Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

wtorek, 17 października 2017

Appalachian Trail: sprzęt

Chcąc pokonać Appalachian Trail w dobrym czasie, uniknąć kontuzji i ograniczyć zmęczenie, a przede wszystkim mieć przyjemność z wędrówki spakowałam się jak zwykle na lekko. Proces odchudzania plecaka przeprowadzam od dawna, za każdym razem osiągając lepszy efekt.
 
W relacjach z Appalachian Trail oglądaliście znajomy sprzęt. Podobny zestaw miałam w Nowej Zelandii na szlaku Te Araroa. Klimat panujący w okolicach, przez które biegną oba szlaki jest dość podobny: wilgotny, z dużą ilością opadów. W USA jednak miałam trafić na ostatnie tchnienie zimy i przygotowałam się na bardziej zimową pogodę na początku szlaku.
 
Sprzęt, który miałam ze sobą na Te Araroa był jeszcze w dobrym stanie i nie było potrzeby wymieniać żadnego z głównych elementów ekwipunku. Wielka trójka (plecak, namiot, letni zestaw do spania) pozostały takie same, kupiłam tylko niezbędne rzeczy: nowe ubrania i buty.
 
 
 
Mając świadomość, że w Appalachach czekają mnie większe przewyższenia skupiłam się na odchudzeniu bagażu, tak żeby maksymalnie odciążyć stawy. Z 6,2 kg zeszłam na 5382 g w wersji letniej (6152 g w wersji zimowej). Pierwotnie moja lista sprzętowa zakładała, że będę dźwigać na grzbiecie 5209 g, po odchudzeniu kilku rzeczy siegnęła nawet 5100 g. Była to bardzo duża, odczuwalna różnica. Otarłam się już o magiczną granicę ultralight, czyli 5 kg.
 
Choć elektronika i kosmetyki ostatecznie ważyły mniej niż zakładałam, to waga plecaka zamiast się zmniejszyć wzrosła. Wszystkiemu winien przewodnik Awol's AT Guide, 230 g. Planowałam pociąć go na części, ale tak się do niego przywiązałam, że postanowiłam tego nie robić i doniosłam go do końca w całości - chcę mając 80 lat móc wrócić wspomnieniami do tej wspaniałej przygody i mieć ją w postaci książki, a nie kupki makulatury. Niektórzy kupowali dwa egzemplarze, jeden do użytku, drugi na pamiątkę, ale to właśnie w tym użytkowym są wszystkie moje notatki, plamy z nutelli i zdechłe komary i to one są tym cennym wspomnieniem, które chciałam zachować :-)
 
 
 
Mogłabym bardziej odchudzić plecak, jednak wiedziałam, że ten kilogram wystarczy - na Appalachian Trail, jeśli idzie się w dobrym tempie, możliwość zakupu jedzenia zdarza się częściej, więc nie groziło mi dźwiganie więcej niż 15-kilogramowego plecaka. Uznałam więc, że taka waga plecaka jest wystarczająco niska.
 
Ostateczna lista sprzętowa odrobinę różni się od tej, którą sporządziłam przed wyjazdem. W ciągu czterech miesięcy, które spędziłam na szlaku wielokrotnie wymieniałam i odsyłałam niepotrzebne rzeczy. Główną zmianą była wymiana na początku maja zimowego sprzętu na letni. Jest to zmiana konieczna jeśli wybiera się kierunek wędrówki z południa na północ.
 

 
Plecak
 
Mój wierny towarzysz - wyblakły ZPacks Arc Blast. To stara wersja, po Te Araroa  odesłałam go do naprawy, po której przytył 120 g i ważył 700 g. Ma już za sobą ponad 7000 km. Wciąż uważam go za ideał i cieszę się, że nie miałam nowej wersji, którą mieli inni - nie jest ona już tak doskonała. Stelaż z karbonowych pałąków zastąpiły pręty z włókna szklanego, które w niektórych przypadkach wypadają z mocowań. Pas biodrowy jest teraz wszyty na stałe i podobnie jak szelki wykonany z "oddychającej siatki" zamiast cubenu. Skutkuje to większą chłonnością wody i potu, a w efekcie nieprzyjemnym zapachem. W ramach bezpłatnej naprawy dostałam nowe szelki i tylną część pasa biodrowego. Są ok, szybko się dopasowały, ale chyba jednak wolałam gładkie szelki i pas z cubenu.
 


