Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

środa, 30 listopada 2022

Norge på langs: Kautokeino - Olderfjord (unikając E1)

Leżąc w wygodnym łóżku w domu Sveina w Kautokeino (a właściwie Guovdageaidnu) studiowałam pilnie mapę w poszukiwaniu najlepszej trasy dalej na północ. Docierały do mnie wieści o tym, że rzeki na następnym odcinku E1 są bardzo trudne, głębokie, szerokie i o wartkim nurcie, a po deszczu w ogóle nie do pokonania. Niespecjalnie mnie to zdziwiło - wszystkie poprzednie doświadczenia z E1 wskazywały, że szlak wytyczył ktoś, kto nie ma zbyt wielkiego pojęcia o długodystansowych wędrówkach. Szlak omija sklepy, prowadzi bez ścieżek, przez tereny dostępne tylko w krótkim okresie późnego lata - bardziej jakby komuś nie mieściło się w głowie, że ktoś będzie chciał przejść go w całości. Bezsensowny przebieg skłaniał mnie do tego, żeby planować swoją własną trasę - tak było zarówno podczas przejścia Szwecji jak i Norwegii. Teraz patrząc na mapę odkryłam, że na pozostałych do końca wędrówki 350 km są tylko dwa mosty, z czego jeden na małym strumieniu przy czyimś domu. Zważywszy, że zima czaiła się za progiem, nie było wcale ciepło i zapowiadano opady, nie było to miłe odkrycie. Kasia Nizinkiewicz, która też w tym czasie szła na północ pisała również, że wolałaby iść bardziej na zachód. To samo chodziło po głowie Katharinie i mnie. Część NPL-owiczów miała już nawet zamiar do końca iść tylko asfaltem, byle nie przechodzić już żadnych rzek. Ale tego absolutnie nie chciałam, bo następny odcinek, prowadzący przez serce płaskowyżu Finnmarksvidda, był tym na który od początku się najbardziej cieszyłam. Wiedziałam przy tym, że na płaskowyżu jest mnóstwo dróg quadowych hodowców reniferów i powinno się udać zaplanować lepszą trasę. Tak właśnie zrobiłam i do porannej kawy zasiadłam już z gotowym planem - miałam co prawda minąć w dość dużej odległości wielkie jezioro Iešjávri, które ogromnie chciałam zobaczyć, ale za to największe rzeki pozostały po jego drugiej stronie.

Pisałam też na Instagramie z Kathariną, która zaproponowała żebyśmy poszły jeszcze kilka dni razem, a że poprzedniego dnia tak dobrze nam się rozmawiało, zgodziłam się chętnie i umówiłyśmy się pod sklepem. Ruszyłyśmy już o dość zaawansowanym poranku, bo z miasta zawsze wychodzi się z oporem, ale też nie miałyśmy zaplanowanego wielkiego dystansu - od Kasi wiedziałam o obozowisku myśliwych, których już zawiadomiła, że nadchodzę. Liczyłam, że będziemy mogły się tam zatrzymać.




Wyszłyśmy z miasta i zaraz trafiłyśmy na drogi dla quadów, których była nad rzeką Čábardasjohka cała sieć. Po jakimś czasie szlak wyszedł na drogę, żeby przeprowadzić nas po moście na drugą stronę rzeki. Tam niespodziewanie zauważyłyśmy szlakowskaz E1, jeden z zaledwie kilku w całej Norwegii. Opadły nam szczęki. Trasa dalej prowadziła gruntową drogą - była to stara droga łącząca Kautokeino z Altą. Jest w całości przejezdna i wprost idealna na rower. Szłyśmy nią przez resztę dnia, robiąc po drodze dwie przerwy na lunch. Cały czas myślałyśmy o tym, że to może być ostatni ciepły dzień, kiedy można usiąść bez kurtki puchowej. Dość jeszcze wczesnym popołudniem, bo około 17, ujrzałyśmy z daleka myśliwskie namioty. Kasia wysłała mi zdjęcie, więc uważnie porównałyśmy - to na pewno oni.












