Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

środa, 25 listopada 2020

Pogoda w górach - poradnik prognozowania

Zjawiska pogodowe składają się na żywioł, który nami rządzi, z drugiej na to, co nas w trakcie wędrówki zachwyca. Niebo w każdym razie stanowi połowę, górną połowę, otaczającego nas świata, której, mam wrażenie, poświęcamy znacznie mniej niż połowę uwagi - chyba że nagle zacznie grzmieć lub padać, a wtedy nasza uwaga wcale nie wypływa z zachwytu.

Wszyscy na pewno wielokrotnie słyszeliśmy, że pogoda w górach jest nieprzewidywalna. Twierdzenie to jest z gruntu fałszywe, ale świadomość tego nie upoważnia nas do lekceważenia zmian pogody. Przeciwnie, powinniśmy pogodzie okazywać należyty respekt i starać się być jak najlepiej przygotowanymi. Mając dostęp do sieci możemy korzystać z szeregu różnych portali i aplikacji, które oferują gotowe, mniej lub bardziej trafne prognozy, mamy również, w mojej ocenie jeszcze cenniejszy, obraz z radaru, na którego podstawie sami możemy wyciągnąć wnioski. Rzecz w tym, że prognozy nie zawsze są trafne. Krótkoterminowo prognozować możemy doskonale sami, interpretując to, co widzimy na niebie. Niejednokrotnie własne obserwacje pozwalają podjąć w porę odpowiednią decyzję czy kontynuować wycieczkę, czy też wycofać się lub szukać schronienia.

Osobną kwestią jest interpretacja prognozy. Nawet coś tak oczywistego jak zestaw obrazków z chmurkami i słoneczkami można źle zinterpretować. Spotkałam się kiedyś z poirytowaniem na widok obrazka z chmurką, słoneczkiem i kroplami deszczu jednocześnie - że niby meteorolog sam nie wie i nie może się zdecydować - a to przecież prognoza przelotnych opadów. Pamiętajmy też o temperaturach - jeżeli mamy jedne dane dla dnia i jedne dla nocy to liczby podane oznaczają temperaturę maksymalną w dzień i minimalną w nocy.

I jeszcze jedno: nie dajcie się zwieść długoterminowym prognozom. Prognozy na więcej niż 3 dni są obarczone dużym ryzykiem błędu; na więcej niż 10 dni to już wróżenie z fusów.

Na pewno znacie więcej portali pogodowych niż ja (możecie je wpisać w komentarzach), ale podzielę się z Wami, tymi których sama używam. Należą do nich: 

yr.no - norweska prognoza zbierająca dane z całego świata, najczęściej trafna dla regionu Morza Bałtyckiego (również dla północnej Polski), mniej dla innych regionów, choć bywa różne - sprawdzała się doskonale w USA, a wcale w Nowej Zelandii.



weather.com a w niej szczególnie zakładka radar - na radarze możemy zobaczyć w czasie rzeczywistym i niedalekiej przeszłości obraz przemieszczających się niżów i frontów wraz z opadami, możemy też zobaczyć jak szybko i w jakim kierunku się przemieszczają. Doskonale widoczne są komórki burzowe. Na portalu dostępne są także wszelkie inne dane meteorologiczne.


Ciekawym miejscem jest też meteo.pl portal prezentujący dane i prognozę w formie nieco bardziej hermetycznej, zawiera dokładne dane i szereg prognoz, w tym burz konwekcyjnych

Gdy nie mamy dostępu do prognozy lub mamy świadomość, że nie do końca możemy na niej polegać patrzmy w niebo, zauważymy na nim szereg różnych oznak. Znaki te mają swoje objaśnialne przyczyny, a także zwiastują konkretne skutki. Zjawiska pogodowe są powtarzalne, rządzą nimi określone siły, a więc można je mniej lub bardziej skutecznie przewidywać. Prognozując ze znaków na niebie jesteśmy w stanie przewidzieć pogodę w ciągu następnego dnia lub dwóch.

Do wielu zjawisk pogodowych mamy stosunek człowieka pierwotnego - widzimy je jako magiczne i groźne. Proponuję popatrzeć w atmosferę bardziej przychylnie. Uwolni nas to też od niewolniczego przywiązania do komputerowych prognoz, które skądinąd przydatne, zwalniają nas z używania własnego rozumu.


Kształtowanie się pogody

Pogoda jest zjawiskiem chwilowym - jest to dosłownie stan atmosfery w danym momencie. Zmiany więc powinniśmy spodziewać się zawsze - to, że aktualnie pogoda jest "ładna" nie znaczy bynajmniej, że pozostanie taka na długo.

Szybka i gwałtowna zmienność przekłada się na "nieprzewidywalność" pogody w górach, jednak góry nie są przecież wcale odizolowane od tego, co je otacza, a więc w górach mamy do czynienia z tą samą zmianą, jaka dotyczy otaczającego obszaru.

Na pewno wszyscy mamy w pamięci obraz kuli ziemskiej oplecionej kłębami chmur, głębokich niżów i wyżowych plam czystego nieba. Wszystko to krąży w atmosferze targane zmianami ciśnienia, ale pozostaje w stałych układach.

W Europie i Polsce pogodę kształtują przede wszystkim masy powietrza nadciągające znad północnego Atlantyku (polarno-morskie). Czasem oczywiście przywiewa coś z innych stron - chłody z Arktyki, upały z Afryki i wilgoć znad Morza Czarnego. Wybierając się w podróż należy się przede wszystkim dowiedzieć o przeważających kierunkach napływu mas powietrza i tym, co ze sobą niosą - to da nam podstawę do prognozowania. Warto też dowiedzieć się czy w danym miejscu występują jakieś zjawiska sezonowe - monsuny, ale też np. letnie burze, dominujące wiatry.

Potwierdzenie kierunku napływu mas powietrza i frontów, znajdziemy w kierunku przepływu chmur, o rodzaju zmiany mówią rodzaje chmur.


Specyfika gór

Góry, wyrastając z płaskiego otoczenia, stanowią barierę dla przemieszczającego się powietrza. Spiętrzają je, zmuszają do zwolnienia. Doliny stają się kanałami, w których powietrze zyskuje większy pęd. Pogodę w górach trudno przewidzieć o tyle że zasłaniają one widok w szerszej perspektywie i o tyle że opóźniają nadejście spodziewanej zmiany, tak że nie wiemy dokładnie kiedy np. wał chmur wreszcie przewali się przez grań.

W górach występuje szereg lokalnych cyrkulacji - np. między dniem a nocą, doliną a szczytem (wiatry zboczowe wieją w dzień z dołu do góry, w nocy z góry do dołu).

W górach im wyżej tym jest zimniej. Kiedy ciepłe, lżejsze powietrze wznosi się, ciśnienie się obniża, a powietrze zwiększa swoją objętość. Rozprężanie wiąże się ze spadkiem temperatury, stąd temperatura wznoszących się cząstek spada wraz ze wzrostem wysokości. Temperatura spada średnio o 4-7 stopni na 1000 m.

W górach jest więcej niż gdzie indziej opadów na skutek wznoszenia orograficznego - bariera gór zmusza powietrze do prześliźnięcia się ponad nimi. Powietrze wznosząc się ochładza się i traci część pary wodnej poprzez skraplanie. Zwiększone opady występują po stronie nawietrznej - po tej z której te masy powietrza napływają.