 

 
W Appalachach Arc Blast nie doznał żadnych znaczących uszkodzeń. Podwójna warstwa cubenu sprawiła, że stał się wytrzymalszy. Dziury powstały tylko w bocznych kieszeniach kiedy na północy musiałam zjeżdżać po skałach i przeciskać się miedzy głazami szorując po skale plecakiem. Mysz wygryzła kolejną dziurę w siatce, ale poza tym nic się nie zmieniło. Drobne dziury wpuszczały trochę wody do środka, ale miałam szczęście znaleźć w hiker box'ie pokrowiec przeciwdeszczowy ZPacks, który idealnie pasował. Używałam go na całym szlaku.
  
 
 

Namiot

 
Mountain Laurel Designs Solomid XL to także weteran z Nowej Zelandii. 700 gramowa piramida rozstawiana na jednym kijku trekkingowym sprawdza się w deszczu i na wietrze, nie mam do niej większych zastrzeżeń. Na Appalachian Trail nie używałam go zbyt często, bazując na noclegach w wiatach.
 
 
 
Nadal go lubię i polecam, jest stosunkowo obszerny jak na minimalistyczną jedynkę i wygodny, szybko się go rozstawia. Jego szczególną i rzadko spotykaną w namiotach z cubenu zaletą jest dwupowłokowość, którą w tym roku wykorzystałam maksymalnie, używając samej moskitiery. Wieszałam ją pod wiatami od czerwca do sierpnia kiedy lasy opanowały chmary komarów. To było prawdziwe zbawienie - podczas kiedy inni się męczyli, ja wpełzałam do swojej konstrukcji i mogłam spać spokojnie.
 
 
Cały namiot rozbiłam tylko 9 razy (dalsze kilkanaście na pozostałych Amerykańskich szlakach, które przeszłam po AT), więc nie miał właściwie szans doznać żadnych uszkodzeń. W moskitierze mysz wygryzła mi dziurę.
 
W Nowej Zelandii miałam kłopot z kondensacją, więc w Appalachach starałam się dbać o dobrą wentylację - jeżeli tylko nie padało spałam zawsze przy otwartych drzwiach. Ten zabiegł pomógł i żadna wilgoć mi już nie dokuczała.
 
Wśród namiotów obecnych na szlaku dominowały lekkie konstrukcje z cubenu firmy ZPacks: dwuosobowy Duplex i jednoosobowy Solplex. Z cięższych namiotów najpopularniejsze były Big Agnes, było też trochę Nemo i budżetowych REI.
 
Amerykańskie lasy doskonale nadawały się do wieszania hamaków i bardzo wiele osób z tej możliwości korzystało. Hamaki były także w wersji ultralight, z tarpami z cubenu, nie ma jednak takiego hamaka, który byłby lżejszy od najlżejszego namiotu - na hamak zwyczajnie schodzi więcej materiału.
 
 
 
 
Spanie - śpiwór i mata
  
Wędrówkę Appalachian Trail zaczęłam wiosną, kiedy jeszcze występowały opady śniegu i zdarzały się mroźne noce, musiałam więc zabrać ze sobą ciepły śpiwór. Był to mój śpiwór "skandynawski", custom Robertsa na 600 g puchu 850 cui z kominiarką, opisany tutaj, po kilku zmianach (prototyp był do dopracowania): ma stałe taśmy mocujące do materaca, gumosznurek, krótki zamek z prawej strony. Ponieważ komory są otwarte, a śpiwór użytkowałam intensywnie w poprzednich sezonach, puch przemieścił się ze zgniatanych systematycznie pleców do boków, tworząc bardziej quilt niż śpiwór. Stał się przez to cieplejszy.
 