Ktoś kręcił się w obozie, więc od razu podeszłyśmy, przywitałyśmy się, powiedziałyśmy kim jesteśmy i wyraziłyśmy nadzieję na nocleg bez owijania w bawełnę. Panowie zaraz zaprosili nas do środka, byli bardzo sympatyczni. Mieli za dużo jedzenia, a my byłyśmy oczywiście głodne, więc mogłyśmy im pomóc w pozbyciu się resztek. W dużym namiocie mieli piecyk, a wokół kilka przyczep campingowych. Myślistwo nie szło im za bardzo - usiłowali polować na pardwy. Byli Norwegami, chyba z okolic Narviku i przyjeżdżali w to samo miejsce co roku. Po deserze zaproponowali nam nocleg w namiocie tipi, który służył im jako magazyn. Poprosiłyśmy o jakąś plandekę na podłogę, nagotowałyśmy herbaty i poszłyśmy spać - w międzyczasie zaczął padać deszcz.







Rano było mokro, ale już się przejaśniło i było prześlicznie. Nastała pełnia jesieni, wszystko wokół było złote. Nie było jeszcze mrozów, więc liście trzymały się na drzewach, a w runie drobne rośliny zrobiły się karminowe. Szłyśmy dalej drogą aż do dużego jeziora. Wśród brzóz zrobiłyśmy przerwę na lunch, wiedząc, że to ostatnie zaciszne miejsce przed wyjściem w otwarty teren. Tym razem trzeba było założyć kurtki, a i tak nie było zbyt ciepło - po deszczu ostatecznie się ochłodziło. 










Odbiłyśmy w mało uczęszczany trakt i wspinałyśmy się wyżej. Widok na jezioro był prześliczny i falujące wzgórza zdawały się nigdy nie kończyć. Właśnie tak to sobie wyobrażałam i nie było żadnego rozczarowania, rzeczywiście było to najpiękniejsze miejsce w całej Norwegii. A przed nami było jeszcze dobre 200 km takich krajobrazów.










Chmury zagęściły się i postraszyły deszczem, ale deszcz nas minął i tylko podziwiałyśmy tęczę. Pewnie niejedna osoba zastanawia się co tam jest takiego ładnego - ani wysokich gór, ani w ogóle niczego szczególnego, ale chyba właśnie o to chodzi i o to, że nie widać było śladów ludzi. Nawet dwutorowy szlak zniknął. Właściwą drogę wskazywały jednak kopczyki i to było tyle ingerencji ludzi ile było trzeba. Trzeba jednak powiedzieć, że większości wędrowców Finnmark się nie podoba. Może dlatego, że są zmęczeni, a może dlatego że wolą bardziej klasyczne piękno ostrych grani, wodospadów i lodowców. Mówią, że Finnmark jest brzydki bo płaski i są tam tylko bagna. Bagna owszem są, ale nie jest całkiem płasko, przecież właśnie byłyśmy na szczycie.









Zeszłyśmy potem niżej, w strefę brzóz. Tak naprawdę to był tylko wstępny odcinek płaskowyżu. Szlak sprowadził nas dość szybko w kierunku drogi, usłyszałyśmy auta, a po drodze widać już było Máze, miejscowość ze sklepem, w którym planowałam się zaopatrzyć. Godziny otwarcia są trochę jak w krajach śródziemnomorskich - sklep zamyka się w porze obiadowej i otwiera ponownie wieczorem, ale tylko na godzinę. Wiadomo było, że przez obiadem nie zdążymy, więc starałyśmy się iść wolno, żeby nie marznąć potem czekając. Zanim weszłyśmy na drogę, musiałyśmy jeszcze pokonać płot reniferowy, ale zaraz potem w nagrodę był kosz na śmieci - nic tak nie cieszy wędrowca jak możliwość pozbycia się zbędnego balastu.










Mimo starań do sklepu doszłyśmy za wcześnie. Máze leży w głębokiej dolinie, po zachodniej stronie, więc słońce już było schowane za wzgórzami, a że niebo było bezchmurne, natychmiast zrobiło się bardzo zimno. Znalazłam gniazdko na ścianie przykościelnej szopy i ładowałam telefon, a Katharina gotowała pod sklepem. Wreszcie otwarli i mogłam zrobić zakupy. Chciałam się pozbyć większości pozostałej gotówki, więc wyjęłam garść monet. W Norwegii już tak rzadko używa się gotówki, że sprzedawczyni miała ogromny kłopot z liczeniem reszty. Musiałam sama policzyć ile ma mi wydać :-)






Robiło się już ciemno, więc poszłyśmy już tylko nad rzekę, gdzie spodziewałyśmy się znaleźć jakieś miejsce pod namioty. Pogodziłyśmy się z tym, że nie będzie ciepło, ale biwak nie był taki zły, bo na wysokim brzegu. Kasia wysłała mi info o jakimś miejscu noclegowym, ale nie mogłam najpierw zrozumieć o czym pisze, musiałam długo siedzieć nad mapą żeby sprawdzić czy to w ogóle jest nam po drodze.





