Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

wtorek, 17 października 2017

Appalachian Trail: sprzęt

Chcąc pokonać Appalachian Trail w dobrym czasie, uniknąć kontuzji i ograniczyć zmęczenie, a przede wszystkim mieć przyjemność z wędrówki spakowałam się jak zwykle na lekko. Proces odchudzania plecaka przeprowadzam od dawna, za każdym razem osiągając lepszy efekt.
 
W relacjach z Appalachian Trail oglądaliście znajomy sprzęt. Podobny zestaw miałam w Nowej Zelandii na szlaku Te Araroa. Klimat panujący w okolicach, przez które biegną oba szlaki jest dość podobny: wilgotny, z dużą ilością opadów. W USA jednak miałam trafić na ostatnie tchnienie zimy i przygotowałam się na bardziej zimową pogodę na początku szlaku.
 
Sprzęt, który miałam ze sobą na Te Araroa był jeszcze w dobrym stanie i nie było potrzeby wymieniać żadnego z głównych elementów ekwipunku. Wielka trójka (plecak, namiot, letni zestaw do spania) pozostały takie same, kupiłam tylko niezbędne rzeczy: nowe ubrania i buty.
 
 
 
Mając świadomość, że w Appalachach czekają mnie większe przewyższenia skupiłam się na odchudzeniu bagażu, tak żeby maksymalnie odciążyć stawy. Z 6,2 kg zeszłam na 5382 g w wersji letniej (6152 g w wersji zimowej). Pierwotnie moja lista sprzętowa zakładała, że będę dźwigać na grzbiecie 5209 g, po odchudzeniu kilku rzeczy siegnęła nawet 5100 g. Była to bardzo duża, odczuwalna różnica. Otarłam się już o magiczną granicę ultralight, czyli 5 kg.
 
Choć elektronika i kosmetyki ostatecznie ważyły mniej niż zakładałam, to waga plecaka zamiast się zmniejszyć wzrosła. Wszystkiemu winien przewodnik Awol's AT Guide, 230 g. Planowałam pociąć go na części, ale tak się do niego przywiązałam, że postanowiłam tego nie robić i doniosłam go do końca w całości - chcę mając 80 lat móc wrócić wspomnieniami do tej wspaniałej przygody i mieć ją w postaci książki, a nie kupki makulatury. Niektórzy kupowali dwa egzemplarze, jeden do użytku, drugi na pamiątkę, ale to właśnie w tym użytkowym są wszystkie moje notatki, plamy z nutelli i zdechłe komary i to one są tym cennym wspomnieniem, które chciałam zachować :-)
 
 
 
Mogłabym bardziej odchudzić plecak, jednak wiedziałam, że ten kilogram wystarczy - na Appalachian Trail, jeśli idzie się w dobrym tempie, możliwość zakupu jedzenia zdarza się częściej, więc nie groziło mi dźwiganie więcej niż 15-kilogramowego plecaka. Uznałam więc, że taka waga plecaka jest wystarczająco niska.
 
Ostateczna lista sprzętowa odrobinę różni się od tej, którą sporządziłam przed wyjazdem. W ciągu czterech miesięcy, które spędziłam na szlaku wielokrotnie wymieniałam i odsyłałam niepotrzebne rzeczy. Główną zmianą była wymiana na początku maja zimowego sprzętu na letni. Jest to zmiana konieczna jeśli wybiera się kierunek wędrówki z południa na północ.
 

 
Plecak
 
Mój wierny towarzysz - wyblakły ZPacks Arc Blast. To stara wersja, po Te Araroa  odesłałam go do naprawy, po której przytył 120 g i ważył 700 g. Ma już za sobą ponad 7000 km. Wciąż uważam go za ideał i cieszę się, że nie miałam nowej wersji, którą mieli inni - nie jest ona już tak doskonała. Stelaż z karbonowych pałąków zastąpiły pręty z włókna szklanego, które w niektórych przypadkach wypadają z mocowań. Pas biodrowy jest teraz wszyty na stałe i podobnie jak szelki wykonany z "oddychającej siatki" zamiast cubenu. Skutkuje to większą chłonnością wody i potu, a w efekcie nieprzyjemnym zapachem. W ramach bezpłatnej naprawy dostałam nowe szelki i tylną część pasa biodrowego. Są ok, szybko się dopasowały, ale chyba jednak wolałam gładkie szelki i pas z cubenu.
 


 

 
W Appalachach Arc Blast nie doznał żadnych znaczących uszkodzeń. Podwójna warstwa cubenu sprawiła, że stał się wytrzymalszy. Dziury powstały tylko w bocznych kieszeniach kiedy na północy musiałam zjeżdżać po skałach i przeciskać się miedzy głazami szorując po skale plecakiem. Mysz wygryzła kolejną dziurę w siatce, ale poza tym nic się nie zmieniło. Drobne dziury wpuszczały trochę wody do środka, ale miałam szczęście znaleźć w hiker box'ie pokrowiec przeciwdeszczowy ZPacks, który idealnie pasował. Używałam go na całym szlaku.
  
 
 

Namiot

 
Mountain Laurel Designs Solomid XL to także weteran z Nowej Zelandii. 700 gramowa piramida rozstawiana na jednym kijku trekkingowym sprawdza się w deszczu i na wietrze, nie mam do niej większych zastrzeżeń. Na Appalachian Trail nie używałam go zbyt często, bazując na noclegach w wiatach.
 