Szczególnie jaskrawo widoczne jest powstawanie w górach kłębiastych chmur konwekcyjnych, a w konsekwencji występowanie gwałtownych burz. Wyładowania następują najczęściej, choć nie zawsze, w wyższych partiach i na graniach. O burzach będzie jeszcze za chwilę.


Wybitne Pasmo Wind River Range w Wyoming wyłaniające się z płaskich połaci Great Divide Basin wyraźnie gromadzi nad sobą masy wypiętrzających się chmur


Powstawanie chmur

Chmury powstają, kiedy powietrze ochładza się poniżej temperatury punktu rosy. Ochłodzenie się powietrza następuje w wyniku wnoszenia i rozprężania się albo przez kontakt z zimną powierzchnią. 

Powietrze wznosi się na skutek :

Konwekcji - najczęściej spowodowanej ogrzewaniem od dołu

Wymuszonego wznoszenia nad górami (wznoszenia orograficznego)

Wznoszenia na froncie w wyniku wypychania przez gęstsze, cięższe, chłodniejsze powietrze


Jak te zjawiska przekładają się na chmury? Otóż:

a) Wszystkie chmury kłębiaste powstają na skutek konwekcji. Wraz ze wznoszeniem się ogrzane od podłoża powietrze ochładza się. W wyniku spadku temperatury para wodna osiąga punkt rosy i zaczyna się zamieniać w kropelki wody (kondensacja) lub w kryształki lodu (resublimacja), co powoduje powstanie chmur. Gdy kondensat osiągnie odpowiednią wielkość, wypada z chmury, tworząc opad.

Rozciągłość obszaru, na którym opad konwekcyjny występuje, waha się od kilku do kilkudziesięciu kilometrów i zawiera liczne podobszary bez opadu. W związku z tym możliwe jest, że mimo prognozy opadu w danym miejscu, nie będzie tam padało.

Chmury kłębiaste wypiętrzają się nad górzystymi Parkami Narodowymi Sarek i Padjelanta w Szwecji

b) Chmury orograficzne powstają, jeśli wiatr pcha powietrze przez zaporę, jaką tworzą góry, wznosząc się, rozpręża się ono i ochładza. Rodzaj chmury, jaka powstaje zależy od warunków, a szczególnie równowagi - stałej lub chwiejnej. W stanie równowagi stałej występują chmury warstwowe (stratus, altostratus), wówczas szczyty gór kryją się w chmurach, które mogą wydawać się mgłą. Gdy powietrze jest w stanie równowagi chwiejnej, powstają chmury kłębiaste od małego cumulusa po monumentalny cumulonimbus. W pewnych warunkach tworzy się stacjonarny cumulonimbus, który powoduje ogromne opady i powodzie w obszarach górskich

Od strony zawietrznej również mogą powstać chmury, tworząc jakby "proporzec" związany z górą, kiedy powietrze po ominięciu przeszkody rozrzedza się i następuje spadek temperatury, wywołujący kondensację pary wodnej. Wskutek powstania fal w powietrzu przy omijaniu masywu górskiego tworzą się chmury falowe, także związane z górą, lecz wyraźnie oddzielone od niej. W pobliżu samotnych szczytów chmury orograficzne przybierają kształt kołnierza otaczającego górę lub "czapy" wokół wierzchołka.


Altostratus i kłębiasty proporzec powstały na skutek wznoszenia się orograficznego nad wulkanem Mt Hood. Pacific Crest Trail, Oregon

c) Chmury frontalne, czyli występujące tam gdzie stykają się dwie masy powietrza, które mają różną temperaturę i wilgotność. Chłodne powietrze wypycha powietrze ciepłe znad podłoża. Rodzaj chmur, jakie powstają zależy od właściwości tych mas powietrza, ale szczególniej od rodzaju frontu. 

Z frontem ciepłym mamy do czynienia, kiedy ciepłe powietrze napiera na chłodne - wślizguje się ono na łagodnie pochyloną powierzchnię. Następuje inwersja i równowaga stała, a w konsekwencji powstają chmury warstwowe (przede wszystkim cirrostratus, altostratus i nimbostratus). 


Te Araroa, Wyspa Północna Nowej Zelandii - jeden ze 100 deszczowych dni na szlaku

Natomiast z frontem chłodnym tam gdzie chłodne powietrze napływa pod ciepłe. Wsuwa się ono mocno pod powietrze ciepłe, zmuszając je do wnoszenia się. Chmury powstałe w wyniku tego procesu są takie jak na froncie ciepłym, ale to że chłodne powietrze nasuwa się na ciepłe, powoduje warunki chwiejności, pobudza konwekcję i tworzenie się chmur kłębiastych, szczególnie cumulonimbus.


Vindelfjällen, Szwecja. Pierwsze zwiastuny frontu chłodnego

Vindelfjällen, Szwecja, następnego dnia. Front chłodny przeszedł nocą, tutaj prawdopodobnie dogonił go już drugi.


Chmury i ich rozpoznawanie

W trakcie wędrówek czy innych działalności outdoorowych w chmurach szukamy oczywiście informacji o ewentualnych opadach. Opady występują głównie z chmur nimbostratus, cumulus congestus i cumulonimbus, zdarzają się też altostratus, stratocumulus i stratus - te jednak są mniej intensywne. 

Ciekawym zjawiskiem jest też virga, smuga opadu pod chmurą, która wyparowuje zanim dotrze do ziemi. 

Krótkie smugi opadu widoczne na postrzępionych krawędziach chmury kłębiastej wyparowują, zanim dotrą do ziemi w bardzo suchym powietrzu nad pustynnym Great Divide Basin w Wyoming, Continental Divide Trail


Virga pod porozrywanym altostratusem. Pacific Crest Trail, gdzieś na północ od Snoqualmie Pass,Washington.

Chmury kłębiaste 

Najmniej niepożądaną chmurą jest cumulus, z pewnością zetknęliście się z pojęciem "cumulusów pięknej pogody". Te nieduże kłęby powstają, kiedy pęcherze ciepłego powietrza, zwane prądami termicznymi, wznoszą się i ochładzają wyżej, gdzie para wodna skrapla się w drobne kropelki. 

Chmury kłębiaste wraz z upływem dnia stają się coraz większe. Ich wierzchołki są zaokrąglone i widać jak rozrastają się w górę. Świadczy to o tym, że powietrze wewnątrz chmury wciąż się wznosi. Jeśli wypiętrzanie się ustaje, chmura zaczyna się kurczyć i wyparowuje nawet całkowicie. Możemy z tego wnioskować, że nic nam nie grozi również następnego dnia.

Cumulusy pięknej pogody, Góry San Juan, Colorado. Continental Divide Trail

Drobne strzępy chmur kłębiastych to cumulus fractus. Nieduży cumulus to cumulus humilis, większy i bardziej rozbudowany cumulus mediocris, a całkiem spory i wywołujący krótkotrwałe przelotne opady to cumulus congestus. 


Cumulus congestus, Północne Góry Kaskadowe, Washington. Pacific Crest Trail

Warto zwrócić uwagę na kolor chmur - nie należy się nim kierować. Kolor chmur kłębiastych zależy od tła, stopnia natężenia światła, a także pory dnia. Chmury, które z góry oświetla słońce wydają się od spodu bardzo ciemne, jednak nie oznacza to, że są deszczowe. Po płaskiej podstawie chmur można poznać, że nie dają opadów, jeśli spód jest nierówny i postrzępiony, wtedy jest taka szansa.