Klasyczne śniadanie - kanapki z serem Philadelphia i ciepła kawa. Teraz się zastanawiam dlaczego przez lata piłam zawsze lodowate kakao zamiast poświęcić parę minut na zagrzanie wody, ale jednocześnie wiem, że schodzi na to parę minut i to jest odpowiedź.






Tuż za biwakiem osiągnęłam 2700 km. 







Niebawem porzuciłyśmy E1, który skręcał ostro pod górę. Trasa którą opracowałam, odbijała w górę dalej i łagodniej. Prowadziła również quadowymi drogami, które były oczywiste. Dróg było znacznie więcej niż na mapie, więc czasem sprawdzałyśmy w telefonach czy na pewno dobrze idziemy. Wyżej zerwał się wiatr i przez to było okropnie zimno. A my szłyśmy tylko w górę, aż na szeroki grzbiet i dalej grzbietem. W jednym miejscu pagórek się jakby wyginał i tam siadłyśmy zjeść lunch.







Bardzo daleko majaczyło Iešjávri. Wyglądało o wiele bardziej zachęcająco niż góry Parku Narodowego Stabbursdalen, ale dostępu do niego broniły wielkie rzeki.




Widoki z grzbietu były niesamowite, mimo że słońce tylko z rzadka wyzierało zza chmur. W najbliższej dolinie rzeka wbijała się w skalisty kanion, bliżej było jezioro. Wiele bym dała żeby jeszcze raz ten widok zobaczyć. 







Na drodze były świeże ślady kół, bo jesień to pracowita pora dla hodowców. Ale w małych obozach nikogo nie było. Ślady kół nie były jedynymi śladami - zauważyłyśmy odciski podeszew, najpierw jedne, potem drugie i pomyślałyśmy, że to na pewno Kasia i Jose, pewnie wybrali dokładnie taką samą trasę jak my. A potem pojawiły się jeszcze dwa ślady i byłyśmy bardzo zdziwione, że jednak tyle ludzi tu chodzi. Ale nikogo nie spotkałyśmy. 











Na popołudnie zapowiadano deszcz, a my szukałyśmy noclegu pod dachem na kompletnym pustkowiu. Minęłyśmy jedną chatkę, ale drzwi były zamknięte. Pozostała nam więc perspektywa poszukiwania szopy czy przyczepy, której dokładnej lokalizacji nie znałyśmy. Ale w takim otwartym terenie trudno byłoby przegapić, no chyba że pogoda się popsuje. A oczywiście miała się popsuć. Zaczęło lać wcześniej niż miało, czułam że od razu przemaka mi ubranie. Nic nie widziałyśmy, przyczepa zawsze się okazywała fatamorganą - białą skałą albo małym pagórkiem. Tam gdzie miała być, nie było nic. Ale szłyśmy dalej i zobaczyłyśmy ją z daleka, była nie za pierwszym jeziorem, ale tuż przed drugim. I była otwarta. A szopa obok, ale zawalona gratami. Przyczepa była też zabałaganiona, ale w lepszym stanie. Wyraźnie była czyjaś, na stole leżał nóż i schematy wzorów, jakie hodowcy wycinają w uszach młodych reniferów. Zaschnięte resztki jedzenia wyglądały jakby porzucono je dobre dwa tygodnie temu. Takie miejsca są czasem zostawiane otwarte dla tych którzy potrzebują - o ile nie leżą przy szlakach turystycznych. Byłyśmy wdzięczne. Na dworze padał lodowaty deszcz, a tu było przynajmniej sucho. Zagrzać się tam nie było można, ale siadłyśmy do kolacji owinięte śpiworami.









