Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

czwartek, 24 września 2015

Spływ packraftowy Nidą (Pińczów - Wiślica)

Zanim zabiorę się za opisywanie przygód, jakie miałam w Laponii (wróciłam dwa dni temu) czas wrócić jeszcze na chwilę do wspomnień lata. W przedostatni weekend sierpnia wybraliśmy się z Romkiem popływać packraftami na Nidzie. Pomysł był Romka, a ja zareagowałam z entuzjazmem, bo mam sentyment do tej rzeki. W czasie studiów miałam tam ćwiczenia terenowe (ćwiczenia miałam w bardzo wielu miejscach, więc też i do wielu mam sentyment :-)), nazywały się "Góry Świętokrzyskie i Niecka Nidziańska", objechaliśmy kawał terenu, w tym właśnie Nieckę Nidy, zwiedziliśmy Wiślicę i uczyliśmy się o tym jak neolityczne osadnictwo wpłynęło na ukształtowanie terenu. Pisałam potem o tym referat, bo mnie to bardzo zainteresowało, neolityczne kultury wykorzystujące żyzne lessowe gleby (pucharów lejkowatych, ceramiki sznurowej, wstęgowej-rytej) do dziś brzmią mi w głowie w taki jakiś romantyczny sposób, choć wyrządziły wtedy ogromne szkody wypalając połacie lasów (warstwy spalenizny są widoczne w glebie). Mapę Compassu "Ponidzie" miałam już dawno kupioną, bo miałam w planie się w te rejony wybrać.
 
Na początek dojazd urozmaicony przeprawą promową przez Wisłę. Absolutnie uwielbiam przeprawy promowe!

 

Zostawiliśmy samochód w Busku Zdroju, a do Pińczowa zostaliśmy podrzuceni, ale i autobusem można się tam bardzo łatwo dostać. Zanim pochłonęłam schabowego na dobry początek minęło sporo czasu, potem szybkie pompowanie i wodowanie.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
Nida za mostem była bardzo płytka, wszystkiemu winna tegoroczna susza. Musieliśmy się czasem odpychać wiosłami. Po kilku kilometrach jednak koryto się zwęziło i rzeka zrobiła dziksza. Słońce zachodziło, więc trzeba było szukać miejsca na biwak, wybraliśmy plażę, pierwszą jaka się nadarzyła, ale bardzo ładną. Namioty postawiliśmy na wilgotnym piasku, mój namiot wymaga porządnego zakotwiczenia, ale o dziwo śledzie Y z namiotu Hilleberga, których zawsze używam także w piasku poradziły sobie bardzo dobrze. Nie wzięliśmy gazu i gotowaliśmy na mojej kuchence na drewno. Rano było oczywiście trochę kondensacji, ale poranek był ciepły i słoneczny, więc wszystko ładnie wyschło.

 
 



Pociągnęliśmy dalej, nie mogąc uzyskać jednomyślności w kwestii poprawności stylu wiosłowania, posuwaliśmy się jednak do przodu, czyli z prądem, pokonując wiele meandrów. Wyleźliśmy na brzeg w Kowali , gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę pitną u sympatycznej gospodyni. Woda w Nidzie nie nadawała się do filtrowania, filtr by się zaraz zapchał, a zresztą chemia by została. Przerwę obiadową mieliśmy chyba w Krzyżanowicach Dolnych, był tam jakiś hotel typu weselnego i można było zjeść dobry obiad.

 
 
 
Najedzeni popłynęliśmy dalej, obserwując wysokie piaszczyste brzegi, wydrążone przez jaskółki brzegówki. Miejscami rzeka się bardziej rozlewała, mnie akurat spodobał się fragment obsadzony topolami, wyglądał trochę jak jakiś holenderski kanał.

 
 
 
 
Stosunkowo wcześnie zakończyliśmy pływanie by jeszcze spróbować złowić jakąś rybę, niestety nic się nie złowiło, choć od razu za pierwszym razem Romkowi szarpnęła jakaś ryba to niestety zdołała umknąć. Zachód słońca obserwowany ze skarpy był prześliczny. Tuż koło mojego namiotu w piasku było gniazdo os, na pobliskiej wierzbie szerszeni, ale co to dla nas...

 

Następnego dnia od rana słychać było kościelne dzwony - była niedziela. Nocą spadło kilka kropel deszczu, ale dzień był ładny. Rozpoczęliśmy go śniadaniem na wysuszonej trawie. Musieliśmy bardzo uważać gotując, ogień błyskawicznie się rozprzestrzeniał. Kuchenkę postawiliśmy przy samej wodzie żeby uniknąć pożaru. Niedługo po tym jak wypłynęliśmy udało mi się wypatrzeć rarytas w postaci gniazda remiza zawieszonego nad wodą.

 
 
A potem znów płynęliśmy mijając sielskie krajobrazy. Płycizny trochę dawały się we znaki, ale dawaliśmy radę. Ciekawe były widoczne na skarpach warstwy gleby ze smugami żyznego lessu (tak sądzę że to less).

 
 
 
 
 
Po południu zawinęliśmy do portu, tzn. wygramoliliśmy się na błotnisty brzeg w Wiślicy. Przypuszczalnie istnieją lepsze miejsca do wysiadania, bo z tego naszego wcale niełatwo było wydostać się do miasta, jak nie ogrodzenie, to bagno, no ale udało się. Pożywiliśmy się nieco i zaliczyliśmy bytność w kościele. Chciałam obejrzeć słynne średniowieczne posadzki, ale jakoś nie mogłam trafić, może zwiedzanie było nieczynne. Pozostały freski i rzeźba Matki Boskiej. Mieliśmy wrócić do Buska autobusem, ale ten po prostu przejechał nie zawijając na przystanek, więc zostaliśmy na lodzie. Poszliśmy na obwodnicę, gdzie udało nam się złapać stopa. Akurat zachodziło słońce oświetlając mury Wiślicy.

 
 
 

2 komentarze:

  1. Jeszcze były bobry , straszące intruzów po nocach i trochę zwałek na wodzie, ale generalnie dobra, dzika rzeka.
    ramol

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zapomniałam o bobrach! Harcowały i pluskały po nocach jak szalone.

      Usuń