 
 
Nadal go lubię i polecam, jest stosunkowo obszerny jak na minimalistyczną jedynkę i wygodny, szybko się go rozstawia. Jego szczególną i rzadko spotykaną w namiotach z cubenu zaletą jest dwupowłokowość, którą w tym roku wykorzystałam maksymalnie, używając samej moskitiery. Wieszałam ją pod wiatami od czerwca do sierpnia kiedy lasy opanowały chmary komarów. To było prawdziwe zbawienie - podczas kiedy inni się męczyli, ja wpełzałam do swojej konstrukcji i mogłam spać spokojnie.
 
 
Cały namiot rozbiłam tylko 9 razy (dalsze kilkanaście na pozostałych Amerykańskich szlakach, które przeszłam po AT), więc nie miał właściwie szans doznać żadnych uszkodzeń. W moskitierze mysz wygryzła mi dziurę.
 
W Nowej Zelandii miałam kłopot z kondensacją, więc w Appalachach starałam się dbać o dobrą wentylację - jeżeli tylko nie padało spałam zawsze przy otwartych drzwiach. Ten zabiegł pomógł i żadna wilgoć mi już nie dokuczała.
 
Wśród namiotów obecnych na szlaku dominowały lekkie konstrukcje z cubenu firmy ZPacks: dwuosobowy Duplex i jednoosobowy Solplex. Z cięższych namiotów najpopularniejsze były Big Agnes, było też trochę Nemo i budżetowych REI.
 
Amerykańskie lasy doskonale nadawały się do wieszania hamaków i bardzo wiele osób z tej możliwości korzystało. Hamaki były także w wersji ultralight, z tarpami z cubenu, nie ma jednak takiego hamaka, który byłby lżejszy od najlżejszego namiotu - na hamak zwyczajnie schodzi więcej materiału.
 
 
 
 
Spanie - śpiwór i mata
  
Wędrówkę Appalachian Trail zaczęłam wiosną, kiedy jeszcze występowały opady śniegu i zdarzały się mroźne noce, musiałam więc zabrać ze sobą ciepły śpiwór. Był to mój śpiwór "skandynawski", custom Robertsa na 600 g puchu 850 cui z kominiarką, opisany tutaj, po kilku zmianach (prototyp był do dopracowania): ma stałe taśmy mocujące do materaca, gumosznurek, krótki zamek z prawej strony. Ponieważ komory są otwarte, a śpiwór użytkowałam intensywnie w poprzednich sezonach, puch przemieścił się ze zgniatanych systematycznie pleców do boków, tworząc bardziej quilt niż śpiwór. Stał się przez to cieplejszy.
 
 
 
Latem w Appalachach służył mi taki sam śpiwór jak w Nowej Zelandii - również custom Robertsa na 300 g puchu 850 cui, dostosowany wymiarami do moich szczególnych potrzeb - jest bardzo szeroki i wygodny. Konstrukcja jest bardzo podobna jak w zimowym, tylko komory są zamknięte i jest ich więcej. Termika pozwalała mi go używać w temperaturach około zera. Tutaj możecie przeczytać recenzję.
 
Z powodu ciągłych opadów i bardzo dużej wilgotności śpiwór był ciągle zawilgocony, jak się jednak okazało nie był to wcale tak duży problem jak się o nim mówi - śpiąc pod wiatami miałam doskonałą wentylację, pod namiotem zaś zawsze zostawiałam otwarty tropik. Dzięki temu poziom wilgotności utrzymywał się na stałym poziomie i nie wpływał na spadek termiki. Wilgoć wnikała w śpiwór, a moje ciepło go suszyło.
 
 
 

Amerykańskie normy dotyczące termiki śpiworów są krótko mówiąc wzięte z kosmosu, a obywatele tego kraju ślepo w nie wierzą. Wszyscy marzli. Loft tego, co w Stanach uchodzi za śpiwór zimowy równał się loftowi mojej 300ki - coś takiego miało być komfortowe do -5 stopni i to już były te lepsze śpiwory. Nie widziałam nikogo, kto miałby naprawdę ciepły śpiwór, mimo że wiele osób zaczęło wędrówkę jeszcze w lutym.
 
 
Zauważyłam też istotną różnicę w termice pomiędzy śpiworem obszernym, a ciasną mumią. Kiedy w Virginii nastąpiło nagłe ochłodzenie i spaliśmy w kilka osób na werandzie Trail Angela porównywaliśmy kto zmarzł, a kto nie. Mój śpiwór jest szeroki, nie obraca się razem ze mną, więc nie eksponuję zgniecionych pleców kiedy się przewracam. Inaczej jest w tradycyjnej mumii, widocznej na zdjęciu. Kolega mimo że spał na zimowym materacu zmarzł. Próbował zwijać się w kłębek, ale w wąskim śpiworze w ten sposób zgniótł puch znajdujący się w plecach. Najpewniej ciągnęło mu także od zamka (którego ja nie mam). 
 
 
 
Wysłużony, brudny i nieco zapleśniały materac Thermatest NeoAir XLite Women's wciąż jest moją ulubioną matą i gwarantem nocnej regeneracji, ciepły i bardzo wygodny. Tym razem nie został przebity (jak w Nowej Zelandii). Większość innych hikerów także używała NeoAirów.
 