Chmury kłębiaste przestają się rozrastać kiedy kiedy osiągną inwersję, czyli poziom od którego  temperatura rośnie wraz z wysokością. Wtedy Chmury kłębiaste zaczynają rozprzestrzeniać się w poziomie, pokrywając całe niebo, tworząc stratocumulus - chmurę kłębiasto-warstwową. Stratocumulus powoduje czasem niewielkie opady. Ma nierówne zarysy, jest poszarpany. Nierzadko zasłania całe niebo. 


Opad przelotny pod stratocumulusem, Jezioro Juvuln, Szwecja


Cumulonimbus - fronty chłodne i burze

Cumulonimbus to chmura, której najbardziej powinniśmy się obawiać w górach i to przede wszystkim ją powinniśmy umieć rozpoznawać. Ma wielki zasięg pionowy, może sięgać prawie ziemi, a jego wierzchołek znajdować się wysoko w atmosferze. Nawet niewielka tego typu chmura może spowodować ulewę, a większy system burzę i nawałnicę. Ulewy są krótkotrwałe, ale bardzo intensywne. Towarzyszą temu błyskawice, grad, gwałtowny wiatr, a nawet tornada. Również zasięg poziomy cumulonimbusów jest wielki. Są bardzo gęste, oświetlone słońcem lśnią bielą, a ich część położona w cieniu jest ołowiana, granatowa. 


Cumulonimbus frontu chłodnego, nadciąga moja najgorsza burza na Pacific Crest Trail. Sierra Nevada, California

Cumulonimbusy piętrzą się jak wieże, a najwyższa część wieży rozmazuje się i staje włóknista - po tym niewątpliwie można poznać cumulonimbus. Często tworzy się charakterystyczne nawis w kształcie kowadła. Typowe są też wybrzuszenia powstające na spodzie cumulonimbusa. Powstają, gdy wierzchołek kowadła wypromieniowuje ciepło do atmosfery, co wywołuje chłodne prądy zstępujące. Powietrze schładza się i powstają kropelki tworzące chmurę. 

Czasem składa się z pojedynczej komórki, częściej jednak komórek burzowych jest więcej i łączą się one ze sobą. Największe zestawy noszące nazwę superkomórek stają się zaczątkiem tornada. 

Żywot chmury cumulonimbus składa się ze stadiów: początkowego, dojrzałości i rozpadu. W terenie możemy doskonale obserwować ich rozwój. Opady występują w stadium dojrzałości i ciągną się jeszcze w stadium rozpadu, natomiast w tym ostatnim stadium możemy już obserwować charakterystyczne obłoki pannus znajdujące się poniżej podstawy głównej chmury. Mogą się zlewać w cumulus fractus, jeśli opady nie ustają obejmują coraz większą przestrzeń.


Stadium dojrzałości (Crater Lake, Oregon. Pacific Crest Trail)



Stadium rozpadu (kilka kilometrów dalej na Pacific Crest Trail)


Cumulus fractus po rozpadzie cumulonimbusa, Mount Thielsen, Oregon. Pacific Crest Trail


Burze frontowe są łatwe do przewidzenia, jeżeli umiemy wypatrzyć na niebie objawy nadchodzącego frontu chłodnego. Jeżeli zapowiada się gwałtowne ochłodzenia, należy spodziewać się burzy, choć oczywiście nie przy każdym froncie chłodnym występują burze. Burze frontowe charakteryzują się większą intensywnością niż burze wewnątrzmasowe i podczas ich występowania obserwuje się najczęściej: wzrost prędkości wiatru (nawet do 15 m/s), wzrost porywistości wiatru (częste porywy powyżej 20 m/s), zmiana kierunku wiatru, spadek temperatury powietrza, częściej występują także opady gradu.


Cumulonimbus nad Glacier Peak, Washington. Pacific Crest Trail


Burze wewnątrzmasowe, zachodzące w obrębie jednorodnej masy powietrza, można podzielić na dwa rodzaje. Pierwsze z nich powstają w ciepłych masach powietrza z termicznego uniesienia mas powietrza (burze wewnątrzmasowe termiczne), drugie powstają z ogrzania mas powietrza od podłoża w powietrzu chłodniejszym (burze termiki naniesionej). To właśnie burze wewnątrzmasowe odpowiadają za mit nieprzewidywalnej pogody, bo rano ich zwiastunem są małe obłoki cumulusów, które w ciągu dnia urastają do wielkich rozmiarów.


Cumulus congestus, Tatry Wysokie. O zachodzie słońca nie będzie już burzy, ale można się jej spodziewać następnego dnia

Klasyczny scenariusz: rano niebo jest piękne i błękitne. Wkrótce robi się parno i coraz bardziej pochmurno - jasne jest, że należy spodziewać się opadów. Słońce nagrzewa ziemię coraz bardziej, wilgoć paruje intensywnie i około południa pęcznieją już kłębiaste chmury, by po południu zabłysły gromy. Dlatego tak ważne jest, żeby w sezonie burzowym, czyli latem, wycieczki górskie zaczynać wcześnie rano i mieć już za sobą partie szczytowe w momencie kiedy może pojawić się cumulonimbus

Na aktywność burzową mają wpływ: temperatura powietrza (energia konwekcji zależy od temperatury, im cieplej tym będzie większa), długość dnia (im dłuższy dzień, tym dłuższa konwekcja) i wilgotność powietrza (im suchsze powietrze tym mniej materiału do utworzenia się chmur). 

W przewidywaniu wystąpienia burzy pomoże nam prognoza z meteo.pl, mamy tutaj zarówno wystąpienie burzy jak i opadu konwekcyjnego. Zobaczymy także prognozowaną wysokość podstawy chmur i temperaturę punktu rosy, przydatną każdemu planującemu biwak (daje nam ona wiedzę o tym, czy należy spodziewać się kondensacji).




Jedną z ciekawszych i najbardziej urozmaiconych chmur jest altocumulus. Występuje w piętrze średnim, jest rozczłonkowany i zmienia swój wygląd. Wygląda trochę jak wata. Tworzy zaokrąglone kłęby, jasne, czasem lekko przyciemnione. Wybrzuszenia, wyrastające z jednego ciągu chmur zapowiadają gwałtowną konwekcję z możliwą silną burzę. Chwilowo nie znajduję dobrego zdjęcia :-/



Zwiastuny frontu ciepłego

Sekwencja: cirrostratus, altostratus, nimbostratus jest charakterystyczna dla zbliżania się frontu ciepłego. Wszystkie są chmurami warstwowymi, każda następna jest gęstsza i niższa od poprzedniej. Wraz z ostatnią nadchodzą długie i dość intensywne opady deszczu. Warto obserwować jak szybko nadchodzą kolejne rodzaje chmur - im szybciej i im bardziej różnorodne są chmury, występujące jednocześnie tym gorszej pogody należy się spodziewać.


