Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

piątek, 12 kwietnia 2024

Pieszy trawers Japonii: Furano - Nishiokoppe (Park Narodowy Daisetsuzan, Mount Uenshiri)

Z kotliny, w której biwakowałam nie widziałam dobrze nieba. Z rana było błękitne i podejrzany był tylko, wiatr, który wiał już ponad 24 godziny, a to się w Japonii normalnie nie zdarzało. Nie mogłam się za bardzo spieszyć, wręcz starałam się iść wolno, bo miasto Furano było już niedaleko, a sklepy w całej Japonii zawsze otwierają późno. Im mniejsze miasto tym gorzej. Miałam czas do 10. Oprócz sklepu miałam coś jeszcze do załatwienia - posiąść jakąś wiedzę na temat pasma górskiego Daisetsuzan.

Park Narodowy Daisetsuzan to najbardziej znany rejon górski na Hokkaido i zarazem miejsce goszczące jedyny znany w Japonii trekking wielodniowy, który nie jest pielgrzymką. Nosi on nazwę Daisetsuzan Traverse i polega na przejściu całego pasma głównym grzbietem. Rzecz jasna chciałam ten trawers włączyć w swoje przejście. Nie ma on nawet 100 km, ale prawie, jeśli się policzy wraz z dojściem na grzbiet i zejściem. Nie spodziewałam się, że mogą z tym być jakieś większe problemy. Byłam jednak w błędzie.

Miałam szczęście tym razem i w informacji turystycznej na dworcu poznałam Amerykanina, który tam pracował. Pochodził z Oregonu, z miasteczka niedaleko Fish Lake, do którego robiłam flip-flop na Pacific Crest Trail. Pozwolił mi w ramach wyjątku naładować elektronikę, mogłam też zostawić rzeczy i iść po zakupy. To on uświadomił mi, że to nie taka prosta sprawa z tym trawersem, bo po tym jak stopił się już cały śnieg powysychały źródła na grzbiecie. Nie wszystkie strumyki i źródła mają wodę pitną, bo są zbyt zmineralizowane, wypływając z kraterów wulkanicznych. Podobno dzień przede mną wędrówkę zaczął Izraelczyk. Po przemyśleniu sprawy zabrał mniej wody niż pierwotnie planował, ostatecznie 10 litrów. Nie wyobrażałam sobie czegoś takiego - musiałam przecież mieć też ze sobą zapas jedzenia na 7 dni. A najgorsza była prognoza pogody - nadchodził właśnie tajfun, dlatego tak wiało. Nad pasmem Daisetsuzan widać już było jak gdyby wał fenowy. Nie wiadomo było jednak czy rzeczywiście tajfun sięgnie centrum Hokkaido, czy tylko muśnie jej wybrzeża.

W mieście była jeszcze druga informacja turystyczna, z którą skontaktował się Amerykanin z pierwszej w związku z moim zainteresowaniem noclegiem w chatce na samym początku szlaku. Była na mapie. Amerykanin nie wiedział jak się do niej dostać, myślał, że jest niedostępna i zawsze zamknięta, okazało się jednak że  w drugiej informacji można dostać klucz, a nocleg jest darmowy. Poszłam więc tam, podpisałam formularz i wzięłam klucz, obiecując że odeślę go z pierwszej napotkanej poczty.




Furano jako miejscowość turystyczna miało oczywiście problem ze śmieciami - nie było nigdzie koszy, więc turyści byli zmuszeni wbrew zasadom wyrzucać je do koszy w toalecie. Ja na szczęście mogłam zostawić swoje śmieci w informacji. W sklepie odmówili. Publiczne gniazdka też były oczywiście zablokowane.









Jeszcze sporo kilometrów dzieliło mnie od podnóży gór. Plecak już ciążył, a jeszcze nie było w nim zapasów wody, bo dopiero następnego dnia rano miałam minąć ostatnie źródło. Tego wieczora kierowałam się ku innemu, które miało mieć znaną, bardzo zdrową wodę mineralną. Amerykanin pokazał mi na mapie jak do niego dojść i faktycznie źródło było doskonałe. Wiele osób podjeżdżało samochodami żeby nabrać wody.





Stamtąd jeszcze około godziny czy półtorej było do chatki, żwirową drogą. Niby nie daleko, ale z ciężkim plecakiem szłam wolniej niż zwykle. Wiatr szalał w koronach drzew, miałam nadzieję że następnego dnia przestanie, bo trudno będzie iść. Jak się cieszyłam, że nie muszę biwakować, a czeka na mnie chata. I to jeszcze jaka! Naturalnie byłam sama, bo tylko ja miałam klucz. Do przedsionka dało się wejść bez klucza i też byłby tam niezły nocleg - może komuś przyda się ta informacja. Ale oczywiście w środku było daleko przyjemniej. Odsłoniłam okiennice i ułożyłam śpiwór i materac na matach. Gdyby było zimno można byłoby napalić w piecyku. Łazienka była wewnątrz, więc już wcale nie musiałam wychodzić. Siedziałam na macie i wyjadałam co cięższe przysmaki z plecaka.







Nocą wiatr ruszał okiennicami, były różne hałasy. Ale spałam dobrze. Obudziłam się po 4 i zaczęłam pakować. Od razu ktoś przyjechał autem na szlak, potem jeszcze dwa auta. To znaczyło, że wiatr nie jest tak silny, żeby nie dało się iść. Przy wejściu na szlak była tablica z zakazem używania grotów w kijkach. To był jeden z najgłupszych japońskich pomysłów jakie widziałam. W założeniu pewnie używanie zamiast grotów gumek ma w jakimś stopniu ograniczyć erozję na zniszczonych szlakach, bo gumka nie wbija się w ziemię. Większość ludzi ignorowała ten wymysł i chodziła z grotami, ale w skałach bardzo często widywałam zgubione gumki. Ostatecznie więc erozja jest jak była i tylko przybyło śmieci w górach. Zbierałam wszystkie gumki i uzbierała mi się w sumie cała kolekcja (zaczęłam miesiąc wcześniej). Sam absurd tego pomysłu jest mało szkodliwy, problem polega na tym, że kijków używa się w terenie błotnistym i śliskim żeby nie złamać nogi, nie przewrócić się itd. Idąc z gumkami nie można polegać na kijkach, są one wtedy na nic, a jeśli się o tym zapomni i oprze na kijku z gumką wtedy poślizg jest daleko bardziej niebezpieczny niż zwykły, który kijki hamują. Kijki z grotami tyle razy ratowały mnie od niebezpiecznego upadku i też tylko dzięki nim jestem w stanie chodzić. Gdyby nie kijki ze względu na kolana nie mogłabym w ogóle chodzić po górach. I muszą to być kijki z grotami.