 
 
Latem w Appalachach służył mi taki sam śpiwór jak w Nowej Zelandii - również custom Robertsa na 300 g puchu 850 cui, dostosowany wymiarami do moich szczególnych potrzeb - jest bardzo szeroki i wygodny. Konstrukcja jest bardzo podobna jak w zimowym, tylko komory są zamknięte i jest ich więcej. Termika pozwalała mi go używać w temperaturach około zera. Tutaj możecie przeczytać recenzję.
 
Z powodu ciągłych opadów i bardzo dużej wilgotności śpiwór był ciągle zawilgocony, jak się jednak okazało nie był to wcale tak duży problem jak się o nim mówi - śpiąc pod wiatami miałam doskonałą wentylację, pod namiotem zaś zawsze zostawiałam otwarty tropik. Dzięki temu poziom wilgotności utrzymywał się na stałym poziomie i nie wpływał na spadek termiki. Wilgoć wnikała w śpiwór, a moje ciepło go suszyło.
 
 
 

Amerykańskie normy dotyczące termiki śpiworów są krótko mówiąc wzięte z kosmosu, a obywatele tego kraju ślepo w nie wierzą. Wszyscy marzli. Loft tego, co w Stanach uchodzi za śpiwór zimowy równał się loftowi mojej 300ki - coś takiego miało być komfortowe do -5 stopni i to już były te lepsze śpiwory. Nie widziałam nikogo, kto miałby naprawdę ciepły śpiwór, mimo że wiele osób zaczęło wędrówkę jeszcze w lutym.
 
 
Zauważyłam też istotną różnicę w termice pomiędzy śpiworem obszernym, a ciasną mumią. Kiedy w Virginii nastąpiło nagłe ochłodzenie i spaliśmy w kilka osób na werandzie Trail Angela porównywaliśmy kto zmarzł, a kto nie. Mój śpiwór jest szeroki, nie obraca się razem ze mną, więc nie eksponuję zgniecionych pleców kiedy się przewracam. Inaczej jest w tradycyjnej mumii, widocznej na zdjęciu. Kolega mimo że spał na zimowym materacu zmarzł. Próbował zwijać się w kłębek, ale w wąskim śpiworze w ten sposób zgniótł puch znajdujący się w plecach. Najpewniej ciągnęło mu także od zamka (którego ja nie mam). 
 
 
 
Wysłużony, brudny i nieco zapleśniały materac Thermatest NeoAir XLite Women's wciąż jest moją ulubioną matą i gwarantem nocnej regeneracji, ciepły i bardzo wygodny. Tym razem nie został przebity (jak w Nowej Zelandii). Większość innych hikerów także używała NeoAirów.
 
 
 
Spakowałam także swój gadżet luksusowy: poduszkę Thermarest NeoAir Seat, już nieprodukowaną. Tak naprawdę jest zbędna, ale, zapewnia mi komfort i spokojny sen. Nie mogłam się przemóc i znów ją zabrałam.
 
 
 
Kuchnia
 
 
 

Od Te Araroa nic się nie zmieniło. Wciąż używam kubka Evernew ECA267, kupiłam nową tytanową łyżkę na Aliexpress, która zastąpiła mi skradzioną w Nowej Zelandii. Palnik MSR MicroRocket służył mi wiernie, a zakończył żywot po przejściu ostatniego z Amerykańskich szlaków Northville-Placid Trail - wytarł się gwint.
 
 
 
Nie udało mi się przemóc i wyrzucić butelki Nalgene, używałam ją jak zwykle do parzenia herbaty i przygotowywania porannego kakao (szeroki wlew ułatwia wsypywanie wszelkich proszków).
 
Pod koniec potrzebowałam dodatkowej energii i zaczęłam nosić ze sobą masło, później także dżem w plastikowym słoiku po Nutelli. Osoby, które na szlaku nie gotują mają ze sobą plastikowe słoiki (częściej po maśle orzechowym), w którym przygotowują sobie jedzenie. Ziemniaki czy makaron trzeba zalać zimną wodą w słoiku godzinę przed planowanym obiadem żeby nasiąkły.