Cirrostratus, altostratus i altocumulus wróżą nadejście frontu ciepłego. Crater Lake National Park, Oregon. Pacific Crest Trail

Cirrostratus, chmura wysoka, jest wczesną oznaką pogorszenia się pogody, powinniśmy zatem zwracać na nią szczególną uwagę. Ponadto to w niej tworzą się niezwykłe zjawiska halo. Przezroczysta chmura, która rozpościera się w wysokim piętrze. Światło słońca jest wtedy lekko przyćmione. Kiedy zaczyna zasłaniać całe niebo można wnioskować o nadciągającym froncie ciepłym. Stopniowo obniża się i gęstnieje w altostratus


Nasuwający się na niebo cirrostratus

Altostratus to chmura piętra średniego o niewyraźnych kształtach, jednolity, szary i bardzo rozległy. Powstaje najczęściej wskutek powolnego wznoszenia się wilgotnego powietrza, najczęściej właśnie przed nadciągającym frontem ciepłym. Nierzadko powoduje długie opady deszczu lub śniegu. Czasem przebłyskuje przez niego słońce


Ławica altocumulusów i nadciągający altostratus tego samego wieczoru

Nimbostratus jest chmurą, która w zasięgu niżu wywołuje długie i ciągłe opady deszczu lub śniegu. Zalicza się ją do piętra średniego, ale jej podstawa snuje się nisko, tuż nad ziemią. Jest szara, ciemna i gęsta - całkowicie zasłania słońce. Występuje, kiedy przy froncie ciepłym powietrze wznosi się bardzo powoli. Jeśli mamy do czynienia z nimbostratusem nieprędko przestanie padać.


Następnego dnia całodniowy opad śniegu z nimbostratusa


Chmury piętra wysokiego

Chmury pierzaste cirrus występują przeważnie w postaci delikatnych smug lub włókien. Zbudowane są z kryształków lodu. Są zawsze białe, nie oświetla ich zachodzące słońce. Jeśli rozsnuwają się w jednym kierunku oznacza to występowanie silnego wiatru na dużej wysokości. Zdarzają się gęstsze ławice, które oglądane pod światło wydają się szarawe. Tworzą się na czystym niebie. Mogą zgęstnieć w cirrostratus, co zwiastuje nadejście frontu i pogorszenie pogody.



Cirrocumulus to cienkie ławice lub warstwy mniejszych kłębków, zmarszczek. Również mogą zgęstnieć, a same w sobie świadczą o braku równowagi.

Smugi kondensacyjne pozostawiane przez przelatujące samoloty zamieniają się w chmury wysokie. Jeśli długo pozostają na niebie, rozwijają się i falują oznacza to zachwianie równowagi i zwiastuje zmianę pogody.


Smugi kondensacyjne, przejście Szwecji, gdzieś za Tärnaby


Mgła czy niska chmura

Zamglenie i mgła tworzą się podobnie jak chmury, czyli gdy powietrze zostaje oziębione do temperatury punktu rosy. Im bardziej się ochładza tym gęstsza będzie mgła. 

Aby powstała mgła radiacyjna niebo powinno być czyste - dzięki temu ciepło nagrzanej ziemi zostanie bez przeszkód wypromieniowane do atmosfery. Powietrze musi być przy tym wilgotne. Najdogodniejsze ku temu warunki panują  w dolinach i w pobliżu zbiorników wodnych. Mgła radiacyjna rozprasza się po wschodzie słońca pod wpływem ciepłych promieni słonecznych.


Poranna mgła radiacyjna w Appalachach. Widok z Pulpit Rock, Pennsylvania, Appalachian Trail


Mgła adwekcyjna tworzy się nad morzem, kiedy ciepłe i wilgotne powietrze napływa nad chłodniejszą wodę.

Ciekawym rodzajem mgły jest mgła parowania. Powstaje gdy chłodne powietrze przepływa nad ciepłą wodą - na przykład nad nagrzanym jeziorem. Widać wtedy kłęby pary tuż nad powierzchnią wody.


Mgła parowania na Sanie w pobliżu Niska

Niską chmurę stratus łatwo pomylić z mgłą, nie ma właściwie między nimi widocznej różnicy, tylko taka, że stratus nie dochodzi do poziomu gruntu.Powstaje najczęściej gdy stosunkowo ciepłe wilgotne powietrze nasuwa się na chłodną powierzchnię, np. na ziemię pokrytą topniejącym śniegiem. W zasadzie nie daje opadów, tylko czasem mżawkę. Stratus tworzy się też przy silnym wietrze, kiedy wilgotne powietrze jest wypychane ponad góry, których szczyty są wtedy pokryte chmurami, podczas gdy doliny pozostają od nich wolne. Bywa cienki lub gruby.


Stratus na zawietrznej.  Oregon, Pacific Crest Trail

Stratus przy silnym wietrze, Oregon, Pacific Crest Trail

Stratus często występuje gdy mgła, która powstała w nocy rano zaczyna się wznosić . Jeśli mgła jest wystarczająco rzadka promienie słoneczne przenikają przez nią i ogrzewają powierzchnię. Ciepło ogrzewa najniższą warstwę powietrza i mgła się rozprasza, jej podstawa unosi coraz wyżej i powstaje stratus. Chmura może się całkowicie rozproszyć, ale jej resztki pozostają w dolinach czy na stokach.


Wiatr

Wiatr wywoływany jest przez różnicę ciśnień a także równice w ukształtowaniu powierzchni. Może być wskaźnikiem zmian - im silniejszy, tym większa różnica ciśnienia pomiędzy dwoma masami powietrza. Wieje zawsze od wyżu do niżu, a wiatr ustaje, kiedy niż się wypełnia. Prognozowanie z wiatru jest dosyć trudne. 

Dla wędrujących po górach najciekawszy jest wiatr halny (fenowy), należący do wiatrów lokalnych - suchy i ciepły, spływający po zawietrznej stronie gór i tracący wilgoć przy przepływie wilgotnego powietrza nad grzbietem górskim. Wiatr halny powoduje znacznie podniesienie temperatury. Związane są z nim niezwykle czyste i przejrzyste powietrze oraz chmury altocumulus lenticularis o soczewkowatym kształcie. Nagłe porywy wiatrów fenowych przynoszą szkody w lasach i zarzucją szlaki wiatrołomami. Ciepło, które przynosi halny, zwiększa ryzyko zejścia lawin.


Altocumulus lenticularis nad Beskidem Śląsko-Morawskim (z lewej)


Wiatr halny wieje często zimą; okolice Cieszyna, gdzie mieszkam, są nim chłostane bardzo często. Obserwuję wtedy wał chmur, który utrzymuje się na grani Beskidu Śląsko-Morawskiego - nazywa się on wałem fenowym. Zdjęcie zrobię przy najbliższej okazji :-)

Uważa się, że po halnym przychodzi deszcz, kiedy nadejdzie front i chmury przewalą się przez góry, lecz ostatnimi czasy często wiatr ustaje, niż się wypełnia i albo spada tylko parę kropel, albo nie pada wcale.


niedziela, 15 listopada 2020

Szlak Doliny Sanu

Szlak Doliny Sanu, a mowa tu o dolnym Sanie, biegnie od Leżajska do Sandomierza, w pobliżu którego San uchodzi do Wisły. Ma 107 km i jest znakowany kolorem żółtym. Większość szlaku znajduje się w województwie podkarpackim, jedynie ostatnie kilometry są już w świętokrzyskim. Został moim numerem #14 polskich 100+'ów.

Na jego przejście zdecydowałam się dwa dni przed wyjazdem, wyjazdem gdziekolwiek, aby tylko zdążyć przed ewentualnym kolejnym lockdownem i zmieścić się w zapowiadanym na drugi weekend listopada oknem pogodowym. Wybór miał swoje zalety, przede wszystkim łatwy dojazd PKP. Miał jednak i wady - fatalne oznakowanie i nieciekawy przebieg wałami przeciwpowodziowymi na końcowym odcinku od Stalowej Woli do Sandomierza. Te braki równoważy ciekawy przebieg reszty szlaku - brzegi Sanu są naturalne, porośnięte wierzbami, dzikie. Kilka razy się rzekę przekracza, w tym raz jest to przeprawa promowa - świetna atrakcja. Szlak mogę śmiało polecić miłośnikom architektury drewnianej - w każdej wsi po drodze można podziwiać stare drewniane domy, jest też drewniany kościół i wiele innych zabytków.