W pobliżu ostatniego źródła dogoniłam grupkę starszych panów. Później się okazało, że wycieczka rozpoczęta o 4 nad ranem skończyła się już o 9 i spotkałam panów wracających do aut. Japoński zwyczaj wychodzenia wcześnie na szlak jest więc nie do zwalczenia i nawet jak jest to krótka wycieczka to trzeba wyjść ekstremalnie wcześnie.

Nabrałam 5,2 litra wody, mając jeszcze 1,5 litra herbaty w butelce. Czyli razem tylko 6,7. To było bardzo mało jak na dwa dni, ale nie byłabym w stanie więcej unieść. Miałam nadzieję, że coś znajdę albo będę szybsza przy mniejszym obciążeniu. Plecak jednak ważył już blisko 25 kg i nie byłam w stanie podnieść go i założyć. Musiałam zawlec na kamień, usiąść, włożyć ręce w szelki i jakoś sie z tym wygramolić. Szło się strasznie źle. Waga plecaka osiągnęła pewnie ze 40% mojej wagi. Szłam więc bardzo wolno. Plecak był nadal wygodny, nigdzie się nie wrzynał, bo plecak bez stelaża dobrze przylega do ciała, a miękki pas biodrowy nie wrzyna się, ale sam ciężar był po prostu straszny i przygniatał. Kawałek dalej był strumień. Ku mojemu zaskoczeniu nie była to ostatnia woda, była jeszcze struga sącząca się z bagna. A że minęła już godzina byłam w stanie wypić litr i nabrać kolejny do butelki. Szlak długo wiódł bagnami, stąd właśnie wrócili się panowie. Widziałam już przed sobą grzbiet Mount Furano.










Podejście na szczyt było mozolne i ekstremalnie strome. Podłoże było zupełnie luźne, na każdym kroku się osuwałam. Miejscami wycięto nową ścieżkę w kosodrzewinie, ale jeszcze rok czy dwa i będzie ona wyglądała tak samo. W takim terenie mogłyby zadziałać tylko zygzaki, ale Japończycy konsekwentnie ich unikają.








Widok ze szczytu był jednak bajeczny i widać było, że szlak dalej jest nieco łatwiejszy, pełny tylko kolejnych wzniesień na grzbiecie. Widać było ten grzbiet ciągnący się na północ i niedaleko fragment aktywny wulkanicznie, nie było tam roślinności i wydobywała się para, a osady miały różne kolory. Nie byłam sama na szczycie, parę osób weszło od łatwiejszej strony.







Poszłam od razu dalej, ciesząc się cudownym widokiem. Wiatr osłabł nieco i szło się dobrze. Wysoko w górze było dość chłodno i pot szybko obsechł. Po trzecim śniadaniu musiałam zostać w bluzie, tak było zimno.







Niekiedy schodziło się w kosodrzewinę, a potem znów wyżej w piętro alpejskie z kwitnącymi jeszcze letnimi kwiatami po wschodniej stronie góry. Zachodnia składała się z wulkanicznych urwisk.











Około 16 nagle pojawiły się chmury. Był to znowu wał, który się malowniczo nasuwał od wschodu. Pięknie to wyglądało, ale źle wróżyło. Ostatecznie znalazłam się w chmurach i widoki się skończyły. Poszłam wschodnią stroną, tak żeby zajrzeć na miejsce wyschniętego źródła. Wody płynącej nie widziałam, lecz coś jakby szemrało pod głazami. Nic nie było widać, nie chciałam zgubić ścieżki. Skoro było powiedziane, że źródło wyschło to dałam spokój (podobno przewodnik górski przekazał tę informację).







Kawałek dalej była darmowa chata górska, samoobsługowe schronisko. Było dość prymitywne, nie było podłogi tylko klepisko, ale platforma do spania była czysta. Chyba był to dość nowy budynek. Wiele osób już tam było, stryszek był zajęty, ale na dole była tylko jedna para i dostał mi się cały drugi kąt, w sumie najlepsze miejsce. Część osób o zmroku wyszła z latarkami i po jakimś czasie wrócili z wodą. Miałam jednak jeszcze ponad 5 litrów, a oni nie wydawali się rozmowni. Trzeba było zapytać skąd wzięli wodę, ale nie miałam śmiałości. Zrobiłam sobie pyszną kolację, jajecznicę na szynce z ryżem z rozgniecionego onigiri z czarnym sezamem. Sączyłam herbatę, delektując się i akurat jak zaczęło się ściemniać byłam gotowa do snu. Moi sąsiedzi leżeli już też w śpiworach. Mieli dobry, lekki sprzęt, ale za małe zapasy jak na cały trawers, wywnioskowałam więc, że następnego dnia będą schodzić.






Po dobrze przespanej nocy z lękiem otwierałam oczy, bałam się spojrzeć przez okno. Padał deszcz, nadal wiało. Chmury przewalały się przez grań. Wszyscy powstawali, dwóch chłopaków i para wyszli przede mną. Rodzina z psem chyba zostawała - chcieli przeczekać całe załamanie pogody? Ja chciałam pójść do następnej chatki przed huraganem i tam czekać, bo tam było źródło. Tajfun najwyraźniej szedł trochę bokiem, bo aż tak nie lało, ale to właśnie wiatr okazał się najgorszy. Miał się wzmóc ku wieczorowi, więc należało się spieszyć.

Chata była na wschodnim zboczu, wiatr też był wschodni. Ale szalał dopiero na samej grani. Nic nie było widać, ścieżka była bardzo wąska, ograniczona poszarpanymi linami. Po zachodniej stronie było urwisko: krawędź wulkanu. Być tam strąconym oznaczało tylko jedno. Zapierałam się więc kijami i powoli stawiałam kroki. Podmuchy zwalały z nóg, trzeba się było zatrzymywać. Deszcz padający poziomo szybko przesiąkł pod kurtkę, po jednej stronie twarzy nic nie widziałam, bo krople deszczu padały na okulary. Było naprawdę źle. Zwróciłam się w myślach do duchów opiekuńczych, niechże nadeślą jakiś ratunek.