 
 
Spakowałam także swój gadżet luksusowy: poduszkę Thermarest NeoAir Seat, już nieprodukowaną. Tak naprawdę jest zbędna, ale, zapewnia mi komfort i spokojny sen. Nie mogłam się przemóc i znów ją zabrałam.
 
 
 
Kuchnia
 
 
 

Od Te Araroa nic się nie zmieniło. Wciąż używam kubka Evernew ECA267, kupiłam nową tytanową łyżkę na Aliexpress, która zastąpiła mi skradzioną w Nowej Zelandii. Palnik MSR MicroRocket służył mi wiernie, a zakończył żywot po przejściu ostatniego z Amerykańskich szlaków Northville-Placid Trail - wytarł się gwint.
 
 
 
Nie udało mi się przemóc i wyrzucić butelki Nalgene, używałam ją jak zwykle do parzenia herbaty i przygotowywania porannego kakao (szeroki wlew ułatwia wsypywanie wszelkich proszków).
 
Pod koniec potrzebowałam dodatkowej energii i zaczęłam nosić ze sobą masło, później także dżem w plastikowym słoiku po Nutelli. Osoby, które na szlaku nie gotują mają ze sobą plastikowe słoiki (częściej po maśle orzechowym), w którym przygotowują sobie jedzenie. Ziemniaki czy makaron trzeba zalać zimną wodą w słoiku godzinę przed planowanym obiadem żeby nasiąkły.

W Appalachach obowiązuje wieszanie jedzenia na drzewach w celu zabezpieczenia go przed niedźwiedziami, jeżeli w miejscu biwakowym nie ma specjalnych kabli, słupów lub skrzynek (te są najwygodniejsze i chronią też przed deszczem). Niewiele osób tego przestrzegało, w tym także ja. Nie miałam na to siły ani czasu, a zresztą okazało się, że wieszanie jest zbędne, niedźwiedź co najwyżej zajrzy do wiaty, a są to też rzadkie przypadki. Groźniejsze są myszy, dlatego jedzenie przeważnie wieszałam, tyle że pod dachem wiaty, były tam już najczęściej przygotowane sznurki.
 
 
 
Amerykanie bardzo skrupulatnie filtrowali wodę, doszli nawet do tego, że zaczęli filtrować wodę z kranu w mieście, tak się do tego przyzwyczaili. Nad strumieniami można było zawsze spotkać kogoś gniotącego butelkę PET i wyciskającego cierpliwie wodę przez filtr. Najpopularniejszym filtrem był Sawyer Squeeze, jako bardziej wydajny i mniej się zatykający niż Sawyer Mini, który miałam w Nowej Zelandii. Ja nie używałam żadnego filtra, woda była czysta i było to w mojej ocenie zbędne.
 
 
Ubranie
 
Zasadnicza koncepcja ubierania się była jak zwykle taka sama, na długie dystanse w klimacie umiarkowanym zawsze zabieram ten sam zestaw. Chodzi zawsze o to, żeby mieć ze sobą rzeczy, które złożą się na kolejne warstwy, a w najzimniejszych okolicznościach nie zmarzniemy mając je wszystkie na sobie. Unikam noszenia rzeczy zapasowych w plecaku, wyjątek stanowi druga para majtek i skarpetki do spania.
 
 
 
Podstawą minimalistycznego ubioru jest koszulka z krótkim rękawem z mieszanki wełny merino i celulozy Icebreaker Sphere (używałam jej też na Te Araroa) i krótkie spodenki Arcteryx Ossa Short.
 
 
Koszulka mnie pozytywnie zaskoczyła, bo w tym roku przetrwała dłużej niż w zeszłym, wymieniłam ją na nową dopiero w New Hampshire, po 2800 km. Spisała się rewelacyjnie, nie było mi w niej przesadnie gorąco, szybko schła i  była przyjemna w dotyku.
 
 
 
Spodenki zastąpiły nie produkowane już Kapta Short. Były grubsze, inaczej rozwiązano gumę w pasie (gładki materiał), miały tylko jedną zapinaną na zamek kieszeń. Nie byłam z nich do końca zadowolona, wolniej schły, brakowało mi kieszeni, a siateczka, którą wykończono je w pasie nieprzyjmenie wbijała mi się w skórę. Wytrzymałość materiału była na dobrym poziomie, przetarcia pojawiły się dopiero po zakończeniu wyprawy, jednak już na początku zauważyłam rozchodzące się szwy.
 
 
Jako druga warstwa i zestaw do spania służył mi komplet bielizny termoaktywnej z Polartec Power Dry, który dostałam do testu od firmy Kwark. Getry testowałam już w sezonie poprzedzającym przejście Appalachian Trail i na tyle przypadły mi do gustu, że poprosiłam o górę do kompletu. Zależało mi na krótkim zamku i golfie, który poprawiał znacznie termikę bluzy, szczególnie że mój śpiwór nie ma kaptura.
 
 
Power Dry wybrałam decydując się na przemakającą w perspektywie kurtkę - chciałam uniknąć tego, co działo się w Nowej Zelandii, gdzie nie zakładałam wełnianej koszulki z długim rękawem z obawy, że ją przemoczę i nie będę w stanie wysuszyć. Power Dry miał przemakać i szybko schnąć - tak się też działo. Był też lżejszy od merino, a pomarańczowy kolor był przyjemnie energetyzujący. Zestaw ten jest typowo letni, nadaje się dla osób, które zbytnio nie marzną. Recenzję możecie przeczytać tutaj.
 