Choć szlak jest zupełnie płaski od początku było pod górkę. Źle obliczyłam czas potrzebny na dotarcie na dworzec, a pędząc na pociąg pomyślałam "mógłby się raz spóźnić". Jakoś tak się dzieje, że to co sobie pomyślę, często się spełnia... I oto z megafonu rozległ się komunikat o opóźnieniu, które z czasem urosło do 105 minut!

W Leżajsku, podkarpackim miasteczku blisko 14-tysięcznym, czekał już Ł., wcześniej nie znany mi osobiście znajomy z Instagrama. Ku mojemu zaskoczeniu nie wyraził zgody na upublicznienie swojego wizerunku, w związku z czym nie zobaczycie go w relacji. 

Kropka początkowa lub jak kto woli końcowa znajduje się na słupie w rogu placu, przy głównej ulicy. Wyglądała na dawno nie odświeżaną, a jak znaki...? Nie lepiej! A dalej było jeszcze gorzej - nie wiem w którym roku Szlak Doliny Sanu został wyznakowany, ale w swojej, jak podejrzewam długiej, historii został odświeżony tylko raz, sądząc po wypłowieniu i zaniku znaków, miało to miejsce co najmniej 20 lat temu. 





Na szczęście infrastruktura w sąsiedztwie szlaku niewiele się zmieniła - znaki widniały na starych słupach i drzewach. Na nowych słupach bywały dość świeżo namalowane, a więc szlak nie jest całkowicie zapomniany.

Pierwszą ciekawą pozycją na trasie był zespół klasztorny bernardynów z począku XVII wieku z murem obronnym. Szybko zaczęliśmy się oddalać od centrum, mijając kilka sklepów i stanowisko sprzedaży rydzów. Przy tej samej ulicy, jak również dalej przy głównej drodze stało wiele pięknych starych domów, nawet te murowane były zaprojektowane z pewnym smakiem, miały ładne ogródki i stolarkę okienną. Chałupy drewniane były w całkiem dobrym stanie, bardzo piękne, takie jakich się już w innych regionach kraju nie widuje - są tylko na wschodzie, ale coraz mniej, bo lokalna ludność nie uznaje ich za coś cennego, a żadnego programu ratowania, konserwacji i zapobiegania dewastacji nie ma.









Minęliśmy kościół pw. św. Andrzeja Boboli, a potem długo klepaliśmy asfalt aż do mostu na Sanie w Kuryłówce, za którym skręciliśmy w drogę między domostwami i potem nad rzekę.  







W nadbrzeżnych zaroślach jeszcze to i owo kwitło, co innego właśnie więdło. San toczył swoje wody bystro i był wielką rzeką - rozlewał się szerzej niż to sobie wyobrażałam.








Czyimś łupem padł dzięcioł, którego można poznać po kropkowanych piórach.





Na pniach młodych drzew było widać ślady ocierania się o nie jeleniowatych.




Nie przyłożyłam się do nawigacji i wkrótce przegapiliśmy skręt. Skoro był ładny łęg, to trzeba było nim iść, a jednak nie... Wracać się nie jest fajnie, więc dobiliśmy do szlaku skomplikowanymi zakosami, pętlami, wreszcie skrajem pola i na przełaj przez łan poplonu. Droga polna na którą wyszliśmy była jedną z bardziej błotnistych w mojej karierze. Świeżo rozjeżdżona przez maszyny, zbierające kalafiory. W błocie były ślady zwierząt, padło nawet przypuszczenie, że mogą to być łosie, ale fantazje te zostały zaraz rozwiane przez stado rudych krów. 






Przed 16tą zaczęło już mrocznieć, a jednak należało wykorzystać każdą minutę krótkiego dnia. Na przeszkodzie stanął jednak głęboki bród na rowie melioracyjnym. Za nic w świecie nie miałam ochoty do niego wchodzić. Z pomocą przyszła mapa, na której nieopodal był zaznaczony mostek. Drewniany, śliski, ale pozwolił suchą nogą przedostać się na drugą stronę.





W tamtym miejscu był śliczny kawałek lasu położony wyżej niż nadrzeczna równina - pewnie była to krawędź terasy zalewowej. Ale było jeszcze za wcześnie. Dopiero w następnym kompleksie brzydkich młodników nadszedł czas na szukanie biwaku. Pejzaż był kiepski, szliśmy równolegle do wsi, która ciągnęła się przez parę kilometrów. Oddzielały nas od niej pola, a także wyrobisko piasku. Wydawało się, że nie jest to miejsce, które ktoś chciałby odwiedzać nocą. Rozbiłam namiot głębiej w młodniku, na przecince. Jak tylko wbiłam ostatni z ośmiu śledzi zrobiło się zupełnie ciemno, ale wtedy też zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Przez pole przejechała ciężarówka i ktoś dłuższy czas ładował piasek. Odjechał i wrócił jeszcze raz koło 18. Czy piasek był pozyskiwany legalnie - wątpię. Wieczór był jednak spokojny, wątpię żeby kierowca widział światło czołówki między drzewami. Cieszyłam się, że się wyśpię, ale zanim ułożyłam się w poziomie sięgnęłam po luksus, na który zazwyczaj sobie nie pozwalam: papierową książkę. Stosownie do pory roku wybrałam jedną z lepszych powieści kryminalnych Agaty Christie Wigilia Wszystkich Świętych. Czytałam wszystkie książki tej autorki, ale co jakiś czas w pamięci zacierają mi się zarówno zbrodnie, jak i motywy i mogę czytać od nowa. Tak się jednak składa, że tym razem wiedziałam kto zabił, bo we Wszystkich Świętych oglądałam ekranizację. To nie przeszkadzało mi zagłębić się w lekturze z wielkim zaangażowaniem. Ciemność lasu tworzyła wspaniałe tło dla rozgrywającej się w Halloween historii. Lekko mżyło.

Mżawka nie zniknęła nocą i występowała nadal rano. Od czasu do czasu skapywały krople z drzew. Po zmianie czasu poranki nastają wcześniej, więc kiedy obudziłam się dokładnie o 6 rano było już jasno. Zjadłam śniadanie - kakao i dwie domowe drożdżówki - i spakowałam się. Biwakujący nieco dalej Ł. również był już gotowy.






Mżyło niezdecydowanie, ale z czasem jakby zrobił się z tego drobny deszcz i zdecydowałam się założyć kurtkę. Tego nie było w planie! Yr.no zapowiadało tylko 0,1 mm deszczu... Prognoza zresztą cały czas się zmieniała, najpierw miało być słonecznie, potem deszczowo, a w końcu nijako. 
Zagajniki pojawiały się, było też pustkowie przypominające Pustynię Błędowską i zalane wodą kolejne wyrobisko. We mgle majaczyły jakieś maszyny.







Te budynek to podobno suszarnia tytoniu.