Prognoza zapowiadała ciągły deszcz i deszcz ze śniegiem przez następne kilka dni, ale obudziwszy się ze zdziwieniem stwierdziłyśmy, że nie pada. Trzeba było to wykorzystać, więc po śniadaniu popędziłyśmy dalej. Teraz schodziłyśmy niżej, w kierunku Jotkajärvi Fjellstue, prywatnego schroniska, gdzie mają też psy husky. Zaprzęg spotkałyśmy jeszcze zanim tam doszłyśmy - mnie oczywiście zmroziło przerażenie. Odeszłam parę metrów od szlaku, tym razem na szczęście nic się nie stało, zaprzęg pobiegł w swoją stronę. To właśnie przy Jotkajärvi był jedyny mostek (ten drugi był na E1 dalej na wschód). Kiedy nabierałyśmy wody ze strumienia zjawiła się właścicielka i rozmawiałyśmy chwilę. Mówiła, że zimą jest tu znacznie więcej ludzi, jeżdżą na skuterach i zaprzęgami. Zauważyła nasze plecaki i była zdziwiona, że w tak daleką drogę zabieramy tak mało rzeczy. U Norwegów działa to odwrotnie niż zazwyczaj, kiedy im dłuższa podróż, tym mniej rzeczy się bierze.









Kawałek dalej było skrzyżowanie szlaków, przed nim siadłyśmy na chwilę schowane przed chłoszczącym wiatrem. Z lewej dochodził szlak od niedalekiej drogi szutrowej, prowadzącej do Alty. Schronisko wydaje się być na końcu świata, bo trzeba do niego dopłynąć łodzią, jeśli przybywa się z miasta. My szłyśmy w prawo, w kierunku ostatniej na całej trasie chatki DNT, Bojobæskihytty. Pogoda zrobiła się paskudna, zaczął padać gęsty śnieg i było tak zimno. Krajobraz zaczął znikać w śnieżycy. Obie stwierdziłyśmy, że faktycznie łatwo byłoby się tu zgubić zimą, bo nie ma żadnych punktów orientacyjnych. Ale póki co kopczyki były widoczne. Jeszcze dwie godziny i będzie ciepło... Nagle po prawej zauważyłyśmy porzucony stary rower - pewnie ktoś myślał, że przejedzie szlak na rowerze, a kiedy odkrył, że się nie da, pewnie go zostawił. Teraz służy za znak szlaku...






Tego renifera pewnie pożarł rosomak.





Zgodnie z naszą kalkulacją po dwóch godzinach doszłyśmy do chatki, tutaj też dołączał E1. W międzyczasie śnieg przestał padać, by zamienić się w drobny deszcz. Chatki były dwie, jedna DNT, a druga dawniej była ratunkowa. Obecnie wchłonęło ją DNT, ale wciąż jest otwarta i choć teoretycznie obowiązuje opłata, to w praktyce nie wiadomo jak jej dokonać i nadal wszyscy śpią w niej za darmo. Nie żeby ktoś w tej drugiej pilnował. Najpierw weszłyśmy do DNT, ale nie mogłyśmy wymyślić jak odkręcić okiennice, a po ciemku siedzieć nie chciałyśmy, więc poszłyśmy do ratunkowej. Bardzo szybko się nagrzało i było nam cudownie. A potem jednak odkryłam jak zdjąć blokadę z okiennic w pierwszej chatce, ale już było za późno się przeprowadzać. Była patelnia, więc usmażyłam parówki z cebulą. Katharina trochę kręciła nosem na zapach smażonej cebuli - nie lubiła jak przesiąkał tym zapachem śpiwór. Jak dla mnie śpiwór może pachnieć jedzeniem, nie mam nic przeciwko temu :-)








Rano oczekiwałyśmy ulewy, a tu po nocnym deszczu przestało. Prognoza znowu się myliła. A rzadko myliła się tak bardzo. Czekałyśmy więc na ten właściwy deszcz, mając nawet w planie dzień zero, bo wędrówka w temperaturze tuż powyżej zera w deszczu, a potem biwak gdzieś nie wiadomo gdzie nie zachęcały, a i tak nie mogłyśmy się pojawić zbyt wcześnie w następnej miejscowości, bo znów trafiłybyśmy na niedzielę i zamknięty sklep. Postanowiłam skorzystać z nadążającej się możliwości i wziąć prysznic na tarasie za pomocą wiadra i kubka. Już wewnątrz umyłam też włosy w misce. Była tam też sauna, ale nie gustuję.

