich oferta jest skierowana właśnie do nich. Wybór produktów jest bardzo duży, a ceny bardzo atrakcyjne.



Woda

W kraju w którym ciągle pada nie było problemów ze zdobyciem wody, znajdowała się ona wszędzie. Wyjątkiem były miejsca, gdzie szłam drogami przez nieco bardziej zaludnione tereny, ale przeważnie i tak udawało mi się znaleźć spływający z góry niewielki strumień. Kilka razy w tych rejonach niosłam wodę na cały dzień (3 litry), ale przez 95% czasu wody miałam pod dostatkiem i rzadko niosłam więcej niż litr. To był bardzo pozytywny element tej wędrówki, bo dzięki temu plecak miałam znacznie lżejszy niż zwykle.

Nie zabrałam filtra i nie potrzebowałam uzdatniać wody z wyjątkiem jednego przypadku, kiedy do wyboru nie było nic poza bardzo dużą rzeką, płynącą przez miejscowości. Wtedy po prostu przegotowałam wodę do picia.

Należy jednak wspomnieć o dość częstych przypadkach zarażenia się cryptosporidium, pierwotniakiem wywołującym biegunkę, wymioty i gorączkę. Kilka osób wędrujących Norge på langs zaraziło się nim w, zdawało by się, dziewiczych i czystych górach Jotunheimen.






Kraj i ludzie


W poprzednich akapitach napisałam już wiele o Norwegach. Nie chciałabym wydawać niesprawiedliwych osądów, nie zrozumcie mnie źle. Opisuję tylko swoje wrażenia. Nie wydaje mi się żeby chłód Norwegów wynikał tylko z ogólnej skandynawskiej tradycji i niemożności otrząśnięcia się z niej. Odniosłam wrażenie, że Norwegowie byli zimni i zamknięci dlatego, że nie chcieli się otwierać. Nie mogę nie porównać Norwegii ze Szwecją. Tam również ludzie nie byli nadmiernie serdeczni, wszyscy jednak byli mili i miałam wrażenie, że okazywali sympatię szczerze. W trakcie wędrówki przez Norwegię przekraczałam granicę i natychmiast odczuwałam różnicę. Szwedzi uśmiechali się, zagadywali, można było z nimi porozmawiać. Nie mówili "cześć" z wymuszonym uśmiechem. Myślę, że jest tak, że w ciągu ostatnich lat Szwecja się zmieniła, a Norwegia nie. Szwedzi przyjęli imigrantów z różnych stron, mają wielu turystów, sami często podróżują. Norwegowie nie chcą się zmieniać, nie podoba im się to, jak teraz jest w Szwecji. Z pogardą mówią, że Szwedzi się zeuropeizowali.

Ciekawie było obserwować zachowanie Norwegów, ludzi którzy za wszelką cenę dostosowywali się do z góry ustalonych reguł. Reguły są w tym kraju świętością, więc byli nimi zawsze bardzo zestresowani. Pewnego wieczoru przyszłam późno do chatki, w której zastałam mężczyznę, który już się nikogo nie spodziewał i porozkładał na stole swoje rzeczy. Zaczął w panice sprzątać i przepraszać za bałagan. Powiedziałam mu wtedy "spoko koleś, nie jestem Norweżką, nie przeszkadza mi twój bajzel" na co on z wielką wdzięcznością, prawie się kłaniając odpowiedział "jesteś bardzo uprzejma!".

No cóż, między Polską a Norwegią jest duża różnica kulturowa. Ja nawet nie potrafię nie zrobić bałaganu... Wyobrażam sobie, co na to Norwegowie ;-)

Na koniec coś pozytywnego. Jedna rzecz mi się bardzo podobała w norweskiej części Norwegii - rolnictwo i lokalny przemysł mleczarski. Jest on praktycznie zmonopolizowany przez firmę Tine, ale nastawiony na małych producentów. Cysterny podjeżdżały pod gospodarstwa, które miały w posiadaniu kilka - kilkadziesiąt dojnych krów. Krowy były tradycyjnie przenoszone do letnich gospodarstw na górskie pastwiska. Nie przebywały w ogóle w zamkniętych oborach, tylko pasły się na trawie. Przetwory mleczne były doskonałe i rolnicy dobrze prosperowali - zapewne dzięki rządowym dopłatom. Fajnie było zobaczyć, że w dzisiejszych czasach taka gospodarka jest wciąż możliwa.