Szlak cały czas prowadził opłotkami i dopiero w Krzeszowie Dolnym trzeba było wkroczyć na asfalt. Była sobota rano i wieś jeszcze się nie obudziła. Krzeszów, z wyglądu bardziej małe miasteczko niż wieś, bo miał rynek, także był senny. Wspięliśmy się stromym stokiem narciarskim na wysokie wzgórze, podcięte przez San. Rozciągała się tam imponująca panorama. Na stoku wzgórza miał się znajdować cmentarz żydowski, lecz jedyne, co udało się znaleźć to... park linowy.









Dróżka prowadząca z powrotem w dół była jeszcze bardziej błotnista niż poprzednie. W starym zapomnianym sadzie leżały całkiem niezłe czerwone jabłuszka. Pozwoliłam sobie zgarnąć jedno, już naddziobane przed kosa. Dalej rozciągały się szerokie pola, aż do rzeki. Ziemia musi być tam żyzna, dzięki osadom nanoszonym w czasie wylewów. Zupełnie jak w starożytnym Egipcie, choć nad Sanem mamy do czynienia raczej z burakami i kapustą, aniżeli orkiszem i bawełną.





Dalej jednak trzeba się było znów przeprosić z asfaltem, choć z małymi przerwami. W Rędzinach weszliśmy na chwilę w ładny bór sosnowy. Trochę pobłądziliśmy, a wyszedłszy znów na asfalt natknęliśmy się na zdziczałe winogrona. Były idealnie dojrzałe, słodkie i pachnące, z mnóstwem pestek, jak za dawnych lat.





W Bielinach siano właśnie zniszczenie. Wiekowe klony w kilka minut zostały pozbawione gałęzi, zostały tylko smutne kikuty. Nie widać było żeby któryś z robotników był tym wzruszony. Drzewa były zdrowe.




Od rana wyczekiwałam wizyty w tej miejscowości, bo na mapie widać było, że żółty szlak biegnie przez teren dawnego dworu. Zastanawiałam się czy zastanę kompletną ruinę czy też odgrodzone od świata trzymetrowym murem centrum konferencyjne. Wyobraźcie sobie, że ani to, ani to. Teren był ogólnie dostępny, przez stary, zadbany park prowadziła urocza alejka. Stawy były pełne wody, a sam dwór, choć zniszczony, nosił ślady rozpoczętego remontu.




A to wcale nie koniec. W Bielinach był jeszcze piękny kościół, sanktuarium św. Wojciecha z XVIII wieku. Zajrzałam na dziedziniec w poszukiwaniu wody. Z jakiegoś pomieszczenia wychynęła zakonnica i wskazała nam kran z wodą. Podziękowaliśmy i podeszliśmy do muru - kran jest w murze. Była to woda gospodarcza, ze studni, a nie z wodociągu, ale w smaku była zupełnie neutralna i kolor też miała w porządku, więc nabraliśmy. Nie chciałam zawracać głowy i nie zapytałam czy można sanktuarium zwiedzić, a potem żałowałam, bo wewnątrz jest aż 90 relikwii różnych świętych!




Zaraz potem znów zaczął się las i znów pojawiły się winogrona - wysnułam teorię jakoby były to jakieś bardzo starodawne winogrona, rozsiane przez ptaki i zdziczałe, ale pochodzące od winogron uprawianych w średniowieczu - historia upraw winogron w Małopolsce sięga co najmniej przełomu IX i X wieku. Do Małopolski winorośl dotarła najprawdopodobniej z Państwa Wielkomorawskiego, gdzie uprawiana była z pewnością na przełomie VIII i IX wieku, a istnieje teoria, że nawet w wieku III. Winnice pod Sandomierzem wspominają źródła z XV wieku. Nie było to więc całkiem niemożliwe!

Wydzielały aromat czarnych porzeczek, a jednocześnie były delikatne i słodkie. Skórka trochę twarda, owoce nieduże - prawdziwe winogrona! Mój dziadek uprawiał prawie identyczne.




Im dalej w las, tym więcej drzew. Nie była to może pierwotna puszcza, ale zawsze miło jest wędrować wśród pni i po ściółce. Na Szlaku Doliny Sanu lasu nie jest niestety dużo, więc trzeba było się cieszyć tym, co było.





Od Glinianki aż za Ulanów prawie cały czas asfalt. Rozczulił mnie widok starej, już nie funkcjonującej, szkoły z wiekowym liternictwem i takimże orłem. 





Ulanów z kolei miał w centrum plac targowy. Można było usiąść na pustym straganie pod zadaszeniem. Czas był się posilić. Nawet w kurtce puchowej trochę zmarzłam i skostniałam. Miasto ma długą historię - uzyskało przywilej miejski do Zygmunta III Wazy w roku 1616. Przed opuszczeniem Ulanowa obejrzeliśmy drewniany, z modrzewia, kościół pw. Trójcy Przenajświętszej z 1690 r. Ma on późnobarokowe polichromie i wyposażenie, aczkolwiek nie wiadomo co z nich zostało, bo w 2002 kościół został podpalony przez nieznanego sprawcę i część wyposażenia spłonęła. Niestety drzwi były zamknięte.

W Ulanowie jednak znajduje się jeszcze jeden kościół, św. Jana Chrzciciela i św. Barbary, wzniesiony w 1643 r. Świątynia zbudowana jest również z drewna modrzewiowego, i też ma barokowe wyposażenie i polichromie. Niestety, nie sprawdziłam tego wcześniej, a żeby kościół obejrzeć, trzeba odbić ze szlaku :-(







Na skraju Ulanowa przeszliśmy przez most na Tanwi, w pobliżu jej ujścia do Sanu. Ulanów to ośrodek flisacki, mianuje się nawet stolicą polskiego flisactwa.




Asfalt ciągnął się jeszcze czas jakiś, na przemian z wiejskimi gruntówkami. Spostrzegłszy wykrzyknik nad znakiem szlaku wzmożyliśmy czujność. Należało zapomnianą ścieżynką zejść do torów kolejowych, przejść je, wyjść znowu na górę. Dalej jednak przedstawiał się prawdziwy kłopot - głębokie i niemożliwe do pokonania wykopy - budowa drogi S19. Szlak traci ciągłość, ale dało się to miejsce łatwo ominąć, bo niedaleko była główna droga. Lepiej jest nie przechodzić torów tylko zignorować wykrzyknik i skręcić w prawo - dobije się do tej samej drogi.





Okazało się, że wędrówka szła sprawnie i zbliżamy się już do zaplanowanego biwaku, a wcale się jeszcze nie ściemnia. W Zarzeczu poszliśmy do sklepu, gdzie poprosiliśmy o wodę z kranu. Pani sklepowa trochę się wahała, bo woda nie była zbyt apetyczna - bardzo chlorowana. W całej Unii Europejskiej woda z kranu jest zawsze pitna (nawet gdyby była jakaś awaria, przy tej ilości chloru raczej nic by nie przeżyło), więc nie trzeba się tym martwić, choć często ludzie, u których biorę wodę, nie zdają sobie z tego sprawy.

Nocleg był planowany pod wiatą - bardzo się ucieszyłam, kiedy znalazłam wiatę na mapie. Oczywiście, nie była wybudowana dla pieszych, tylko dla rowerzystów. Znajdowała się nad rzeką, przy polnej drodze. Ktoś przeszedł z psem, na klepisku było szkło, ale ślady libacji nie były świeże, więc postanowiłam się tam rozgościć. Ł. rozbił namiot nad Sanem, w najzimniejszym możliwym miejscu. Ale i do wiaty dochodził wilgotny i zimny powiew, dlatego po zastanowieniu rozbiłam pod wiatą namiot. Szkło wyzbierałam.