Deszcz nie nadchodził, więc namówiłam Katharinę na późne wyjście i przejście 19 km do jedynej plamki brzozowego lasu. Dzięki temu zabiegowi następnego dnia mogłybyśmy nocować w torfowej chatce, zamiast mieć dwa mokre biwaki pod rząd. Tak zrobiłyśmy.





Szlak czasem prowadził drogą, czasem nikłą ścieżką, a czasem traciłyśmy go z oczu zupełnie, ale już się nauczyłyśmy, że wystarczy iść na wyczucie. Szło się dobrze, bo dystans nieduży i bez większych przewyższeń. Czasem jakaś górka wydawała się większa niż w rzeczywistości, ale to było złudzenie, które miewałyśmy przez brak w terenie czegoś do porównania. Po drodze była rzeka, więc buty musiały przemoknąć, ale dalej miały ich być dziesiątki, więc w sumie wszystko jedno. Późnym popołudniem nadeszły niskie chmury i wszystko nagle zniknęło we mgle. Nie było widoczności, więc kiedy droga zniknęła, przez chwilę nie mogłyśmy jej znaleźć i szłyśmy "na azymut". Miałyśmy iść wzdłuż jeziora, ale wcale go nie było. Azymut jednak zaraz sprowadził nas na drogę, która wyłaniała się na następnym wzgórzu. A dalej już był pagórek z kępką niskiego lasu. Wyszukałyśmy miejsce, gdzie wiatr nie dochodził i rozbiłyśmy namioty obok siebie. Zaraz zrobiło się ciemno.






Granica Parku Narodowego Stabbursdalen i znalezione poroże renifera - z czasem obie dorobiłyśmy się kilku sztuk na plecakach.









O wysuszeniu przemakających Bridgedale'i mogłam pomarzyć. Miałam tylko nadzieję, że nie zamarzną (choć zawsze można rozmrozić zamarznięty sprzęt w kieszeni).




Biwak był w sumie bardzo udany, zlokalizowany nad jeziorem a jednocześnie między drzewami na górce. Nad biwakiem przeleciał jakiś wielki drapieżny ptak, ale poza tym nic się nie działo, a mgła się uniosła jeszcze przed śniadaniem.








Następny dzień nie był łatwy, choć do pokonania tylko dwadzieścia parę kilometrów. Ale za to dużo rzek średniej wielkości. Pierwsza była najgłębsza. Mimo lawirowania nie dało się znaleźć płytkiego miejsca, w związku z czym Katharina zamieniła wysokie Hanwagi Tatra na japonki, a ja zdjęłam wszystkie skarpety i przeszłam rzekę w butach bez skarpet. W ten sposób nie nalało się do środka - buty Kathariny były tak samo wysokie jak moje Bridgedale. Powtarzałyśmy jeszcze tę operację nie raz. Nogi bez skarpet oczywiście potwornie marzną, ale przy tak niskiej temperaturze całkiem przemoczone skarpety bardzo trudno ogrzać, a chodzić z basenem w środku też niemiło.







Szlak coraz bardziej zanikał, oznakowanie było beznadziejne, zaczął padać deszcz. W pewnym momencie odkryłyśmy, że ślad szlaku jest na sąsiednim paśmie wzgórz. Ale nie chciało nam się do niego wracać. Idąc wzdłuż płotu reniferowego i tak mogłyśmy dojść do kolejnego brodu. W błocie zobaczyłyśmy ślady Kasi i Jose - oni też pobłądzili.






Rzeka okazała się mniej przerażająca niż na mapie. Tzn. po większym deszczu wzbiera, a w czasie roztopów musi być ogromnie niebezpieczna. Ale teraz była w porządku, tylko szeroka.





Resztki oznakowania





Jeszcze jedna, mniejsza rzeka





W dolinie weszłyśmy w bagna, ale było cieplej i nie wiało.