 
 
Na pierwsze tygodnie miałam inną bieliznę - komplet z Polartec Powestrech Arc'teryxa, ten sam który wchodzi w skład mojego zestawu skandynawskiego.
 
Na wczesną wiosnę miałam też prototyp wiatrówki Robertsa. Okazała się ona być czymś innym niż w założeniu i widzę dla niej inną rolę. Jako wiatrówka okazała się za mało oddychająca, natomiast fenomenalna odporność na wodę sprawia, że mogłaby być ultralekką (56 g) kurtką wodoodporną. Myślę też, że z tego samego materiału można by uszyć wiatro- i wodoodporne spodnie w wersji ultralight.
 

 
W chłodne wieczory (czyli prawie zawsze) zakładałam tą samą co zawsze, wykonaną według mojego pomysłu przez Robertsa kurtkę puchową. Puch został wymieniony po mojej nieudanej próbie wyprania kurtki. Nigdy nie zmarzłam, a kurtki używałam dodatkowo nocą jako dodatkowe przykrycie wewnątrz śpiwora.

 
 
Zestaw uzupełniały czarpka z merino Arcteryx Rho LT Beanie, daszek Haglofs Fly Visor (już nieprodukowany), dwie pary majtek Icebreaker Siren Hipkini (starszej wersji, nowa nie jest już tak dobrze skrojona), biustonosz Panache Sports Bra, a zimą także rękawiczki z cienkiego Polartec Powestrech Arcteryx Rivet AR.
 
Zestaw zimowy wyglądał tak:
 
 
Z decyzją o zmianie zimowego sprzętu na letni się pospieszyłam - zaraz potem nastąpiło ochłodzenie i żałowałam tej decyzji, było mi nieco chłodno nocą, a także w dzień, kiedy zaczął padać śnieg, a ja nie miałam już bluzy z powerstrechu. Nigdy jednak nie zmarzłam naprawdę, osiągnęłam tylko wartości graniczne limitów temperaturowych moich letnich rzeczy. Chłodno było mi też pod koniec szlaku, w Maine, kiedy padały zimne deszcze, a moja kurtka nie chroniła mnie przed deszczem. Letniego sprzętu używałam nadal w sierpniu, już po zakończeniu przejścia Appalachian Trail - na Long Trail i na szlaku Northville-Placid w górach Adirondacks. Tam także nadeszła fala chłodów, a ostatnie noce spędzone w amerykańskich górach były już mroźne. Znów było chłodno, ale nie mogę powiedzieć żebym zmarzła.
 
 
 
 
Ochrona przed deszczem
 
Największą metamorfozę przeszedł w tym roku mój zestaw przeciwdeszczowy. W Nowej Zelandii nauczyłam się, że wodoodporność nie jest aż tak ważna jak się wydaje. Jeśli nie jest bardzo zimno, staje się kwestią drugorzędną. Jakaś ochrona musi być, ale minimalna - tak żeby będąc w ruchu się nie wychładzać. To było przełomowe odkrycie, bo wcześniej stawiałam na maksymalną wodoodporność i używałam stosunkowo ciężkich membran gore-tex (stara Alpha LT Arcteryxa była rewelacyjna, ale poległa w boju).
 
W tym sezonie postanowiłam wypróbować coś nowego i kupiłam kurtkę, o której z góry wiedziałam, że nie ochroni mnie przed deszczem - Montane Minimus. Byłam więc przygotowana na rozczarowanie, jednak zaskoczyło mnie ono już przy pierwszym deszczu - kurtka w całości przemakała, a membrana nie miała żadnych właściwości wodoodpornych. DWR natychmiast zanikł. Oczekiwałam, że będzie tylko częściowo przemakać - pod szelkami i na plecach. Tymczasem przy okazji każdego deszczu bywałam przemoczona. Rzeczywiście będąc w ruchu nie miałam problemu z rozgrzaniem się, więc nie miało to wielkiego znaczenia - tylko psychologiczne - jednak pod koniec wyprawy, kiedy w górach Maine zrobiło się naprawdę zimno zaczęłam trochę marznąć.
 

 
 
 
Oddychalność była za to rewelacyjna, więc doszłam do wniosku, że nie potrzebuję wiatrówki.
 
Kaptur jest bardzo dobrze dopasowany, za to kieszeń do niczego - zamek wcina się w listwę.
 
Koncepcja była dobra, kurtki nadal używam, ale tak nędzny poziom wodoodporności nie zachęca do ponownego zakupu. Nie polecam.
 
 
Sama kurtka nie wystarcza - żeby uniknąć wychłodzenia trzeba założyć coś na dolne partie ciała. Na zimową część szlaku miałam przeciwdeszczowe spodnie, na lato zaś spódnicę.
 
Spodnie As Tucas Acher Pants to najlżejsze spodnie przeciwdeszczowe na rynku. Wykonane są z laminatu cubenu z membraną e-vent. Zostały uszyte na miarę, to mój błąd w pomiarach sprawił, że wyszły za krótkie. Nie przeszkadzało mi to w użytkowaniu, czasem zresztą podwijałam je jeszcze. Ich jakość zaskoczyła mnie pozytywnie, nie zauważyłam żeby przeciekały, chroniły przed wiatrem, więc było mi w nich ciepło w czasie opadów śniegu, nie doznały też żadnych uszkodzeń. Okazały się bardzo cennym elementem ekwipunku.
 