Jeszcze wieczorem chmury się rozwiały i gwiazdy zaświeciły na granatowym niebie. Poranek wstał prześliczny. Mgły rozsnuły się nad wodą, coś wielkiego pluskało - chyba bóbr, choć myślałam, że może jakiś monstrualny sum. 





Wymarsz nastąpił tuż po godzinie 7. Słońce wnosiło się coraz wyżej, wschód w całej okazałości można podziwiać z mostu. Zaraz za mostem należy skręcić i iść skrajem łąki. Ledwo widoczna koleina zamieniła się w ścieżkę, nią daliśmy nura w oblepione krwistoczerwonymi owocami zarośla głogów. Tam gdzie była wiata również rosły głogi. Późną wiosną też musi to bajecznie wyglądać, kiedy głogi kwitną.








Musieliśmy trochę przyspieszyć, bo miał do nas dołączyć Barsus, mój kolega z forum NGT. Jak na złość zaczęliśmy się gubić w związku z brakiem jakichkolwiek ścieżek na dalszym odcinku szlaku. Rów dało się sforsować, była na nim grobla, ale na grobli sterta gałęzi, potem chaszcze... Wreszcie już błotniste pole i dróżka, a na horyzoncie cywilizacja, w której miał czekać Barsus - i rzeczywiście czekał, bo poznałam z daleka jego niebieską kurtkę.




Latem jaskrawość pełni dnia szybko zastępuje delikatną poświatę poranka, natomiast późną jesienią ciepły odcień skośnych promieni słonecznych pozostaje na długo. Zdecydowanie ze wszystkich pór roku listopad jest tą najznakomitszą. Zieleń zniknęła już z drzew całkowicie, błękit nieba jest głęboki, nie rozjarzony. Chłodne i wilgotne powietrze podbija zapach ziemi, zwiędłych liści. Zbliżyliśmy się do rzeki, kluczyliśmy lasem, zaroślami. Przed samą Stalową Wolą był najśliczniejszy zakątek, w którym przechodziło się mostem nad sporym strumieniem. 










No właśnie: Stalowa Wola. Gdzie też nie prowadzą polskie szlaki długodystansowe! Trzeba jednak przyznać, że i to było ciekawe, bo przecież byliśmy właśnie w centrum Centralnego Okręgu Przemysłowego, jednego z największych przedsięwzięć II Rzeczpospolitej. Konkretnie, przeszliśmy obok elektrowni. Uruchomiono ją w 1939 r., tuż przed wybuchem II wojny światowej. Woda pompowana z Sanu służy do schładzania i wraca do rzeki wzburzonym kanałem. 






Nawet tutaj, w takim raczej zapomnianym miejscu, ktoś wymalował czerwoną błyskawicę. Kulturalnie - na części wiaduktu pociągniętej farbą nadającą się do mycia. W sumie przeszliśmy tamtędy dwa razy, na skutek problemów nawigacyjnych. Kawałek dalej stanęliśmy wszyscy troje na rozstajach. Były też trzy drogi do wyboru i trzy telefony, w które byliśmy wpatrzeni. W efekcie były też trzy koncepcje odnośnie tego, gdzie należy skręcić :-D 




Później wkroczyliśmy na wał przeciwpowodziowy i tak już zostało aż do końca wędrówki. Po obu stronach było płasko, widać było, że sztucznie zmniejszyła się retencja w dolinie, która dawniej rozciągała się daleko, daleko. Co ciekawe domy przyklejały się do wału po obu stronach wału. Ale były to stare domy. Jeszcze raz znaleźliśmy się w ładnym, rozświetlonym zagajniku, ale to już po raz ostatni, a do końca szlaku pozostało dobre 60 km.





W miejscu gdzie nad wodą malowniczo zwieszały się rury gazociągu spoczęliśmy na lunch.









Przeszliśmy przez tory i tutaj ślad na mapie w aplikacji mapy.cz się urywał. Na pewno nie mieliśmy przechodzić mostem kolejowym - właśnie przejechały  dwa stare wagony intercity. Barsus pogrzebał w swoim telefonie i odkrył, że miał wcześniej już skręcić w stronę stacji kolejowej Stalowa Wola Rozwadów, ale i z tego dalszego punktu mógł się ewakuować do domu. Dzięki Barsus za wspólną wędrówkę :-)





Już tylko z Ł. doszliśmy do mostu drogowego na wysokości Radomyśla. Tutaj musieliśmy zdecydować co dalej. Znak szlakowy nakazywał skręt, a na mapie był fragment szlaku na przeprawie promowej w Pniowie. Nie było jednak pewności czy prom rzeczywiście kursuje. W internecie, owszem, było napisane, że kursuje, ale były to informacje sprzed dwóch lat. Trzeba było złapać jeńca i zrobić wywiad. Mostem przejeżdżali rowerzyści, zaczepiłam jedną panią, ale powiedziała, że niestety nie wie, bo jest z innej wsi. Po chwili nadjechał jednak wesoły facet i chętnie udzielił wyjaśnień. Miał leśny strój i wędkę, musiał więc być zorientowany w takich sprawach. Wyszczerzył swoje jedyne trzy zęby i odparł, że kursuje, ale nie dziś, nie w niedzielę - tylko od poniedziałku do piątku, od 6 do 20. Na wschodzie widocznie jak dawniej, w szabas i niedzielę nie pracuje się. To nam pasowało, mogliśmy popłynąć rano.






Za mostem nie było żadnych znaków. Pomyślałam, że gdybym była znakarzem, wyznakowałabym dalej szlak wzdłuż wału, a więc najpewniej taki też powinien być dalszy przebieg szlaku. Tak też było, słońce zaszło i po kilku kilometrach doszliśmy do Zagrobla, gdzie objawił się szlak. 

Miałam na oku kolejną wiatę, tym razem wiejską, przydrożną, potencjalnie imprezową. Najpierw trzeba było jednak zdobyć wodę. W tym celu skręciliśmy wgłąb Zagrobla. Hm, hm, pusto i ponuro, w jednym domu łańcuch na bramie zamiast dzwonka, w drugim, na rogu, głośna impreza. Zawsze polegam na swojej intuicji, jeśli chodzi o pukanie do cudzych drzwi - muszą to być drzwi, które jakoś do mnie przemówią. Wreszcie trafiliśmy na podwórko, gdzie coś się działo, a brama była otwarta. Zaszczekał pies, wyjrzał gospodarz i pozwolił nam nabrać wody. Od razu było widać, że to bardzo mili ludzie, opowiedzieliśmy co robimy i dostaliśmy zaproszenie na herbatę. Usiedliśmy na tapczanie, herbatę zaraz podano - przejrzysty, słomkowy napar, taki jaki tradycyjnie podaje się w Polsce. Do tego była miska prażynek. Tak się składa, że były to moje pierwsze prażynki w życiu.

Etos włóczęgi wymaga aby za otrzymane łaski odwdzięczyć się gospodarzom jakąś dobrą opowieścią, więc naturalnie wdaliśmy się w długą rozmowę. Podobno wśród sąsiadów próżno szukać kogoś, z kim można by porozmawiać. Nawet i z wodą mogło być kiepsko - na początku wsi nikt by nam nie otworzył, na rogu zawsze impreza, sąsiad bezpośredni zupełnie zdziwaczały... Ma się to rozeznanie!