Chatka torfowa, do której szłyśmy nie jest DNT, w związku z czym nie jest zaznaczona na mapach, nie było jej też w mapy.cz, ale znalazłam czarny trójkąt na mapie topograficznej. Z opisu Kasi wynikało,  że myślimy o tym samym miejscu. Żeby tam dojść trzeba było przejść sporą rzekę. Na mapie topograficznej był zaznaczony most, ale kiedy przebyłyśmy kilkaset metrów, które nas od niego dzieliło, okazało się, że na mapie był błąd i w tym miejscu przechodzi tylko drut płotu reniferowego. Katharina powiedziała, że sama by nie poszła, bo nigdy nie wiadomo jaki poziom rzeki będzie nazajutrz, ale biwakować w bagnie w deszczu, wiedząc że pół kilometra dalej jest suche miejsce z piecem byłoby czymś okropnym. Więc poszłyśmy, woda sięgnęła kolan. Niespodziewanie natrafiłyśmy na szlak, który przekraczał rzekę po niezbyt dobrym brodzie. Nasz był lepszy. Jeszcze kawałek okropnego bagna z przeskakiwaniem przez płot z jednego bajora w drugie i chatka ukazała się na szczycie wzgórza. Świetnie wpasowywała się w krajobraz. W środku nikogo nie było. Spóźniłyśmy się jeden dzień - Kasia i Jose byli tu dzień wcześniej. A teraz odbijali na wschód i już nie mieliśmy szans się spotkać. W toalecie było drewno, była też siekiera, więc nie było problemu z rozpaleniem ognia. A przed chatką akurat wypadało 2800 km. Siedziałyśmy już przy herbacie, kiedy przez okno zobaczyłam ludzi. Tego się nie spodziewałyśmy! Była to Ingrid, dziewczyna, która 5 lat temu przeszła Norge på langs oraz jej rodzice. Po wędrówce Ingrid przeprowadziła się z południa do Finnmarku, mieszka teraz w Alcie i ma za partnera hodowcę reniferów. Wiele dziewczyn o tym marzy! Wszyscy byli bardzo mili. Nie zależało im na tym żeby spać w środku, ale cieszyli się że jest już rozpalone, bo ojciec Ingrid pośliznął się w feralnym brodzie i potrzebował wysuszyć rzeczy. Kolację zjedliśmy razem. Miałam okazję spróbować potrawy z podwędzanego mięsa z renifera, jakiej jeszcze nie próbowałam. Dzięki wędzeniu renifer traci trochę swojego "koziego" aromatu. Od słowa do słowa, Ingrid zaprosiła nas do siebie, jak już skończymy NPL - obie miałyśmy loty z Alty. Tzn. ja jeszcze nie miałam biletu, tylko zamiar jego zakupu.







Całą noc padało, rano bez zmian. Miałyśmy nadzieję, że prognoza znowu się nie sprawdzi, ale tym razem się sprawdziła. To ten dzień powinien być naszym dniem zero... Ale tego nie wiedziałyśmy. Żeby wrócić na szlak musiałyśmy znowu przejść tą samą rzekę. Poziom wody podniósł się o kilka centymetrów, ale miejsce było dobre, nurt spokojny. Trzeba było tylko uważać na śliskie płyty skalne na dnie. Ścieżka była trochę lepsza, widocznie więcej ludzi tamtędy chodzi, ale i tak ją gubiłyśmy. Wiało i padało, a najgorzej że musiałyśmy opuścić zarośla i wyjść na wyżynę. Na myśl o zatrzymaniu się cierpła nam skóra, ale wiedziałyśmy że jak nic nie będziemy jeść i pić to będzie nam jeszcze zimniej. Nie odzywałyśmy się za bardzo, tylko wymieniałyśmy porozumiewawcze spojrzenia. Trzeba było iść dalej.