W Appalachach obowiązuje wieszanie jedzenia na drzewach w celu zabezpieczenia go przed niedźwiedziami, jeżeli w miejscu biwakowym nie ma specjalnych kabli, słupów lub skrzynek (te są najwygodniejsze i chronią też przed deszczem). Niewiele osób tego przestrzegało, w tym także ja. Nie miałam na to siły ani czasu, a zresztą okazało się, że wieszanie jest zbędne, niedźwiedź co najwyżej zajrzy do wiaty, a są to też rzadkie przypadki. Groźniejsze są myszy, dlatego jedzenie przeważnie wieszałam, tyle że pod dachem wiaty, były tam już najczęściej przygotowane sznurki.
 
 
 
Amerykanie bardzo skrupulatnie filtrowali wodę, doszli nawet do tego, że zaczęli filtrować wodę z kranu w mieście, tak się do tego przyzwyczaili. Nad strumieniami można było zawsze spotkać kogoś gniotącego butelkę PET i wyciskającego cierpliwie wodę przez filtr. Najpopularniejszym filtrem był Sawyer Squeeze, jako bardziej wydajny i mniej się zatykający niż Sawyer Mini, który miałam w Nowej Zelandii. Ja nie używałam żadnego filtra, woda była czysta i było to w mojej ocenie zbędne.
 
 
Ubranie
 
Zasadnicza koncepcja ubierania się była jak zwykle taka sama, na długie dystanse w klimacie umiarkowanym zawsze zabieram ten sam zestaw. Chodzi zawsze o to, żeby mieć ze sobą rzeczy, które złożą się na kolejne warstwy, a w najzimniejszych okolicznościach nie zmarzniemy mając je wszystkie na sobie. Unikam noszenia rzeczy zapasowych w plecaku, wyjątek stanowi druga para majtek i skarpetki do spania.
 
 
 
Podstawą minimalistycznego ubioru jest koszulka z krótkim rękawem z mieszanki wełny merino i celulozy Icebreaker Sphere (używałam jej też na Te Araroa) i krótkie spodenki Arcteryx Ossa Short.
 
 
Koszulka mnie pozytywnie zaskoczyła, bo w tym roku przetrwała dłużej niż w zeszłym, wymieniłam ją na nową dopiero w New Hampshire, po 2800 km. Spisała się rewelacyjnie, nie było mi w niej przesadnie gorąco, szybko schła i  była przyjemna w dotyku.
 
 
 
Spodenki zastąpiły nie produkowane już Kapta Short. Były grubsze, inaczej rozwiązano gumę w pasie (gładki materiał), miały tylko jedną zapinaną na zamek kieszeń. Nie byłam z nich do końca zadowolona, wolniej schły, brakowało mi kieszeni, a siateczka, którą wykończono je w pasie nieprzyjmenie wbijała mi się w skórę. Wytrzymałość materiału była na dobrym poziomie, przetarcia pojawiły się dopiero po zakończeniu wyprawy, jednak już na początku zauważyłam rozchodzące się szwy.
 
 
Jako druga warstwa i zestaw do spania służył mi komplet bielizny termoaktywnej z Polartec Power Dry, który dostałam do testu od firmy Kwark. Getry testowałam już w sezonie poprzedzającym przejście Appalachian Trail i na tyle przypadły mi do gustu, że poprosiłam o górę do kompletu. Zależało mi na krótkim zamku i golfie, który poprawiał znacznie termikę bluzy, szczególnie że mój śpiwór nie ma kaptura.
 
 
Power Dry wybrałam decydując się na przemakającą w perspektywie kurtkę - chciałam uniknąć tego, co działo się w Nowej Zelandii, gdzie nie zakładałam wełnianej koszulki z długim rękawem z obawy, że ją przemoczę i nie będę w stanie wysuszyć. Power Dry miał przemakać i szybko schnąć - tak się też działo. Był też lżejszy od merino, a pomarańczowy kolor był przyjemnie energetyzujący. Zestaw ten jest typowo letni, nadaje się dla osób, które zbytnio nie marzną. Recenzję możecie przeczytać tutaj.
 
 
 
Na pierwsze tygodnie miałam inną bieliznę - komplet z Polartec Powestrech Arc'teryxa, ten sam który wchodzi w skład mojego zestawu skandynawskiego.
 