Łatwiej było iść w górę, więc jakoś wpełzłam na szczyt Mount Tokachi (2077 m n.p.m.) Stało tam wiele ogromnych głazów, cały labirynt. I dwie ścieżki do wyboru. Widziałam, że moi poprzednicy zeszli w lewo, w kierunku cywilizacji. Ja miałam iść prosto, lekko w prawo na początku. Zwróciłam się w tym kierunku, szukając ścieżki, jakichś znaków. Ale nic nie widziałam, żadnego kopczyka, śladu ścieżki. Przy jakiejkolwiek widoczności pewnie znalazłabym ją bez trudu, ale teraz wiatr zaczął chłostać mnie deszczem po twarzy, chmury się kłębiły, było strasznie zimno i ledwo trzymałam się na nogach pod naporem podmuchów. Popatrzyłam w drugą stronę, tam była zawietrzna, tam była druga ścieżka i tabliczka z nazwą ratunkowej chatki. Czy nie ją ofiarowywały mi bóstwa opiekuńcze? Tak trzeba było zrobić, dalsza wędrówka granią była niemożliwa. Podjęłam więc decyzję o zejściu do ratunkowej chatki. W taką pogodę nikt nie dałby mi mandatu za nocleg tam, więc byłam bezpieczna. Trzeba tylko było tam dojść. A to też nie było takie proste. Jednak od razu odczułam ulgę, wiatr gnał górą, a zbocze po zawietrznej było osłonięte. Dopiero dalej, znacznie niżej gdzie był płaski grzbiet po północnej stronie krateru znów zaczął szaleć. Zapierałam się kijkami i stałam na zgiętych nogach aż podmuch zelżał i potem prędko biegłam kawałek zanim znowu się wzmógł. W ten sposób posuwałam się naprzód. Najgorzej było na nawrocie, kiedy trzeba się było obrócić do wiatru i zejść po stromych głazach. Ale to już było tak blisko. Chmury się rozerwały i zobaczyłam chatkę.







Nie był to żaden pałac, a miejsce, w którym nikt z własnej woli raczej nie chciałby nocować. Ale ja już widziałam gorsze rzeczy i w gorszych lokalach spałam. Chata trzymała się mocno, choć drżała podczas mocniejszych podmuchów. Podłogi nie było, był zagracony podest. Dach był nieszczelny i woda kapała przez sufit, a także przez szparę w oknie. Zaraz ruszyłam głową i zaczęłam nabierać tej wody, bo innej nie było. Przebrałam się w suche ubranie, rozwiesiłam na starej drabinie mokre i zabrałam się za łapanie deszczówki do garnka za węgłem chaty. Wystawiałam rękę tam gdzie skapywała woda z dachu. Jedną z butelek postawiłam pod strużkę sączącą się z sufitu, drugą podłączyłam linką do nieszczelności w oknie tak że po lince sączyła się woda do środka. Zajmowałam się tym całe popołudnie, a na zewnątrz szalał straszliwy huragan. Noc była przerażająca, wiatr trząsł chatą, wydawało mi się że wyciśnie okna, ale tak się nie stało. Spałam długo aż ludzie zaczęli podchodzić i zaglądać do środka. Zatrzymywali się i smutni zastanawiali co dalej. Jedni zawracali od razu, inni podchodzili kawałek i wracali z grzbietu, gdzie wiało najbardziej. Nikt nie wszedł na szczyt, nie dało się tam poruszać. Rozmawiałam z tymi ludźmi, opowiadałam o swojej wędrówce, a że oni wracali i mieli wodę zostawiali mi ją. W ten sposób uzyskałam 2 litry i mogłam sobie pozwolić na zostanie w ratunkowej chacie jeszcze jedną noc. A jednak nie mogłam tam siedzieć wiecznie. Potrzebowałam więcej wody i jedzenia też nie miałam aż tak dużo, do końca szlaku przewidywałam jeszcze 5,5 dnia. Przeliczyłam zapasy, zastanowiłam się i postanowiłam przed kulminacją huraganu przewidywaną na godziny między 17 a 19 udać się na próbę innym szlakiem, który dobijał do grzbietu do chaty pod Mount Biei. Dalej na zachód niebo było błękitne i aż trudno było uwierzyć, że tu jest tak źle.










Dało się iść, bo byłam po zachodniej stronie i większość szlaku prowadziła w kosodrzewinie, która chroniła przed podmuchami. Popadywał deszcz, ale skąpo. Od razu trafiłam na strumyk i już zaczęłam myśleć, jaka to byłam głupia, że nie sprawdziłam go wcześniej. Spróbowałam wody przed napełnieniem butelki i już nie musiałam się ganić - woda była tak okropnie cierpka i wstrętna, że zdrętwiało mi podniebienie. Czegoś takiego pić się nie dało.







Szłam więc aż do kolejnego strumyka, który wypływał z kolorowych osadów i na mapie również był oznaczony jako nie nadający się do picia. Trzeba go było pokonać, ale osuwisko zniszczyło szlak i była tam karkołomna konstrukcja z lin i zardzewiałych drabin. Po mojej stronie była lina z węzłami, po której należało się spuścić, po drugiej zardzewiała drabina. Bałam się tego z ciężkim plecakiem. Zejść na dół może bym jeszcze zeszła, może spuściłabym plecak. Ale co jeśli dalej okazałoby się, że musiałabym wrócić? Nie umiem wciągać się na linie, nie mam tyle siły, a już z 20 kg na plecach to całkowicie niemożliwe. Nie wiedziałam czy linę dałoby się wykorzystać do podciągnięcia plecaka. W dodatku robiło się coraz później i zanosiło się, że kulminacja huraganu dopadnie mnie na szlaku. Widziałam jak jest potwornie stromy, pnie się po skałach. To było bez sensu. Zdecydowałam się wrócić do ratunkowej chaty.











Wróciłam na czas, chata zaczęła się trząść już cały czas po 17. I teraz już naprawdę się bałam, że odlecę razem z kupą desek. Ale jednak tak się nie stało, po 21 już wiatr wrócił do stanu poprzedniego i zasnęłam po skromnej kolacji.