 
 
Kiedy zaczęło się ocieplać wymieniłam je na spódnicę, która dawała mi większe możliwości wentylacji przy parnej i ciepłej, a jednocześnie deszczowej pogodzie. Spódnicę uszyłam sama, tzn. z pomocą mamy, z cienkiego silikonizowanego nylonu. Ma bardzo prostą konstrukcję, ściągnięta jest gumką w pasie, a z tyłu ma na dole rozcięcie dla większej mobilności. Jest dość długa, tak żeby zasłaniała stabilizatory kolan.
 

 
Tak cienki sinylon dość szybko się niszczy, warstwa silikonu z czasem zanika, na razie jednak jest jeszcze ok. Spódnica chroniła mnie przed przemoknięciem tylko częściowo, ponieważ woda spływała mi pod nią spod kurtki po plecach. Ponadto kiedy już byłam przemoczona podwijała się i kleiła. Koniec końców uważam ją jednak za dobre rozwiązanie i z chęcią wypróbuję z bardziej odporną na wodę kurtką.
 
Ostatnim elementem zestawu przeciwdeszczowego były wodoodporne łapawice, również uszyte w domu z silikonizowanego nylonu, podklejone silikonowym klejem, ściągnięte gumką w nadgarstku. Para waży tylko 14 g, a dała mi bardzo dużo ciepła. W zimne dni nosiłam je na rękawice z powerstrechu, w cieplejsze na dłonie w rękawiczkach rowerowych. Z czasem warstwa silikonu wytarła się i łapawice były głównie wiatroodporne, ale i to bardzo dużo dawało. Zawsze najbardziej marznę w palce i łapawice były moją ostatnią deską ratunku.



Buty
 
Wysokie  trekkingowe buty skórzane ewidentnie odeszły już do lamusa. Prawie nikt już takich na długich dystansach nie używa - jedynie Niemcy :-). Na Appalachian Trail, gdzie wszelkie mody i nowości pojawiają się jako pierwsze, widać to było szczególnie.
 
Znakomita większość, podobnie jak ja, wędrowała w butach do biegania. Na temat wyższości lekkiego niskiego obuwia powiedziano już dość - stabilność, przyczepność, szybkość schnięcia i przeciwdziałanie kontuzjom uchodzą za główne argumenty przemawiające na ich korzyść.
 
Buty, których i ja używam, Altra Lone Peak w różnych odsłonach rocznikowych królowały na szlaku, jako najszersze, najwygodniejsze i najbardziej naturalne.
 
 
 
Bardzo popularne były też Brooks Cascadia, Merelle, Salomony (te jednak najczęściej lądowały w hiker boxach, bo są bardzo wąskie i nie nadają się na spuchnięte stopy piechurów).
 
Sporo osób chodziło w niskich butach hikingowych, gdyż mają one solidniejszą i twardszą podeszwę, która stanowi wsparcie dla niewytrenowanych stóp początkujących hikerów. Niektórzy zakładali je z powodu problemów ze ścięgnem Achillesa zamiast je rozciągać, doprowadzając w ten sposób do jeszcze większego jego skrócenia.
 
W Altrach wędruję od 2015 roku. Bardzo się one od tego czasu zmieniły, a moją ulubioną wersją jest 2.5. Udało mi się zakupić ostatnie egzemplarze po powrocie z Nowej Zelandii. Wersja 3.0 nie jest już tak wygodna, szczególnie damska jest nienaturalnie wąska, dodano wsparcie łuku stopy boleśnie wbijające się w podeszwę, zapiętek ma bardziej zaokrąglony kształt. 3.0 gorzej schną i nie oddychają tak dobrze jak 2.5. Nadzieję budzi wersja 3.5, która jest już dostępna. Zmiana rozmiarówki sprawiła, że pasuje na mnie najmniejszy rozmiar męski. Z oddychalnością raczej nic się nie zmieni, ale powinno być wygodniej - zobaczymy.
 
Lone Peak'i 2.5, które miałam w Appalachach ponownie się sprawdziły. Niosły mnie dzielnie, a i moje stopy jakby się z nimi zrosły - wytrenowały się tak dobrze, że zupełnie przestały się męczyć. Amortyzacja była w sam raz na leśnych ścieżkach i kamienistych zboczach, dawały świetne czucie podłoża, dobrze oddychały. Mam nadzieję, że kiedyś wrócą!
 
 
 
Zużyłam dwie pary butów, to mniej niż w Nowej Zelandii. Powód jest jeden: na Appalachian Trail nie wędruje się asfaltem.
 
Ponieważ buty te są typu zero drop (różnica między grubością podeszwy pod piętą i palcami wynosi zero), kiedy są zupełnie zużyte zbijają się bardziej pod piętą i powstaje tak zwany drop negatywny - pięta znajduje się poniżej palców. Powoduje to przeciążenie ścięgna Achillesa. Tak stało się z rozpadającymi się Altrami pod koniec szlaku Northville-Placid, miały już wtedy ponad 2000 km przebiegu. Problem rozwiązałam wkładając pod piętę (pod wkładką) kawałek papieru toaletowego, co sprawiło że drop się wyrównał i znów wynosił zero, a ból natychmiast ustąpił.
 