Na wczesną wiosnę miałam też prototyp wiatrówki Robertsa. Okazała się ona być czymś innym niż w założeniu i widzę dla niej inną rolę. Jako wiatrówka okazała się za mało oddychająca, natomiast fenomenalna odporność na wodę sprawia, że mogłaby być ultralekką (56 g) kurtką wodoodporną. Myślę też, że z tego samego materiału można by uszyć wiatro- i wodoodporne spodnie w wersji ultralight.
 

 
W chłodne wieczory (czyli prawie zawsze) zakładałam tą samą co zawsze, wykonaną według mojego pomysłu przez Robertsa kurtkę puchową. Puch został wymieniony po mojej nieudanej próbie wyprania kurtki. Nigdy nie zmarzłam, a kurtki używałam dodatkowo nocą jako dodatkowe przykrycie wewnątrz śpiwora.

 
 
Zestaw uzupełniały czarpka z merino Arcteryx Rho LT Beanie, daszek Haglofs Fly Visor (już nieprodukowany), dwie pary majtek Icebreaker Siren Hipkini (starszej wersji, nowa nie jest już tak dobrze skrojona), biustonosz Panache Sports Bra, a zimą także rękawiczki z cienkiego Polartec Powestrech Arcteryx Rivet AR.
 
Zestaw zimowy wyglądał tak:
 
 
Z decyzją o zmianie zimowego sprzętu na letni się pospieszyłam - zaraz potem nastąpiło ochłodzenie i żałowałam tej decyzji, było mi nieco chłodno nocą, a także w dzień, kiedy zaczął padać śnieg, a ja nie miałam już bluzy z powerstrechu. Nigdy jednak nie zmarzłam naprawdę, osiągnęłam tylko wartości graniczne limitów temperaturowych moich letnich rzeczy. Chłodno było mi też pod koniec szlaku, w Maine, kiedy padały zimne deszcze, a moja kurtka nie chroniła mnie przed deszczem. Letniego sprzętu używałam nadal w sierpniu, już po zakończeniu przejścia Appalachian Trail - na Long Trail i na szlaku Northville-Placid w górach Adirondacks. Tam także nadeszła fala chłodów, a ostatnie noce spędzone w amerykańskich górach były już mroźne. Znów było chłodno, ale nie mogę powiedzieć żebym zmarzła.
 
 
 
 
Ochrona przed deszczem
 
Największą metamorfozę przeszedł w tym roku mój zestaw przeciwdeszczowy. W Nowej Zelandii nauczyłam się, że wodoodporność nie jest aż tak ważna jak się wydaje. Jeśli nie jest bardzo zimno, staje się kwestią drugorzędną. Jakaś ochrona musi być, ale minimalna - tak żeby będąc w ruchu się nie wychładzać. To było przełomowe odkrycie, bo wcześniej stawiałam na maksymalną wodoodporność i używałam stosunkowo ciężkich membran gore-tex (stara Alpha LT Arcteryxa była rewelacyjna, ale poległa w boju).
 
W tym sezonie postanowiłam wypróbować coś nowego i kupiłam kurtkę, o której z góry wiedziałam, że nie ochroni mnie przed deszczem - Montane Minimus. Byłam więc przygotowana na rozczarowanie, jednak zaskoczyło mnie ono już przy pierwszym deszczu - kurtka w całości przemakała, a membrana nie miała żadnych właściwości wodoodpornych. DWR natychmiast zanikł. Oczekiwałam, że będzie tylko częściowo przemakać - pod szelkami i na plecach. Tymczasem przy okazji każdego deszczu bywałam przemoczona. Rzeczywiście będąc w ruchu nie miałam problemu z rozgrzaniem się, więc nie miało to wielkiego znaczenia - tylko psychologiczne - jednak pod koniec wyprawy, kiedy w górach Maine zrobiło się naprawdę zimno zaczęłam trochę marznąć.
 

 
 
 
Oddychalność była za to rewelacyjna, więc doszłam do wniosku, że nie potrzebuję wiatrówki.
 
Kaptur jest bardzo dobrze dopasowany, za to kieszeń do niczego - zamek wcina się w listwę.
 
Koncepcja była dobra, kurtki nadal używam, ale tak nędzny poziom wodoodporności nie zachęca do ponownego zakupu. Nie polecam.
 