Teraz kiedy naprawdę skończyła mi się woda musiałam zejść niżej, aż na parking, gdzie był bardzo fajny budynek, ale z kamerami i ostrzeżeniami że nocować nie wolno. Olałam zakaz i wyrzuciłam śmieci. Myślałam że będzie sucha toaleta, ale była tam też woda, co prawda nie pitna, ale wcale nie obrzydliwa. I nawet wifi!







Potem minęłam jeszcze kemping, gdzie nabrałam lepszej wody. Chciałam iść drogą gruntową przez park narodowy, ale była za szlabanem i zarośnięta, nie można było tam iść. Szłam więc kombinacją szutrowych dróżek przez pola i asfaltowych łączników. Ostatecznie też było tam ładnie, widok na góry, z których chmury już się zaczynały unosić i moje 3600 km. Planowałam obejść kawałek grani i wspiąć się na nią ponownie następnego dnia.









W polach rosła gryka, która poruszyła w mojej duszy nutę tęsknoty za ojczyzną, była to gryka "jak śnieg biała". Nie zabrakło też pałającej dzięcieliny.











Pustkowie było jeszcze większe niż zazwyczaj. W jednej osadzie było kilka gospodarstw, jakiś pan mnie wypytywał bardzo sympatycznie i chciał ofiarować wodę. Robotnicy przy drodze nie mogli się nadziwić, że przyszłam z Kiusiu.





Wieczorem chmury zabarwiły się na złoto, bałam się że to zwiastun kolejnego załamania pogody. Zeszłam aż nad zaporę Lake Chubetsu. Był tam mały parking, już się robiło ciemno, ale straszne tam były komary i poszłam dalej.






Szłam z pół godziny z czołówką do miejsca, które sobie upatrzyłam. Było to kolejne źródło wody mineralnej, bardzo obfite. I popularne. Parking był duży, była fajna wiata. Tylko toalety były zamknięte, ale wodę wzięłam naturalnie ze źródła. Była lodowata i miała doskonały smak. Ułożyłam się na podłodze, mając nadzieję że nie przyjdzie deszcz, który by się na niej rozlał.









Już jadłam śniadanie kiedy przyjechały pierwsze osoby nabierać wody. Noc była bezchmurna, niebo błękitniało, ale zapowiadano deszcz. Przeszłam się do pierwszego źródła ładną alejką, potem wróciłam i popędziłam asfaltem pod górę. Czekało mnie podejście na 1750 m z 450 m. Była sobota i nie byłam jedyną osobą, która nie wjeżdżała tam autem. Dzieci ze szkoły sportowej licznie wjeżdżały na nartorolkach. Przy niektórych autami jechali rodzice. 






Wulkan Asahi Dake (2290 m n.p.m.) wyglądał imponująco. Zapowiadano zmianę pogody, deszcz i burze, nie marzyłam więc nawet o wejściu na szczyt, a jedynie o strawersowaniu zboczy i przejściu dalej na północ, czyli w lewo. Marzyłam też o podładowaniu baterii, ale okazało się to niemożliwe. Park Narodowy, więc miejsce anty-turystyczne. Była tam piękna nowo wybudowana informacja turystyczna. Stoliki, kolorowe plansze, nowoczesna toaleta. Zniknęłam w toalecie, plecak zostawiając przed kabiną. Słyszałam jak ktoś z obsługi zajrzał sprawdzić co tak długo robię. Czy czasem nie podpięłam się do gniazdka, nie piorę czegoś albo nie myję włosów. Miałam nadzieję, że zrobiło się temu komuś głupio. Ale pewnie nie. Poszłam po prostu zapytać pracownika czy mogłabym podładować telefon przed wyjściem w góry. Był to błąd, oczywiście odmówili. U nas pierwsza zasada brzmi "przed wyjściem w góry naładuj telefon", ale tam zasadą jest "wara od gniazdka". Pracownik był dość miły, wytłumaczył się, że ministerstwo środowiska zakazuje udostępniania gniazdek turystom. Miałam nadzieję, że nie utkwię w górach na kolejny nieplanowany postój. Można było zjeść przy stoliku swoje jedzenie, wiec usiadłam. Mieli tam też do nabycia torby z twardego plastiku na odchody. Już o tym idiotycznym wynalazku pisałam wcześniej. Współczuję rodzinom z dziećmi, które wybierają się w góry z biwakiem. W północnej części parku nie ma normalnych toalet, tylko przepierzenia przeznaczone do użycia toreb. Przed wejściem do informacji była skrzynia na odchody. Czekała aż samochód przyjedzie ją opróżnić, ale nie widziałam żeby ktoś z niej korzystał. Może Japończycy zachowali jeszcze rozsądek.





Ostatecznie czym prędzej opuściłam nieprzyjazne progi i ruszyłam na szlak. Ponieważ na Asahi Dake można wjechać kolejką nie był specjalnie uczęszczany. Spotkałam kilka osób, w tym wszystkie dzieci, które wjechały na górę na nartorolkach. Biegły chyba na górę i w dół. Podziwiałam jak zgrabnie przeskakują po kamieniach, jak radzą sobie z licznymi poślizgami. Wraz z wiekiem człowiek okropnie sztywnieje i im więcej spędza czasu siedząc tym bardziej go potem paraliżuje na widok błota i kamieni.







W okolicach stacji końcowej kolejki zaroiło się od ludzi. Podążyłam za nimi w kierunku kraterowych stawków. Były to śliczne jeziorka, za którymi buchała para z fumaroli. Szczyt wulkanu był już w chmurach, pogoda się psuła. Było ciepło, 20 stopni, a mimo to wszyscy byli ciepło poubierani. Nie widziałam zresztą chyba nigdy Japończyka tylko w krótkich spodenkach - zawsze mieli pod spodem obcisłe, czarne getry. Pod koszulkami również nosili bieliznę termoaktywną z długimi rękawami. Taki strój ubrałabym gdyby było z 15 stopni mniej. Wszyscy mieli małe kolorowe plecaki i kapelusze na głowach, kobiety również często zasłony na twarz z dziurkowanego materiału. Wcześniej myślałam, że chodzi o covidozę, jednak doszłam do wniosku, że robią tak żeby osłonić się przed słońcem i nie opalić twarzy. Ideał piękna w Azji to przecież blada skóra. Ja tam lubię kiedy słońce funduje mi piegi i brązowy odcień skóry. Nie widać wtedy tak bardzo rumieńców :-)

Przy pierwszym jeziorku stała stara kamienna chata, użytkowana dawniej jako schronisko. Teraz już nie wolno tam nocować, tylko w sytuacji awaryjnej. Myślę, że spokojnie dałoby się po sezonie, kiedy kolejka już nie kursuje i nie pilnują.