Zdecydowanie polecam wszystkim spróbować chodzenia w butach do naturalnego biegania. Jest to najlepszy sposób uniknięcia kontuzji, gwarancja wygody i przyjemności z wędrowania.
 
Uzupełnieniem lekkiego obuwia są krótkie stuptuty. Kolorowe Dirty Girl Gaiters stały się charakterystycznym elementem stroju długodystansowców. Zasłużenie - minimalistyczna konstrukcja sprawdza się znakomicie, rzep i haczyk trzymają się obuwia, materiał szybko schnie i jest odporny na uszkodzenia. Drobny problem jest jedynie z rozmiarem - najmniejszy jest na mnie odrobinę za luźny w kostce, przez co czasami wpadało mi do buta jakieś ziarnko piasku. Mimo to uważam je za bardzo dobry wybór i przy nich pozostanę.
 
 
 
Przez pierwsze tygodnie wędrówki miałam ze sobą także sandały Monk Sandals, które zobowiązałam się przetestować. Miały grube, przyjemnie amortyzujące podeszwy, odpowiedni kształt (wycięte zostały według mojego szablonu). Moją ambicją było wynalezienie sposobu mocowania taśm, który by zapobiegał zsuwaniu się pasków z pięty, co jak na razie mi się nie udało. Trzeba byłoby zupełnie zmienić sposób wiązania.
 
Sandały nie były mi tak naprawdę potrzebne, więc kombinowanie odłożyłam na później. Obuwie zamienne w sytuacji kiedy cały dzień spędza się maszerując, a po dotarciu do obozu zaraz idzie spać nie ma zastosowania.
 
 
 
Skarpety
 
Wiele osób myśli, że problemy ze stopami takie jak pęcherze, odciski i krwawiące rany są wpisane w żywot wędrowca i wręcz stanowią część jego życia. To nieprawda! Poświęciwszy czas na znalezienie butów, które będą pasowały na nasze stopy i zestawu skarpet, które polubi nasza skóra może całkowicie uchronić przed tego typu dolegliwościami. Długodystansowa wędrówka to nie pielgrzymka pokutna!
 
 
 
Mimo że skórę mam delikatną i do słoniowej mi sporo brakuje, podobnie jak na Te Araroa, na Appalachian Trail nie miałam ani jednego pęcherza. Zawdzięczam to odpowiedniemu doborowi butów i skarpet. Nie wprowadziłam żadnych zmian i zaufałam temu, co już się sprawdziło: nosiłam na raz dwie pary skarpetek, zewnętrzne skarpety z wełny merino Smartwool Phd Outdoor Light (zużyłam trzy pary, zdjęcie poniżej) i skarpetki z palcami Injinji Toe Socks (zużyłam jedną parę, w drugich wróciłam) jako tzw. linery, czyli cienkie skarpetki noszone jako pierwsza warstwa - szybko schnące, syntetyczne, chłonące pot i odprowadzające go do zewnętrznej skarpetki. Nosząc taki zestaw nie odczuwam wilgoci, nie mam mokrych stóp. Nawet chodząc w zupełnie mokrych butach nie odczuwam przemoczenia jako czegoś wybitnie nieprzyjemnego, ponieważ liner zachowuje się jak druga skóra. Wszelkie tarcie następuje pomiędzy skarpetkami, a nie pomiędzy skarpetką a skórą.
 
 
 
Nigdy nie noszę skarpet na zmianę, ponieważ nie ma to sensu - jedna para mokrych i brudnych skarpet to dość, nie mam zamiaru męczyć się z drugą.
 
Do spania miałam dodatkową parę skarpet, których nigdy nie używam w dzień: Smartwool Hike Ultralight Mini. Ciepłe i mięsiste, a przy tym wciąż lekkie. Miałam je też w Nowej Zelandii.
 
 
Kijki
 
Kijki trekkingowe są mi niezbędne, służą mi jako druga para nóg i potrafię z nimi robić wszystko. Obciążenia jakie muszą znosić są zbyt duże żebym mogła używać ultralekkich kijków karbonowych, pozostaję więc przy aluminiowych, bardzo solidnych Leki Corklite. Używałam tego samego egzemplarza co w Nowej Zelandii (od 600-go kilometra, na którym dostałam nowe, po niefortunnym połamaniu poprzednich). Obecne mają już 9000 km przebiegu, są trochę porysowane, a po 6000 km odpadły w nich końcówki grotów, które zostały wymienione w amerykańskim sklepie outdoorowym bezpłatnie. Nowe wytrzymały tylko 2800 km, groty zastępcze nie są już tak wytrzymałe. Brak grotów nie przeszkadzał mi przejść jeszcze dodatkowych 500 km, musiałam tylko uważać, bo końcówki zrobiły się śliskie.
 
Do kijków używam zawsze rowerowych rękawiczek w celu ochrony przed pęcherzami.
 
 

Czołówka
 
Moim jedynym źródłem światła jest stara wersja czołówki Petzl e+lite (5 i 26 lumenów).