 
Sama kurtka nie wystarcza - żeby uniknąć wychłodzenia trzeba założyć coś na dolne partie ciała. Na zimową część szlaku miałam przeciwdeszczowe spodnie, na lato zaś spódnicę.
 
Spodnie As Tucas Acher Pants to najlżejsze spodnie przeciwdeszczowe na rynku. Wykonane są z laminatu cubenu z membraną e-vent. Zostały uszyte na miarę, to mój błąd w pomiarach sprawił, że wyszły za krótkie. Nie przeszkadzało mi to w użytkowaniu, czasem zresztą podwijałam je jeszcze. Ich jakość zaskoczyła mnie pozytywnie, nie zauważyłam żeby przeciekały, chroniły przed wiatrem, więc było mi w nich ciepło w czasie opadów śniegu, nie doznały też żadnych uszkodzeń. Okazały się bardzo cennym elementem ekwipunku.
 
 
 
Kiedy zaczęło się ocieplać wymieniłam je na spódnicę, która dawała mi większe możliwości wentylacji przy parnej i ciepłej, a jednocześnie deszczowej pogodzie. Spódnicę uszyłam sama, tzn. z pomocą mamy, z cienkiego silikonizowanego nylonu. Ma bardzo prostą konstrukcję, ściągnięta jest gumką w pasie, a z tyłu ma na dole rozcięcie dla większej mobilności. Jest dość długa, tak żeby zasłaniała stabilizatory kolan.
 

 
Tak cienki sinylon dość szybko się niszczy, warstwa silikonu z czasem zanika, na razie jednak jest jeszcze ok. Spódnica chroniła mnie przed przemoknięciem tylko częściowo, ponieważ woda spływała mi pod nią spod kurtki po plecach. Ponadto kiedy już byłam przemoczona podwijała się i kleiła. Koniec końców uważam ją jednak za dobre rozwiązanie i z chęcią wypróbuję z bardziej odporną na wodę kurtką.
 
Ostatnim elementem zestawu przeciwdeszczowego były wodoodporne łapawice, również uszyte w domu z silikonizowanego nylonu, podklejone silikonowym klejem, ściągnięte gumką w nadgarstku. Para waży tylko 14 g, a dała mi bardzo dużo ciepła. W zimne dni nosiłam je na rękawice z powerstrechu, w cieplejsze na dłonie w rękawiczkach rowerowych. Z czasem warstwa silikonu wytarła się i łapawice były głównie wiatroodporne, ale i to bardzo dużo dawało. Zawsze najbardziej marznę w palce i łapawice były moją ostatnią deską ratunku.



Buty
 
Wysokie  trekkingowe buty skórzane ewidentnie odeszły już do lamusa. Prawie nikt już takich na długich dystansach nie używa - jedynie Niemcy :-). Na Appalachian Trail, gdzie wszelkie mody i nowości pojawiają się jako pierwsze, widać to było szczególnie.
 
Znakomita większość, podobnie jak ja, wędrowała w butach do biegania. Na temat wyższości lekkiego niskiego obuwia powiedziano już dość - stabilność, przyczepność, szybkość schnięcia i przeciwdziałanie kontuzjom uchodzą za główne argumenty przemawiające na ich korzyść.
 
Buty, których i ja używam, Altra Lone Peak w różnych odsłonach rocznikowych królowały na szlaku, jako najszersze, najwygodniejsze i najbardziej naturalne.
 
 
 
Bardzo popularne były też Brooks Cascadia, Merelle, Salomony (te jednak najczęściej lądowały w hiker boxach, bo są bardzo wąskie i nie nadają się na spuchnięte stopy piechurów).
 
Sporo osób chodziło w niskich butach hikingowych, gdyż mają one solidniejszą i twardszą podeszwę, która stanowi wsparcie dla niewytrenowanych stóp początkujących hikerów. Niektórzy zakładali je z powodu problemów ze ścięgnem Achillesa zamiast je rozciągać, doprowadzając w ten sposób do jeszcze większego jego skrócenia.
 