Za jeziorkami był już większy spokój, ale że był weekend to i tak co chwilę kogoś spotykałam. Wszyscy wracali już z wycieczki i szłam w odwrotną stronę niż inni. Jest tam kilka szczytów do wyboru i można zrobić fajne pętle. Szlaków liniowych też można przejść kilka. Ale na pewno lepiej poza szczytem sezonu. Tutaj nie ma już problemu z wodą, ponieważ jest dużo jeziorek i bagienek, a nawet strumyki i żaden z nich nie jest zasiarczony.








Przez mgłę widać było zaporę, w pobliżu której nocowałam.






Po odjeździe ostatniej kolejki szlak zupełnie opustoszał. Zrobiło się jak w normalnych dzikich górach. Był nawet strumień, całkiem spory i wartki, który trzeba było przejść w bród. Był to pierwszy raz w Japonii kiedy musiałam brodzić. Szlaki są tak zrobione, że przeważnie w ogóle nie prowadzą przez rzeki, bo wezbrania są tak częste, że szlaki byłyby w innym przypadku przeważnie nieprzechodnie. Chyba wiele osób rezygnowało w tym miejscu, bo za strumieniem szlak bardzo zarósł trawą bambusową.





Pierwsze krople deszczu spadły mi na głowę na widokowej skałce. Szlak ją okrążał i dość stromo schodził drugą stroną. Widać było w dole torfowiska z jeziorkami i pojedyncze brzozy górskie. Krajobraz bardzo przypominał Skandynawię.







Biwakowanie w tej okolicy jest całkowicie niemożliwe. Wszędzie jest bardzo mokro, idzie się bagnem. A tam gdzie go nie ma jest gęsta kosodrzewina. Dopiero wyżej, w piętrze alpejskich łąk można by coś znaleźć.





Ja jednak schodziłam już do lasu. Ostatni dwaj wycieczkowicze schodzili z jednego ze szczytów tym samym szlakiem. Szli długo za mną, co mnie denerwowało, więc w końcu przystanęłam żeby ich przepuścić. Zmierzchało, kiedy osiągnęłam dolinę. Szło się cały czas po kamieniach jak po stopniach, więc byłam zmęczona. Miałam jednak wyjątkowy plan na wieczór i to mnie cieszyło. Planowałam spać w schronisku! Znalazłam informację, że jest dość tanio i rzeczywiście, schronisko Aizankei składało się z dwóch budynków: starej chaty i nowego schroniska z gorącym źródłem. Zameldowanie kończyło się o 19, zdążyłam na 18:50. Właściciel gdzieś się krzątał, ale udało się go ściągnąć. Nie mówił po angielsku, ale pomogła mi się z nim porozumieć przewodniczka, która była z klientem. Mówiła, że widziała mnie jak idę pod górę i pomyślała żeby mi zaproponować podwiezienie, ale wyglądałam na tak zdeterminowaną, że odpuściła. Szli potem dokładnie taką samą trasą. Na co na takim dobrze oznakowanym szlaku przewodnik nie wiem, ale tendencja do oferowania usług przewodników na zwykłych dostępnych dla każdego szlakach ostatnio staje się bardzo powszechna.

Długo to wszystko trwało. Okazało się, że nocleg w chacie tak jak myślałam kosztuje 3000 jenów. W schronisku 5000 jenów i przysługiwała do tego możliwość korzystania z gorącego basenu. Chata nie miała łazienki, tylko tojtoj na zewnątrz. Właściciel nawet nie myślał że mogę chcieć spać w chacie i poszedł po pościel, trzeba mu było wyjaśnić, że wolę chatę. I to był świetny wybór, bo w chacie byłam sama! Była tam również kuchnia z metalowym zlewem i zimną wodą oraz gniazdko. Wszystko, czego mogłabym chcieć. Właściciel ulokował mnie tam szybko i poszedł do swoich zajęć, chyba nie był zachwycony. Ale ja tak. Gotowałam na swoim paliwie, a po kolacji wzięłam się również za mycie. Woda była chłodna, ale nie zimna, więc bez problemu umyłam włosy, a potem sprawdziwszy wytrzymałość zlewu cała do niego wlazłam i wzięłam prysznic z wiadra. Poszłam spać dość późno, jak to zwykle bywa w cywilizacji. Wcale się nie odpoczywa, tylko jest tyle rzeczy do zrobienia.






Na końcu szlaku był kontener na torby z odchodami.










Pranie nie całkiem wyschło do rana. Obudziłam się wcześnie jak zwykle, ale zostałam w śpiworze dłużej, bo na zewnątrz strasznie lało. Deszcz przyszedł nad ranem i dosłownie zalał wodą dolinę, która tonęła we mgle. Tak dobrze było być teraz w schronisku! Właściciel przyszedł nagle kiedy byłam przy śniadaniu. Pokręcił się trochę, ukradkiem rozglądając. Prawdopodobnie myślał, że zameldowałam się sama, a ze mną jest grupa znajomych. Na drzwiach wisiała kartka po angielsku, że wszystkie osoby nocujące muszą uregulować należność w schronisku obok. Złagodniał, kiedy się przekonał że faktycznie jestem sama. Zapytał gdzie teraz pójdę.






Wyszłam dopiero po 8, pod parasolem i w stroju przeciwdeszczowym. Lało nadal, ale nie szłam w błocie, bo od schroniska prowadziła wąska asfaltowa droga. Po godzinie nadjechało auto. Siedział w nim właściciel schroniska. Chyba już całkiem zmienił się jego stosunek do mnie, bo zatrzymał się i zapytał czy mnie podwieźć, on też jechał do Kamikawy. Podziękowałam i wyjaśniłam, że muszę przejść pieszo całą trasę do Soya Misaki. Uśmiechnął się, rozumiał.

Choć wydawało się, że chmury omotały korony drzew, przyczepiając się do nich na wieczność, niebo nagle pojaśniało. Przez opary przebił się blask słońca, potem pojawiła się plama błękitu i oto nagle przestało padać. Nie wierzyłam własnym oczom. Pościągałam mokre rzeczy i już z większym entuzjazem szłam dalej doliną wezbranego strumienia. Zrobiło się bardzo parno, a to lubią muszki "gnats". Było ich tam całe mrowie, wszystkie się do mnie zleciały i próbowały wejść do oczu i nosa, poszukując miejsc wilgotnych. Musiałam założyć moskitierę na głowę, tak bardzo były dokuczliwe. Dobrze, że jednak ją miałam. Rzadko się przydawała, ale jednak. 