Inni wędrowcy

Rzadko spotykałam innych wędrowców, jednak Norge på langs jest na tyle popularne, że udało mi się poznać kilka osób, które również wędrowały przez Norwegię. Praktycznie wszyscy zaczęli przede mną, więc stopniowo zaczęłam ich doganiać - większość w połowie drogi. W sumie było nas na szlaku być może nawet około 30 osób. Był to wyjątkowy rok, bo wreszcie można było swobodnie podróżować i na szlaku pojawili się wszyscy ci, którzy przez poprzednie dwa lata odkładali wędrówkę na później. Większość NPL-owiczów pochodziła z Niemiec, drugą liczną grupę stanowili Norwegowie. Poza tym byli też wędrowcy z Belgii, Szwajcarii czy Słowenii. Niemcy mieli nawet swoją grupę na Facebooku.

Prawie wszyscy wędrowali na ciężko, ale też prawie wszyscy byli pierwszy raz na szlaku długodystansowym. Mieli wiele refleksji na temat sprzętu, którego już nigdy nie chcą ze sobą brać i Norwegii, która okazała się zupełnie inna niż się spodziewali.
 

Liz i Benjamin, NPL to ich podróż poślubna


Johannes, ultralighter wędrujący na południe


Pod koniec, tuż przed Kautokeino spotkałam Katharinę, Niemkę, z którą wędrowałam aż przez dwa tygodnie, do samego końca. Było to spontaniczne spotkanie i decyzja, która podjęła się sama - po prostu dobrze nam się razem szło. Miałyśmy podobny styl wędrowania i bardzo podobny sprzęt. Lubiłyśmy długie dystanse dzienne, ale nie lubiłyśmy biwakować. Nie gadałyśmy zbyt wiele i sprawnie ogarniałyśmy noclegi w chatkach. Katharina pierwsza wchodziła do rzek żeby podnieść mnie na duchu, a ja pewniej nawigowałam na odcinkach, kiedy szłyśmy na dziko bez szlaku. To było bardzo fajne doświadczenie i miło spędzone dni. Na pustkowiach Finnmarku, przemoczone i zmarznięte dodawałyśmy sobie otuchy. Byłyśmy tam jedynymi ludźmi w promieniu wielu kilometrów.







Język

Kraje skandynawskie słyną z tego, że ich mieszkańcy biegle posługują się językiem angielskim, nie inaczej jest w Norwegii. Prawie wszyscy mówili po angielsku i to bardzo dobrze. Zdarzały się starsze osoby, które się tym językiem nie posługiwały, również w Laponii spotkałam parę osób, z którymi trudno mi się było porozumieć, jednak w większości przypadków nie było problemu.

Norweski jest bardzo podobny do szwedzkiego czy duńskiego, różni je głównie wymowa. Znając podstawy szwedzkiego nie miałam trudności z czytaniem wszelkiego rodzaju informacji czy instrukcji czy opisów na produktach spożywczych. Język mówiony łatwiej było mi zrozumieć na północy, gdzie wymowa bardziej przypomina wymowę szwedzką, natomiast na południu wymowa przypomina bardziej duński, włącznie z gardłowym "r" - tam nie rozumiałam prawie nic.


Finanse

1 NOK = 0,46 PLN

Całkowity koszt wyprawy to 11651 PLN (24995 NOK)