 

 
Wiem, że wielu osobom trudno jest uwierzyć, że na długich dystansach używam minimalistycznej, ważącej zaledwie 23 g czołówki. Należy ona do kategorii awaryjnych, są ludzie, którzy zabierają ją jako światło dodatkowe, noszą w zestawie ratunkowym. E+lite jest jednak pełnoprawną czołówką, o wystarczającej ilości światła i lumenów, a jej główną zaletą, oprócz niskiej wagi, jest bardzo długa żywotność baterii. Baterie wymieniam raz do roku, wędrując w tym czasie po kilka miesięcy. Baterie, z którymi zaczęłam Appalachian Trail ostatnio wymieniałam w Nowej Zelandii. Później zrobiłam to w połowie AT, w Pennsylvanii - te baterie działają do dziś.
 
Kolejną zaletą e+lite jest czerwona dioda - niezbędna, jeśli biwakujemy w jednym miejscu z innymi osobami, szczególnie pod wiatą. Kiedy zjawiamy się pod wiatą późnym wieczorem, po nocnym marszu, używając czerwonego światła nie wyrwiemy nikogo gwałtownie ze snu. Nie będzie też ono przeszkadzać, kiedy będziemy się krzątać. Nie ma nic gorszego, niż świecenie po oczach białym światłem, jest to nietakt i rzecz niedopuszczalna.
 
Chciałabym specjalnie zaznaczyć, że używam starej wersji. W tym sezonie Petzl zupełnie zmienił jej parametry. Sami zobaczcie:
 
Stara:
5 lm - 70 h (a moim zdaniem więcej)
26 lm - 55 h
Nowa:
15 lm - 12 h
50 lm - 9 h
 
Moda na lumeny kwitnie, nie myśli się o zaletach praktycznych. 26 lumenów w zupełności wystarcza do poruszania się po ścieżce nocą, a ponieważ dobrze widzę w ciemności używam wyłącznie słabego trybu 5 lm. Z powodzeniem wspinałam się ze starą e+lite po skałach, nigdy się nie zgubiłam, nie miałam wątpliwości, a na Appalachian Trail bardzo często chodziłam po zmroku. 5 lm! Nigdy nie musiałam się martwić, że baterie się wyczerpią. Faktem jest, że te 26 lm w miarę wyczerpywania się baterii zaczyna bardziej przypominać 5 lm, wydaje mi się, że nie ma między nimi zbyt wielkiej różnicy.
 
Tym bardziej zmiana jest przykra, że e+lite była jedyną taką czołówką na rynku i nie miała żadnej konkurencji. Na Allegro możecie znaleźć jeszcze starą wersję - polecam poszukać.
 
 
Elektronika


 

Opakowanie stanowi ten sam ZPAcks Zip Pouch co w kosmetyczce - rozmiar "Tablet"
 
Aparat fotograficzny zmieniłam po połowie szlaku, kiedy stary Nikon (zakupiony w Nowej Zelandii) spadł ze skały. Nowy Sony RX100 jest trochę cięższy. Jakość zdjęć jest dużo lepsza, ładniej wychodzą świetlne niuanse i zbliżenia detali. Na minus jest mniej intensywny błękit i zbyt duży kontrast między jasnymi plamami światła, a tym co w cieniu. Aparatu nie ma na zdjęciu, bo nim zostało wykonane.
Ze względu na amerykańskie częstotliwości musiałam zamienić małą i lekką Nokię na smartfona. Wybrałam Sony Xperia XA dual z dwoma gniazdami karty sim i osobnym gniazdem na kartę pamięci. Telefonu używałam rzadko, sieć włączałam raz na miesiąc żeby sprawdzić czy polska karta sim nadal działa. W miastach korzystałam z wifi, a wieczorami czasem słuchałam muzyki. Przez jakiś tydzień w stanach New Jersey i New York robiłam nim zdjęcia i filmy ze szlaku, po tym jak rozbiłam stary aparat, a nowego jeszcze nie miałam. Tutaj można obejrzeć efekty.

Powerbank Miller ML-102 na jeden akumulator, dwa akumulatory NCR18650B,
 
Żeby móc ładować jednocześnie trzy urządzenia musiałam mieć ze sobą trzy kable USB.

Amerykańską ładowarkę zakupiłam zaraz po przyjeździe, okazało się, że nie współpracuje ona z powerbankiem, więc do niego miałam osobną (najpierw polską z adapterem, później amerykańską, którą dostałam razem z nowym aparatem). 
 
Do tego pendrive, dodatkowa karta pamięci (zużyłam w sumie dwie 32GB) i adapter do kart/wtyczka USB (przydatna w bibliotekach do wrzucania zdjęć na bloga).
 
Kosmetyczka
 
 

 
 
Opakowanie to ZPacks Zip Pouch rozmiar "tablet" z dowiązanym przeze mnie sznureczkiem
 
Skład:
 
grzebień (z Rossmanna)
dezodorant (lubię. zawsze zabieram w połowie zużyty)
kubeczek menstruacyjny w woreczku
szczoteczka do zębów
szampon
gumka do włosów
pasta do zębów Ajonamydło (zwykle około 20g)
plaster flizelinowy
woskowe zatyczki do uszulusterko (przydatne do szukania i wyciągania kleszczy)
żabki do włosów (noszone, nie wliczane do wagi kosmetyczki)
ręcznik lniany (30g)
 
W kosmetyczce trzymam też scyzoryk Victorinox Classic (20g).
 

 
Kosmetyczka wraz z wymienioną zawartością ważyła 204g.
 