Kiedy siadłam na chwilę nad rzeką odpocząć i coś zjeść przejechał drugi samochód i też się zatrzymał. Był to samochód policyjny. Policjant zapytał w którą stronę idę i ostrzegł przed niedźwiedziami. Ale tutaj nie widziałam nawet ich śladów.





Wreszcie osiągnęłam dolinę, w której było już słonecznie i gorąco. Kamikawa chwaliła się specjalną odmianą ryżu, ponoć bardzo dobrą. Było to mikroskopijne miasteczko. Na Hokkaido wszystkie były mikroskopijne i takie schowane przed światem. Zastanawiałam się czym mogą się tam zajmować ludzie, oprócz zwykłych zajęć usługowych i uprawy ryżu. Poszłam na policję zapytać o stan dróg. Chciałam wejść jeszcze na jedną górę, Teshio Dake (1557 m n.p.m.), miały tam być ładne skały i oczywiście piękny las, a oprócz tego dwie darmowe chaty. Jednak musiałam dojść na początek szlaku i mając już tak wiele doświadczeń z zamkniętymi drogami wolałam się upewnić. Policjanci zapewnili mnie, że wszystkie drogi w okolicy są przejezdne, jednak mieli na myśli tylko asfaltowe drogi główne. O drogach leśnych można by się dowiedzieć od Lasów Państwowych, ale nie w niedzielę, nie po angielsku, i w ogóle nie wiadomo jak. Pozostała mi więc nadzieja. Sklep spożywczy był otwarty, zostało trochę garmażerki i nieco nadgniłe brzoskwinie były przecenione o 50%.







Resztę dnia spędziłam na asfalcie, najpierw szłam mniejszą drogą z miasteczka, potem główną, ale prawie nikt nią nie jeździł. Biegła wzdłuż dużej rzeki. Tu i ówdzie były zejścia dla wędkarzy, liczyłam więc na fajny biwak nad rzeką, może na jakimś trawiastym brzegu. Nic takiego jednak nie było, tylko gęste bambusy. Od miasteczka nie było już żadnych zabudowań, po prostu kompletna pustka, pozostała po Ainach, łowcach i zbieraczach. Nie było co marzyć o przystanku autobusowym, bo nie jeździła tam żadna linia autobusowa. Potrzebowałam czegokolwiek. Zrobiło się ciemno i w dali zobaczyłam światełka. Co też to może być? Roboty drogowe! Chyba coś z autostradą albo dojazdem do niej. Na placu były maszyny i budynki pracowników. Wśród nich WC, otwarte! Na podłodze było dość miejsca na materac, kabina była osobno. I nawet działało gniazdko i było też światło! Zostałam tam na noc i tylko musiałam się wcześnie zwinąć zanim przyjadą robotnicy, bo wejście na teren budowy oczywiście było niedozwolone. Był to znakomity nocleg.






Pustka nie kończyła się. Dawniej biegła tam linia kolejowa, od dawna zamknięta. Pozostały po niej dawne stacje, jakaś szkoła, do której ostatnie dziecko uczęszczało dobre 50 lat temu. Na mapie był bagienny rezerwat, w googlu widziałam że jest tam wiata. Nie wiedziałam jednak czy będzie się dało przejść stamtąd dalej na północ. Sprawdziłam street view i niestety był szlaban na górskiej drodze z czasów budowy asfaltówki, wyglądało na to, że przejścia nie ma i z rezerwatu trzeba by wrócić w to samo miejsce.




Poszłam zatem drogą, rozczarowana. Pokonałam kolejny tunel, pocieszając się, że już niewiele mi ich zostało do końca. Miał na szczęście jakimś cudem szeroki chodnik. Za nim były wspomniane szlabany, szutrówka była faktycznie zarośnięta. Czy zniszczyły ją osuwiska czy też jednak dałoby się nią przejść jeszcze, tego nigdy się nie dowiem.









Niewiele dalej miało być już dojście do szlaku na Teshio Dake. Byłam zachwycona, bo leśna droga wyglądała na jeżdżoną. Wiedziałam że góra jest popularna, miały być na nią trzy szlaki, dwa od zachodu, gdzie znajdował się parking, i jeden stary od wschodu. Czytałam opis na jakiejś stronie, autor pisał o pętli i o tym, że był kiedyś jeszcze jeden szlak. Na rozstajach siadłam na drugie śniadanie. Myślałam, że zjem mielonego kotleta z pomidorem i jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że to nie mięso jest w środku, a siekana ośmiornica przyprawiona jakąś zieleniną. Przed wyjazdem postanowiłam, że ośmiornic na pewno nie będę jeść - to takie piękne zwierzęta. Ale teraz nie było wyjścia, skoro już ją kupiłam, nie mogła się zmarnować. Nie była smaczna i do tego twarda. Biedna.





Wkrótce otrząsnęłam się z wrażenia, jakie wywołało na mnie spożycie ośmiornicy. Nadszedł moment przejścia 3700 km i byłam szczęśliwa, że nie wypadło to na asfalcie, tylko w pięknym lesie. Szukałam śladów ludzi, widziałam że jechało auto, to było bardzo obiecujące. Jednak auto zakończyło podróż przy zwalonym drzewie, które z łatwością obeszłam. Droga jednak kontynuowała się. Przerwała ją potem wyrwa, powstała podczas powodzi. Strumyk nie zmieścił się w rurze i lawina kamieni przerwała drogę, rozlewając się poniżej. Nabrałam tam wody, po od Kamikawy nie było możliwości jej pozyskania. Szłam dalej aż do większej rzeki. Były na brzegach ślady powodzi, zapadłam się w błocie. Woda była teraz płytka, sięgnęła mi do kolan. Ale po drugiej stronie drogi już nie było. Zarosła.