Po południu doszłyśmy do miejsca, gdzie szlak miał odbić tylko po to, żeby przejść jedną dużą rzekę trzy razy i jeszcze przetrawersować rozległe bagno. Po co? Nie miałyśmy pojęcia. Uznałyśmy, że to kolejny idiotyczny pomysł twórców E1 i poszłyśmy po swojemu, unikając tego paskudztwa. Rzeka wyglądała rzeczywiście okropnie. Zamiast niej miałyśmy do pokonania jeden strumień. Początkowo wydawał się nie do przejścia, bo był wąski, ale bardzo głęboki - jak to bagienne strumienie w płaskim terenie. Ale miał kamieniste przewężenie, które okazało się świetnym brodem, woda była tylko do kolan. Na szlak miałyśmy zamiar wrócić dopiero następnego dnia. Szłyśmy na przełaj, aż trafiłyśmy na sporą quadową drogę. Ona miała nas doprowadzić do torfowej chatki, o której nie wiedziałyśmy nawet czy istnieje. Ale był trójkąt na mapie (mógł oznaczać cokolwiek, daszek czy ruinę), więc szłyśmy. Byłyśmy kompletnie przemoczone i przemarznięte, cała nasza nadzieja była właśnie w tej chatce. Wreszcie zobaczyłyśmy zatokę i budynki. Były twa, jeden z anteną - to oznaczało, że na pewno jest prywatny i zamknięty. Tak też było. Ogarnęła mnie rozpacz, ale była jeszcze przecież druga chatka. Katharina zajrzała - otwarte! Szybko poszłyśmy sprawdzić czy w szopie jest drewno (było), potem nabrałyśmy wody i zamknęłyśmy się w środku. Nie bawiąc się w naturalne rozpalanie dołożyłam od razu parafinę i ogień zapłonął, mimo że drewno było wilgotne. Z czasem nagrzało się bardzo przyjemnie. Porozwieszałyśmy wszystkie mokre rzeczy, a pomieszczenie napełniło się parą. Jak to cudownie że ktoś utrzymywał to miejsce. Wpisałyśmy się do księgi gości dziękując gorąco. Był tylko jeden wpis NPL-era sprzed wielu lat. Wspaniałe miejsce na pustkowiu, z dala od szlaków. Najchętniej zostałabym tam na dobry tydzień... 








Rano było jakby odrobinę mniej deszczu i mgły, ale nadal padało, tylko z przerwami. Droga była niewiarygodnie bagnista, ale po kilometrze i tak nagle skończyła się w bagnie. Szłyśmy dalej bez szlaku aż trafiłyśmy na skraj małego jeziora. Był tam niewielki kanion, ale zeszłyśmy łatwo. A po drugiej stronie strumienia, wpływającego do jeziora trafiłyśmy na znaki szlaku.





Dzień był chyba jeszcze zimniejszy niż poprzedni. Z trudem znalazłyśmy miejsce na krótki odpoczynek. Katharina mogła przykucnąć, ale ja nie - żeby to zrobić musiałabym zdjąć stabilizatory z kolan, a w deszczu to byłoby okropne. Wolałam już odpoczywać na stojąco. Nie było zresztą sensu za długo odpoczywać, bo raz że zimno, a dwa miałyśmy przed sobą cel - camping w Olderfjordzie, gdzie chciałyśmy przenocować w domku. Dzieliło nas od niego jakieś 30 km. Wszędzie była ogromna ilość wody. Prawdopodobnie cała ta myląca się prognoza pogody myliła się tam gdzie my byłyśmy, ale tutaj cały czas padało. Malutkie strumyki zamieniały się w rzeki. Nawet te małe było trudno przechodzić. A zimno potem było okrutnie. To jest właśnie problem z butami do biegania - nasiąkają cały czas nowymi falami lodowatej wody i w pewnym momencie robi się na nie za zimno. Przez godzinę nie mogłam przywrócić czucia w stopach, szłam na wyczucie. Ale za to widoki... Zdjęcia nie oddają urody krajobrazu, szczególnie przy takiej pogodzie, ale rozległy widok z najwyższej przełęczy był naprawdę niesamowity. Tam po prostu muszę kiedyś wrócić. Mimo, że byłam mokra zmarznięta i nie czułam nóg z zimna, cieszyłam się, że Norwegia wreszcie mi się podoba.










Po południu przestało wreszcie padać, a my opuszczałyśmy się niżej. Zeszłyśmy powoli kanionem, który służy też reniferom podczas migracji - dla odmiany był tam milion ścieżek. To nie pomagało wcale w nawigacji. Ale w końcu zobaczyłyśmy w oddali Olderfjord, morze! 





Z wielką ulgą przywitałyśmy asfalt. Zjadłyśmy coś i poszłyśmy 6 km do wsi. Tam już czekał na nas domek, kuchnia i prysznic. Na otwarcie sklepu trzeba było czekać do rana, ale w mojej torbie z jedzeniem była jeszcze jedna parówka.