Dojazd tam: autobus do Krakowa 30 PLN (66 NOK) i na lotnisko 14 PLN (32 NOK), 264 PLN (604 NOK) lot do Oslo, dojazd do Lindesnes 691 NOK (304 PLN)
Dojazd z powrotem: 232 NOK (102 PLN) autobus do Alty, 881 PLN (2015 NOK) lot do Oslo i 462 PLN (974 NOK) lot do Krakowa, 6 PLN z lotniska, autobus do Cieszyna 30 PLN (66 NOK) 
Jedzenie zabrane z Polski i wysłane z paczką z butami: około 300 PLN (686 NOK)
Jedzenie na miejscu: 13259 NOK (5840 PLN)
Członkostwo DNT: 740 NOK oraz klucz 100 NOK, razem 370 PLN
Noclegi: 2984 NOK (1314 PLN) 
Karta SIM Telia i doładowania: 846 NOK (373 PLN)
Gaz: 258 NOK (3 kartusze) (114 PLN)
Poczta:  120 NOK (53 PLN) oraz 1200 NOK (529 PLN) przesyłka ekspresowa odesłanej przez pocztę na nadawcy paczki
Łódka przez Namsvatnet: 400 NOK (176 PLN)
Różne: 324 NOK (143 PLN)
Pocztówki dla Patronów i rodziny: 346 PLN (791 NOK)

Nie wliczyłam wydatków na pamiątki, bo są opcjonalne i subiektywne.
*uważny czytelnik zauważy że wydatki na noclegi nie korespondują z ilością noclegów w płatnych chatkach DNT

Norwegia zawsze była najdroższym krajem w całej Skandynawii, Europie, a kto wie czy nie na świecie. Zgodnie z przewidywaniem wędrówka w tym kraju kosztowała sporo, jednak nie zrujnowała mojego budżetu. Jedynym wydatkiem, który był czystą stratą była ponowna ekspresowa w cenie 1200 NOK wysyłka butów, odesłanych do nadawcy z winy poczty norweskiej.

Polecam artykuł, w którym wyjaśniłam jak gospodaruję pieniędzmi na szlaku.

Sądziłam, że najlepiej będzie mieć lokalną kartę SIM, dlatego od razu po przyjeździe ją zakupiłam. Chciałam kupić kartę Telenor, sieci która ma najlepszy zasięg, ale okazało się, że nie sprzedają jej nie-Norwegom. Musiałam więc kupić Telię, która nie zawsze łapała zasięg. 


Sprzęt

Sprzęt jak zwykle podsumuję osobno, bo jest tego zbyt wiele. Lista sprzętowa zmieniła się w trakcie, przybyły mi ubrania, bo zimno było bardziej przenikliwe niż przewidywałam. Zawiodły spodnie przeciwdeszczowe, którym odkleiły się podklejenia, skarpety wodoodporne się zużywały, ale poza tym wszystko się spisało i jakoś przetrwało.

Ciekawe było oglądać jaki sprzęt mają inni wędrowcy - od tych, którzy obejrzeli filmy sprzętowe youtuberów, którzy pakują się na Californię, po tych, którzy nowoczesnego sprzętu nie mieli w ogóle i nigdy nie słyszeli o lekkim. Większość zabrała sprzęt na wypadek Armageddonu.





Podsumowanie

To była udana wędrówka, choć nie odczuwałam na niej wielkiego zachwytu - w każdym razie nie cały czas. Zaskoczyło mnie, że piękno krajobrazu norweskiego nie przewyższa wcale szwedzkiego czy fińskiego. Nie cały kraj jest jednym wielkim widokiem na fiord. Szłam przez ładne góry, ale część była zwykłymi bagnistymi pagórkami. Może wpływ na to miała też zła pogoda, a może moje ogólne wrażenie, ale jakoś nie potrafiłam w norweskim pejzażu znaleźć niczego zachwycającego. Najbardziej imponujące widoki są na wybrzeżu, jednak nie sposób poprowadzić tamtędy długodystansowego szlaku. Po drodze miałam zwykłe tereny rolnicze i wsie. Architektura była ładna, a bałagan trafiał się rzadko, jednak ogrody nie były wymuskane.

Do najpiękniejszych moim zdaniem odcinków należały pasma Børgefjell i Saltfjellet oraz Øvre Dividal, Reisa i Finnmarksvidda. Ostatnie 1000 km szczerze mi się podobało - Laponia to coś zupełnie innego niż Norwegia, sami Lapończycy też zachowują się inaczej i jest tam coś takiego w powietrzu, co sprawia, że człowiek się lepiej czuje. Do Laponii na pewno wrócę, a szczególnie do Finnmarku - ten rozległy płaskowyż to zjawisko samo w sobie.