Wśród gęstych i wysokich burzanów wiodła sarnia ścieżka. Poparzyły mnie pokrzywy, ale nasyp drogi był wciąż widoczny i ścieżka także. Niepokoiło mnie, że nie ma śladów butów. Przecież wczoraj była niedziela. Ale wyglądało na to, że nikt tędy od bardzo dawna nie szedł. W końcu ścieżka skręciła, zwierzęta wydeptały ją dalej wzdłuż rzeki. Pewnie dałoby się jakoś przebić przez zarośla, choć sięgały mi ramion i były gęste. Jednak ścieżka miała się dopiero zacząć dwa kilometry dalej, po czym wspiąć bardzo stromo 500 metrów w górę na odcinku jednego kilometra. 100 metrów podejścia na 200 metrach odległości to bardzo dużo i jeśli ścieżka nie istniała, na przełaj nie dałabym rady. Musiałyby być schody w dobrym stanie. A najpewniej już od dawna nie istniały. Widziałam taki szlak dwa dni wcześniej schodząc do schroniska, był zamknięty i zrujnowany, a zamknięto go niedawno. Ten był zapomniany od dawna. A więc kolejna porażka i kolejne rozczarowanie. Było mi bardzo żal tej pięknej góry i chaty, która miała być moja ostatnią w Japonii. Zawróciłam. Przy strumieniu napełniłam wszystkie butelki, bo nie zanosiło się na to, żebym mogła je napełnić gdzieś później.







Planowalam pierwotnie zejść z Teshio Dake na zachód i dalej iść drogami 101 i 60 do Shimokawy. Teraz jednak musiałam zmienić plan i skierować się do Takinoue. Oznaczało to, że wcześniej dotrę nad Morze Ochockie i dłużej będę szła jego brzegiem. Droga 273 nadal była pusta, choć po południu był na niej nieco większy ruch i nawet czasem ciężarówki. Niemniej, głównie słuchałam świerszczy i szelestu liści. Mój niepokój obudził dopiero ponury pomruk. Burza! Faktycznie zapowiadano burzę, a ja miałam nadzieję, że będę w chacie zanim się zacznie. Jednak pewnie bym tam nie zdążyła dojść nawet gdyby szlak istniał i burza dopadłaby mnie na skałach w okolicy szczytu. Więc może tak było lepiej? Lunęło tak nagle, że ledwo zdążyłam założyć kurtkę, a skarpety wodoodporne już nie. Burza zeszła w moją dolinę, pioruny waliły bardzo blisko, a droga przez chwilę była cała zalana. Ale szybko to przeszło. Jednak nadal nad górami kłębiły się bure chmury i zanosiło się na kolejną ulewę, więc śpieszyłam się. Chciałam dojść do wsi, gdzie dolina się rozszerzała. Miała tam być opuszczona szkoła i myślałam, że będę mogła się rozbić pod okapem - w obliczu kolejnej burzy wolałam nie rozkładać nieszczelnego namiotu. Rozważałam też świątynię.






Wieś składała się z rozrzuconych daleko od siebie gospodarstw rolnych, gdzie hodowano bydło. Rolnicy pracowali jeszcze przy krowach wieczorem. Miałam nadzieję, że nikt nie zwróci na mnie uwagi. Świątynia była pierwsza, niestety przy drodze, bez żadnych drzew i z podejrzanym alarmem przyczepionym do słupa. Dom był niedaleko i ten lokal całkiem odpadał. Pędziłam więc dalej. Tak doszłam do skrzyżowania, z którego miałam skręcić w kierunku szkoły. Stała tam ruina, rzuciłam okiem, ale nie bardzo się nadawała. Poszłam więc dalej, ale coś mnie natchnęło żeby się obejrzeć. I wtedy zobaczyłam bramę tori wśród drzew. Powyżej była najpewniej świątynia w zagajniku na niewielkim wzniesieniu. Ojej! Czyżby bóstwa tutejsze się mną zainteresowały? Popędziłam pod bramę, bacząc żeby żaden samochód mnie nie zobaczył. I tak, rzeczywiście, była tam stara opuszczona świątynia szintoistyczna. Przesuwne drzwi były otwarte. Owionął mnie natychmiast zapach myszy, dość odpychający, ale oznaczający że nikt tam nigdy nie bywa. A zatem było to doskonałe miejsce na nocleg. Pokłoniłam się bóstwu i podziękowałam. Kiedy się rozłożyłam o dach zaczął bębnić deszcz.

Zrobiłam dobrą kolację, dobrą herbatę, zjadłam ulubione biszkopciki herbaciane, zachęcając bóstwo żeby się poczęstowało i mając nadzieję, że mysz nie jest jego wcieleniem i nie weźmie się za resztę moich zapasów. Japończycy wierzą, że zwierzęta są wcieleniami bóstw, więc pewnie nie jeden odwiedzający świątynię pokłoniłby się myszy. Była to miła, nieśmiała mysz. Nie tknęła mojego jedzenia ani nie biegała mi nocą po głowie. Tylko zachrobotała. Mieszkała za ołtarzem. Bęben był w dobrym stanie, pozwoliłam sobie rano w niego uderzyć. Wydobył się z niego głęboki, drgający odgłos. Zegar stał od bardzo dawna, ale prąd był podłączony i gniazdko działało. Bałam się trochę spięcia, bo na suficie był przeciek i zaryzykowałam. Spięcia nie było. Myślałam, że może jest to mój ostatni nocleg w świątyni, więc przebiegłam myślami wszystkie poprzednie i zastanawiałam się czy jeszcze kiedykolwiek przyjdzie mi nocować w kolejnych.










Z zapasem energii, elektrycznej i duchowej, pomaszerowałam w kierunku Takinoue. Była to jeszcze jedna mikroskopijna miejscowość, sklep był malutki i postanowiłam do niego nie iść, a zamiast tego pójść skrótem i zrobić zakupy następnego dnia lub wieczorem w Nishiokoppe, gdzie było darmowe pole namiotowe w wiejskim parku. Dystans był idealny. Upał nadal dokuczał, ale po deszczu nie było już tak parno. Po drodze spotkałam dwie panie, jedna chyba była inkasentką. Spotkałam ją potem drugi raz w Takinoue i dała mi soczek i kilka cukierków, pewnie jako ofiarę. Wypiłam sok w parku i posiedziałam na ławeczce. Była tam woda, ale wcześniej weszłam do jakiegoś biura i poprosiłam o "mizu".