Wciąż jednak celowaliśmy w wiatę. Aż do przeprawy w Czekaju Pniowskim miał być asfalt, więc ciemność nie przeszkadzała. Niestety wiata była zajęta, odbywało się w niej huczne spotkanie towarzyskie. Przemknęliśmy niezauważeni. Dopiero we wsi nad przeprawą psy się rozszczekały na potęgę. Ale umknęliśmy nad rzekę - za wał. Tam już nad nie wyczuwały, a za to dochodziło światło latarni. Rozłożyliśmy się po prostu przy samej przystani. Prom kołysał się na bystrej fali, był przycumowany po naszej stronie. Rozbiłam się pod rozłożystymi drzewami, które skutecznie chroniły podłoże przed rosą i stanowiły miłe zadaszenie. Obok miałam sławojkę, a więc pełen luksus. Nie ja jedna chciałam z niego skorzystać. Kiedy byłam już po kolacji i siedziałam zagłębiona w lekturze kolejnego rozdziału pasjonującego kryminału nadjechał samochód, a osobnik z latarką zaraz namierzył mój namiot. Był z pewnością bardziej zdziwiony niż ja, bo bezceremonialnie zajrzał mi do przedsionka. Przywitał się grzecznie, mówiąc "siema", a ja odpowiedziałam mu "cześć". Potem skorzystał z wc i odjechał...




Choć jeszcze wieczorem powłóczyłam się po okolicy, a nawet weszłam na prom, to dopiero rano mogłam rozejrzeć się porządnie. Znów było bardzo szaro i mgliście, ale nie bardzo zimno, bo ochłodzić się miało dopiero po moim powrocie do domu - ha!

Jak wyczytałam tutaj, przeprawa między Wrzawami (Czekajem Wrzawskim) a Czekajem Pniowskim istniała już w XVIII w. Korzystali z niej kupcy, podróżujący "Traktem węgierskim" do Lublina. Pierwsza wzmianka na ten temat pochodzi z 1783 r., a więc kilkadziesiąt lat po zmianie koryta Sanu, która nastąpiła na przełomie XVII i XVIII w. Przedtem San uchodził do Wisły na wprost Sandomierza, a nie tak jak teraz, kilka kilometrów na północ. Podróżni korzystali przy przeprawach z karczm, wokół których tworzyły się osady. Te osady przybierały nazwę "Czekaj" - jak poczekalnia. 





 
Przy brzegu stał pomnik ofiar wypadku, w którym utonęło kilkanaście osób.




Pan od promu przyjechał prawie punktualnie o 6 rano. Był już uprzedzony o tym, że będzie miał chętnych - państwo u których braliśmy wodę znali go i napisali do niego z zapytaniem czy pływa. Bo nie jest to wcale takie oczywiste - jeśli są jakieś prace w polu albo inne ważniejsze zajęcia, prom nie pływa. Przepłynął najpierw bez nas, testowo, a dopiero potem z nami. Jedynym napędem jest nurt rzeki.







Dalej szlak prowadził... zgadniecie? Tak, wałami! Było to bardzo monotonne, zwłaszcza w tak szary i mglisty dzień. Od czasu do czasu pojawiała się jakaś opustoszała osada, ale pola były ciche. 










Obeszliśmy tak cały cypel lądu u zbiegu Sanu i Wisły. Miejsce to doskonale nadawało się na pole bitwy i rzeczywiście bitwa się tam odbyła: 12 czerwca 1809. Miało to miejsce w czasie wojen napoleońskich i jeśli dobrze zrozumiałam niezależnie od Rosji, która była wtedy w sojuszu z Francją, wojska Księstwa Warszawskiego pod dowództwem księcia Józefa Poniatowskiego stoczyły bitwę (jedną z wielu) z wojskami austriackimi. Zginęło w niej 100 Polaków i 200 Austriaków (choć zapewne i po stronie austriackiej byli Polacy). Dziś w tym miejscu stoi pomnik, a obok wiata z ławkami.






Choć Sandomierz był już bardzo blisko, trzeba było przejść jeszcze wzdłuż rzeki Łęg do mostu i z powrotem na wał. Na początku XVIII w. San uchodził do Wisły właśnie wraz z rzeką Łęg. Na mapie doskonale widać jego starorzecza na północ od Gorzyc i Motycz. Tą część szlaku miałam na mapie Compassu "Wyżyna Sandomierska", więc nawigować było w miarę łatwo, pomimo tragicznego oznakowania.





Pojawiły się jakieś domy wciśnięte pod sam wał, jakaś niedoszła lub była stodoła. Żywego ducha. Dopiero za zakrętem pojawili się ludzie - pracownicy budowlani robiący coś na wale. Okazało się, że wałem nie da się kontynuować, bo właśnie kładzie się na nim asfalt. Wszak bez asfaltu nie może pełnić swojej funkcji. Kolejny przykład sprzeniewierzania unijnych funduszy.





Po drugiej stronie Wisły piętrzyły się Góry Pieprzowe, wysunięte najdalej na wschód pasmo Gór Świętokrzyskich.




Wreszcie zobaczyliśmy Wisłę, a z mostu na niej stare miasto w Sandomierzu, prastarym grodzie, zamieszkałym obecnie przez 23 tysiące dusz. Sandomierz miałam już okazję odwiedzić podczas przejścia szlaku czerwonego z Gołoszyc do Annopola w 2017 r. To właśnie wtedy odkryłam istnienie żółtego szlaku z Leżajska. Za mostem żółty i czerwony szlak się spotkały i prowadziły znaną mi już trasą na wysoki brzeg Wisły, schodkami na sandomierski rynek.








Doskonale wiedziałam gdzie znajduje się końcowa kropka - na ścianie rogowej kamienicy - i ku niej radośnie wbiegłam po schodkach. Kropka nic się nie zmieniła! Poklepałam ją z satysfakcją.






Już podczas poprzedniej wizyty w Sandomierzu odniosłam bardzo pozytywne wrażenie, i to nie tylko dlatego, że jestem wierną fanką serialu "Ojciec Mateusz". Miasto ma wspaniałą atmosferę, starówka jest urocza, zabytki cieszą oko. Sandomierz nie jest duży, ale centrum ma bardzo fajnie skoncentrowane. Niestety ze względu na pandemiczne obostrzenia miasto zupełnie opustoszało. Smutno było patrzeć na puste restauracje. 







Wraz z Ł. obeszliśmy rynek i pożegnaliśmy się. On poszedł poszukiwać busa, a ja na pociąg - stacja kolejowa znajduje się 3 km od centrum, a jedyny pociąg miał niebawem nadjechać. Wróciłam na most i idąc tym razem drugą stroną miałam doskonały widok na miasto. 



Pociąg nadjechał prawie pusty - miałam cały wagon dla siebie. Bez problemu kupiłam bilet do Katowic z przesiadką w Przeworsku u konduktora. Z przyjemnością zasiadłam na granatowym pluszu i wbiłam wzrok w przemykający krajobraz. Im dalej na wschód tym bardziej było mglisto. TLK Galicja z Przemyśla do Ostrawy był dość szczelnie wypełniony z lekka śniętymi pasażerami. Nadszedł zmierzch, potem ciemność. Cierpliwie wypatrywałam Katowic, wyobrażając sobie rozkosze, jakie mnie czekały. Choć ostatnio usłyszeliśmy, że (poza pewną sferą ideową) otacza nas tylko nihilizm, perspektywa zanurzenia się w wannie pełnej gorącej wody zdawała się jaskrawo tej teorii zaprzeczać.