15 komentarzy:

  1. "sprzedawczyni miała ogromny kłopot z liczeniem reszty. Musiałam sama policzyć ile ma mi wydać" ja już wcześniej podejrzewałem, że oni są zwyczajnie autystyczni, teraz mam pewność.. I deszczu rzeczywiście jakby przybyło.. Ta seria to cichy, permanentny horror. Kopyta całuję. P.S. Czyta się świetnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "cichy, permanentny horror" - dokładnie
      Ale Agnieszka zawsze znajdzie jakieś suche miejsce - mentalna hydrofobia działa cuda ;)

      Usuń
    2. W tym odcinku przynajmniej widoki wynagradzają horror i nie ma żadnych wrednych ludzi :-)

      Mentalna hydrofobia doskonale zdiagnozowana ;-D Przejście Norwegii to była seria sprintów od jednego suchego miejsca do drugiego

      Usuń
  2. Kiedyś wędrowałam w śnieżycy i wiem jakie to szczęście, gdy można napić się gorącej herbaty w napotkanej chatce.
    Widoki cudne, kolory, przestrzeń! Serdecznie pozdrawiam - Maria Bo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma nic lepszego, no może jeszcze możliwość rozpalenia w piecu :-) Pozdrawiam!

      Usuń
  3. cieszę się, że myśliwi się przydali, wysłałam fotkę, bo dalej był inny obóz. A z przyczepą -napisałam Ci nazwę jeziora, dodałam odległość od Masi mierzoną przez mapy.cz, ale chyba używałyśmy innych map, na przyszłość (o ile kiedyś nastąpi) postaram się bardziej :) Dobrze, że dotarłyście. I szkoda, że jednak się minęliśmy. Też bardzo lubię Finnmark, jeśli zejść w wyższe góry, dalej od dróg, jest jeszcze ładniej, ale ten odcinek rzeczywiście był niezły (nie sądziłam i poprzednio go ominęłam). Wrócę do Finnmarku, jak się da, to nawet w przyszłym roku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tych obozów było mnóstwo i potem sobie pomyślałam, że równie dobrze mogłyśmy zapukać do niewłaściwych myśliwych, byłoby zabawnie. Napisałaś nazwę jeziora, a przyczepa była nad następnym ;-D To były tylko ze dwa kilometry, ale w deszczu nam się dłużyło i bałyśmy, że nie trafimy. Tych wyższych gór raczej będę unikać, ale wspaniale wyglądał sam płaskowyż, można by tam wręcz poobozować, najlepiej w jakiejś schowanej gammie.

      Usuń
    2. pisałam w pośpiechu, bo sieć bardzo słaba i tylko tak na moment mgnęła. Dobrze, że była przyczepa, i że jej nie zamknęli w międzyczasie. Płaskowyż wspaniały, to prawda. Wyższe góry trochę pocięte przez duże rzeki, ale się jeszcze wybiorę i tak. Zimą to było prostsze :)

      Usuń
  4. Faktycznie jest coś perwersyjnie przyjemnego w zostawieniu śmieci w śmietniku. Najśmieszniejsze w tym jest to, że na ogół one ważą mikroskopiijnie mało.
    Fajnie jest śledzić wasze wpisy równolegle. Czytam na bieżąco Kasię i czasem zaglądam u do ciebie. To tak jakby czytać dwie książki różnych autorów, ale opisujące mniej więcej ten sam czas. Na pewno bohaterowie są ci sami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niby mało, ale wszystko inne co się nosi, ma jakąś przydatność i to się czuje
      W relacjach Kasi nawet nie zawsze rozpoznaję bohaterów, więc na pewno są to dwie zupełnie różne książki :-D

      Usuń
  5. Przeskoczylas odcinek z Kilpisjarvi do Kautokeino ......, a tam przechodzilas ta piekna doline Reisadalen ! Mam nadzieje, ze uzupelnisz. Pozdrawiam, Iwona :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz zaległości w czytaniu, zajrzyj do poprzedniego posta :-)

      Usuń
  6. Hey, i am reading your blog since some weeks because i start my Norge pa Langs hike this year. The way you do it is awesome! I like it to carry light gear like you do it.
    Could you please tell me where i can find the last traditional hut offtrail? It sounds much more comfortable to have the opportunity to stay in a small hut for the night if the weather is bad. And to cross three rivers doesn´t sound nice to me.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. We decided not to make the coordinates public since the owner is clearly leaving it open for those who know how to find it. You can find it on topographic map like we did, it's marked as a "building".
      I checked out your blog, your plan and gear list look good. Wish you all the best on your hike!

      Usuń
    2. Thanky for your respond. I understand that you don´t want to make the place public. I had a clother look at the map and hope i found it.

      Usuń