Ręcznik - z dzianiny lnianej, customowy wyrób Kwarka. Rozpad nie nastąpił tak szybko jak w Nowej Zelandii, bo nie nosiłam go na głowie (był przykrótki, uszyty z resztki, dlatego na głowę miałam znalezioną chustkę).
 
Mydła ani szamponu nie używałam nigdy w terenie. Bieliznę wyłącznie płukałam, prałam w cywilizacji (biorąc prysznic prałam ubranie depcząc je w kabinie, wysychało na mnie). Pływałam w jeziorach i myłam się czasem w strumieniach bez użycia mydła. Niestety bardzo wiele osób było nieświadomych tego, ze używając mydła w strumieniu czy jeziorze zanieczyszczają wodę. Biodegradacja odbywa się w glebie, nie wodzie, dlatego jeżeli już koniecznie chcemy użyć detergentu, musimy to zrobić nad ziemią (z użyciem biodegradowalnego mydła czy żelu). Wiele osób także zmywało naczynia w źródłach wody, spłukując do nich resztki, które powinny trafić do ziemi.
 

Apteczka i zestaw naprawczy
 
 
 
Opakowanie - ZPacks Zip Pouch "glasses"
 
Skład:
 
elektrolity rozpuszczalne
gripex rozpuszczalny
magnez w tabletkach
nifuroksazyd
taninal
antybiotyk (Augmentin), spakowany osobno
plastry żelowe na pęcherze
plastry z opatrunkiem gotowe i do cięcia
plastry do sklejania ran ciętych
woreczek foliowy, w którym trzymam plastry na wypadek przemoknięcia
 
Środków przeciwbólowych nie używam.
 
Zestaw naprawczy to:
 
nici nawinięte na kartonik, igła, szpilka, agrafka
zestaw naprawczy do materaca
 
Cały zestaw apteczka + zestaw naprawczy ważył 88g.
 

Portfel

Jako portfel służył mi ponownie ZPacks "wallet" Zip Pouch. Dolary i karty kredytowe mieszczą się w nim doskonale. Przez cały czas nosiłam go w kieszeni, uszkodzeń brak.
 

 
 
Worki wodoszczelne
 
Rzeczą, o której jeszcze warto wspomnieć są worki wodoszczelne. Plecak już nie był wodoodporny, a zresztą na wszelki wypadek dobrze jest zabezpieczyć rzeczy, które powinny być suche.
 
W szarym worku z cubenu trzymałam ubrania, w pomarańczowym sinylonowym SeaToSummit (stara wersja z mocnego materiału, nowe cieńsze rozpadają się bardzo szybko) śpiwór (12 l na zimową 600kę, 8 l na letnią 300kę).
 
Worki zaciągane na sznurek uszyłam sama żeby zaoszczędzić na wadze i wprowadzić jakiś stopień wodoodporności. Nie są rolowane, więc nie są całkiem wodoodporne, służyły do transportu namiotu (mokry namiot lepiej odzizolować od reszty rzeczy), materaca i śledzi.
 
 
 
Podsumowanie
 
Spakowana na lekko mogłam poruszać się szybciej, pokonywać więcej kilometrów i mieć z tego więcej przyjemności. Moje kolana nie cierpiały. Po moim sprzęcie widać było, że nie był nowy, a inni hikerzy od razu wiedzieli, że nie jestem żółtodziobem :-). Choć plecak był lekki może być jeszcze lżejszy, więc nie ustaję w staraniach obniżenia jego wagi.
 
 
Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie wszyscy byli spakowani na lekko. Wszystkim na początku wydawało się, że już lżej nie mogli się spakować, po czym uświadamiali sobie po kolei co jest im zbędne. Pierwszy miesiąc wędrówki hikerzy spędzali na weryfikacji swoich list sprzętowych. Najbardziej żałowali wszyscy ci, którzy dali się na zakup ciężkiego plecaka pod pozorem wzrostu komfortu. 3-kilogramowe plecaki (najczęściej Osprey Atmos) tak zwiększały ich wagę bazową, że już na starcie tracili cały rzekomy komfort. Te plecaki także najbardziej chłonęły wodę, co jeszcze zwiększało wagę. Do takich plecaków można było za to przytroczyć wszystko!
 
 
Stosunkowo niewielu było ultralighterów, osób mających plecaki o wadze poniżej 5 kg. Najlżejsze ważyły około 3-3,5 kg, ich posiadacze mieli jednak często problem z pogodą - ich śpiwory nie były dość ciepłe, nie mili ubrań, które mogliby założyć w chłodzie i w deszczu. Niektórzy brali dni zero, kiedy zapowiadano załamanie pogody.
 
 
Najwięcej osób miało plecaki średnio ciężkie - od 6 do 8 kg, tutaj królowały plecaki ULA Circuit i Ohm 2 oraz Osprey Exos.
 
 
Nie każdy mógł sobie pozwolić na zakup lżejszego sprzętu w trakcie wędrówki, choć wielu to robiło. Na samym początku, w Georgii, jest całe mnóstwo znakomicie wyposażonych sklepów outdoorowych, w których można odchudzić plecak, pomagają w tym wykwalifikowani sprzedawcy, przeważnie sami mający już na koncie jakąś długodystansową wędrówkę.
 
Na koniec filmowe podsumowanie sprzętowe, które zamieściłam na YouTubie.