W Altrach wędruję od 2015 roku. Bardzo się one od tego czasu zmieniły, a moją ulubioną wersją jest 2.5. Udało mi się zakupić ostatnie egzemplarze po powrocie z Nowej Zelandii. Wersja 3.0 nie jest już tak wygodna, szczególnie damska jest nienaturalnie wąska, dodano wsparcie łuku stopy boleśnie wbijające się w podeszwę, zapiętek ma bardziej zaokrąglony kształt. 3.0 gorzej schną i nie oddychają tak dobrze jak 2.5. Nadzieję budzi wersja 3.5, która jest już dostępna. Zmiana rozmiarówki sprawiła, że pasuje na mnie najmniejszy rozmiar męski. Z oddychalnością raczej nic się nie zmieni, ale powinno być wygodniej - zobaczymy.
 
Lone Peak'i 2.5, które miałam w Appalachach ponownie się sprawdziły. Niosły mnie dzielnie, a i moje stopy jakby się z nimi zrosły - wytrenowały się tak dobrze, że zupełnie przestały się męczyć. Amortyzacja była w sam raz na leśnych ścieżkach i kamienistych zboczach, dawały świetne czucie podłoża, dobrze oddychały. Mam nadzieję, że kiedyś wrócą!
 
 
 
Zużyłam dwie pary butów, to mniej niż w Nowej Zelandii. Powód jest jeden: na Appalachian Trail nie wędruje się asfaltem.
 
Ponieważ buty te są typu zero drop (różnica między grubością podeszwy pod piętą i palcami wynosi zero), kiedy są zupełnie zużyte zbijają się bardziej pod piętą i powstaje tak zwany drop negatywny - pięta znajduje się poniżej palców. Powoduje to przeciążenie ścięgna Achillesa. Tak stało się z rozpadającymi się Altrami pod koniec szlaku Northville-Placid, miały już wtedy ponad 2000 km przebiegu. Problem rozwiązałam wkładając pod piętę (pod wkładką) kawałek papieru toaletowego, co sprawiło że drop się wyrównał i znów wynosił zero, a ból natychmiast ustąpił.
 
Zdecydowanie polecam wszystkim spróbować chodzenia w butach do naturalnego biegania. Jest to najlepszy sposób uniknięcia kontuzji, gwarancja wygody i przyjemności z wędrowania.
 
Uzupełnieniem lekkiego obuwia są krótkie stuptuty. Kolorowe Dirty Girl Gaiters stały się charakterystycznym elementem stroju długodystansowców. Zasłużenie - minimalistyczna konstrukcja sprawdza się znakomicie, rzep i haczyk trzymają się obuwia, materiał szybko schnie i jest odporny na uszkodzenia. Drobny problem jest jedynie z rozmiarem - najmniejszy jest na mnie odrobinę za luźny w kostce, przez co czasami wpadało mi do buta jakieś ziarnko piasku. Mimo to uważam je za bardzo dobry wybór i przy nich pozostanę.
 
 
 
Przez pierwsze tygodnie wędrówki miałam ze sobą także sandały Monk Sandals, które zobowiązałam się przetestować. Miały grube, przyjemnie amortyzujące podeszwy, odpowiedni kształt (wycięte zostały według mojego szablonu). Moją ambicją było wynalezienie sposobu mocowania taśm, który by zapobiegał zsuwaniu się pasków z pięty, co jak na razie mi się nie udało. Trzeba byłoby zupełnie zmienić sposób wiązania.
 
Sandały nie były mi tak naprawdę potrzebne, więc kombinowanie odłożyłam na później. Obuwie zamienne w sytuacji kiedy cały dzień spędza się maszerując, a po dotarciu do obozu zaraz idzie spać nie ma zastosowania.
 
 
 
Skarpety
 
Wiele osób myśli, że problemy ze stopami takie jak pęcherze, odciski i krwawiące rany są wpisane w żywot wędrowca i wręcz stanowią część jego życia. To nieprawda! Poświęciwszy czas na znalezienie butów, które będą pasowały na nasze stopy i zestawu skarpet, które polubi nasza skóra może całkowicie uchronić przed tego typu dolegliwościami. Długodystansowa wędrówka to nie pielgrzymka pokutna!
 