Idąc dalej znów spotkałam miłą osobę, tym razem był to motocyklista, który widząc mnie stojącą na skrzyżowaniu chciał pomóc w nawigacji. Podziękowałam mu i wyjaśniłam, że stoję tam, bo korzystam z cienia sosny i piszę posta na instagram :-)






Okolica była już mniej górzysta, tzn. góry były nieco niższe, a w najbliższym  sąsiedztwie drogi były to pagórki. Nagle zauważyłam turystyczną tablicę, a na niej opis szlaku na górę Uenshiri (1142 m n.p.m.). Ze schematu wynikało, że mogę wejść na górę, zejść do drogi po drugiej stronie i dojść do Nishiokoppe od drugiej strony, a u podnóża miała być chata. Chata, pole namiotowe? Warto sprawdzić! Postanowiłam pójść, powinien tam być strumień i woda. Na grzbiet może już bym nie szła, bo stromo, nie wiadomo jak z biwakiem, ale jeśli byłaby chata, to zostałabym na noc na dole. Byłoby cudownie.








Trasa była ładna, małą leśną drogą. Bardzo dziki teren, nie było zasięgu. Na rozstajach były szlakowskazy, tzn. znaki do dojazdu, najwyraźniej do obu stron szlaku. Super! I te 1,2 km dalej faktycznie była piękna polana nad strumieniem, a na polanie mała chatka z piętrowymi łóżkami i moskitierami w oknach. Rewelacja! Mimo, że była 16 nie miałam wątpliwości - zostaję! Były wiadra, więc nabrałam wody i wykąpałam się na trawniku. Byłam sama, nikt nie przyjechał. Otwarłam okna, skoro były moskitiery, i wnętrze się schłodziło. Zrobiłam sobie ramen i jajecznicę, herbatę, zjadłam biszkopcik, było tak cudownie. Żałowałam poprzedniej chaty, a dostałam w zamian inną. Spałam smacznie, odgrodzona od ewentualnych niedźwiedzi. Zaglądałam na polanę, ale żadne zwierzęta nie wyszły.










Co nie znaczy, że ich tam nie było! Rano na szlaku (który był całkiem wydeptany) zauważyłam dużą niedźwiedzią kupę. Niedźwiedzie po prostu były płochliwe i nie pozwalały mi się zobaczyć.

Szlak był straszliwie stromy, całe szczęście, że nie szłam w odwrotną stronę. Na grzbiecie były liczne skałki, na które trzeba było się wspinać. Musiałam też przejść pod pionową skałą, bardzo wąską ścieżką. Szłam twarzą do skały, bokiem, łapiąc za krawądki, bo plecak ciągnął mnie do tyłu w przepaść. Szlak jak zwykle był przewidziany dla ludzi bez bagażu.











Wysoko znów rosły brzozy, jak w Laponii. Otwarły się widoki na strome zbocza i nieskończoną ilość pasm górskich. Wyszłam na szczyt całkowicie przemoczona od potu. Zdjęłam koszulkę żeby ją wykręcić i wykręciłam dużą szklankę. Utrwaliłam ten proces na filmie. Wykręciłam też spodenki i majtki. Wszystko było kompletnie nasiąknięte. Ostatni suchy kawałek ubrania to kieszeń szortów, bo w niej miałam chusteczkę. To bycie mokrym, słonym i klejącym było naprawdę okropne. Skóra była cały czas obtarta, a każdy z was kto miał kiedyś obtarcie wie co to za ból. Pudrowałam się nieustannie, bo jeśli obtarłabym się do krwi nie mogłabym iść. Pod krzakiem było trochę cienia, więc uzupełniłam elektrolity chipsami.











Reszta szlaku nie była już tak wydeptana, zarastała bambusami. Na szczęście ktoś tam kosił na wiosnę, pewnie gmina, inaczej nie dałoby się przejść, a i tak było trudno, bo resztki ścieżki były wąskie i nachylone, czasem chwytałam się pędów roślin, żeby nie zjechać. Wygramolić się ze stromych chaszczy byłoby bardzo trudno. Zauważyłam jeszcze dwa szlaki, których nie było na mapie, o wiele bardziej jeszcze zarośnięte, ale widać było że do niedawna istniały, że ktoś i je kosił, ale już nie w tym roku. A więc kiedyś Japończycy musieli chodzić więcej i w bardziej tradycyjny (dla nas) sposób, bardziej się włóczyć i eksplorować. Japonia ma tak wielki potencjał górski, szkoda że przechodnich szlaków jest teraz tak mało i pozarastały. Ale może to się kiedyś zmieni. Grań była trudna, ale zejście łatwiejsze, tak jakby tam znowu ktoś chodził. Kilka odcinków posiadało liny. Jeszcze raz wykręciłam ubranie.








Potem długo szłam wijącą się drogą. Była wyasfaltowana, jak zawsze. Ale dzięki temu wyraźne były ślady niedźwiedzia. Widziałam też lisa, który nie bardzo się mnie bał.










Żałowałam że nie wzięłam więcej wody, byłam spragniona. 3 litry to było za mało. Wzięłam litr z dużego strumienia, ale dolina była już rolnicza i potem wylałam tę wodę. Świeżej nabrałam przy świątyni w miejscowości Kamiokoppe, kiedy dotarłam do głównej drogi. Nią dotarłam do Nishiokoppe, gdzie w ostatniej chwili przed zamknięciem sklepu zdążyłam zrobić zakupy, po czym po ciemku rozbiłam się na polu namiotowym. Było tam już dwóch motocyklistów, ale w namiotach, więc pod osłoną nocy wzięłam prysznic pod kranem przy wiacie grillowej. Cudownie było zmyć z siebie pot.






5 komentarzy:

  1. Hokkaido - opuszczona wyspa. MariaB

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miała być tylko dzika, ale była przygnębiająco opuszczona

      Usuń
  2. Zadziwiające, jak ludzie w pogodni za pracą, pieniędzmi, są zmuszeni opuszczać piękne tereny i gnieździć się jak sardynki w ciasnych, zasmogowanych miastach. Jako wieśniakowi ciężko mi to pojąc, z drugiej strony, jak żyć bez kasy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też tego nie rozumiem. Na wsi zarabia się mniej, ale o ileż lepsze jest życie. Tylko jakoś wszędzie na świecie na wsiach wyobrażają sobie, że miasta i bogactwo dają szczęście

      Usuń
  3. Przepiękne krajobrazy na trasie trawersu Japonii w Parku Narodowym Daisetsuzan, Mount Uenshiri, to prawdziwa gratka dla miłośników przyrody!

    OdpowiedzUsuń