 
 
Mimo że skórę mam delikatną i do słoniowej mi sporo brakuje, podobnie jak na Te Araroa, na Appalachian Trail nie miałam ani jednego pęcherza. Zawdzięczam to odpowiedniemu doborowi butów i skarpet. Nie wprowadziłam żadnych zmian i zaufałam temu, co już się sprawdziło: nosiłam na raz dwie pary skarpetek, zewnętrzne skarpety z wełny merino Smartwool Phd Outdoor Light (zużyłam trzy pary, zdjęcie poniżej) i skarpetki z palcami Injinji Toe Socks (zużyłam jedną parę, w drugich wróciłam) jako tzw. linery, czyli cienkie skarpetki noszone jako pierwsza warstwa - szybko schnące, syntetyczne, chłonące pot i odprowadzające go do zewnętrznej skarpetki. Nosząc taki zestaw nie odczuwam wilgoci, nie mam mokrych stóp. Nawet chodząc w zupełnie mokrych butach nie odczuwam przemoczenia jako czegoś wybitnie nieprzyjemnego, ponieważ liner zachowuje się jak druga skóra. Wszelkie tarcie następuje pomiędzy skarpetkami, a nie pomiędzy skarpetką a skórą.
 
 
 
Nigdy nie noszę skarpet na zmianę, ponieważ nie ma to sensu - jedna para mokrych i brudnych skarpet to dość, nie mam zamiaru męczyć się z drugą.
 
Do spania miałam dodatkową parę skarpet, których nigdy nie używam w dzień: Smartwool Hike Ultralight Mini. Ciepłe i mięsiste, a przy tym wciąż lekkie. Miałam je też w Nowej Zelandii.
 
 
Kijki
 
Kijki trekkingowe są mi niezbędne, służą mi jako druga para nóg i potrafię z nimi robić wszystko. Obciążenia jakie muszą znosić są zbyt duże żebym mogła używać ultralekkich kijków karbonowych, pozostaję więc przy aluminiowych, bardzo solidnych Leki Corklite. Używałam tego samego egzemplarza co w Nowej Zelandii (od 600-go kilometra, na którym dostałam nowe, po niefortunnym połamaniu poprzednich). Obecne mają już 9000 km przebiegu, są trochę porysowane, a po 6000 km odpadły w nich końcówki grotów, które zostały wymienione w amerykańskim sklepie outdoorowym bezpłatnie. Nowe wytrzymały tylko 2800 km, groty zastępcze nie są już tak wytrzymałe. Brak grotów nie przeszkadzał mi przejść jeszcze dodatkowych 500 km, musiałam tylko uważać, bo końcówki zrobiły się śliskie.
 
Do kijków używam zawsze rowerowych rękawiczek w celu ochrony przed pęcherzami.
 
 

Czołówka
 
Moim jedynym źródłem światła jest stara wersja czołówki Petzl e+lite (5 i 26 lumenów).

 

 
Wiem, że wielu osobom trudno jest uwierzyć, że na długich dystansach używam minimalistycznej, ważącej zaledwie 23 g czołówki. Należy ona do kategorii awaryjnych, są ludzie, którzy zabierają ją jako światło dodatkowe, noszą w zestawie ratunkowym. E+lite jest jednak pełnoprawną czołówką, o wystarczającej ilości światła i lumenów, a jej główną zaletą, oprócz niskiej wagi, jest bardzo długa żywotność baterii. Baterie wymieniam raz do roku, wędrując w tym czasie po kilka miesięcy. Baterie, z którymi zaczęłam Appalachian Trail ostatnio wymieniałam w Nowej Zelandii. Później zrobiłam to w połowie AT, w Pennsylvanii - te baterie działają do dziś.
 
Kolejną zaletą e+lite jest czerwona dioda - niezbędna, jeśli biwakujemy w jednym miejscu z innymi osobami, szczególnie pod wiatą. Kiedy zjawiamy się pod wiatą późnym wieczorem, po nocnym marszu, używając czerwonego światła nie wyrwiemy nikogo gwałtownie ze snu. Nie będzie też ono przeszkadzać, kiedy będziemy się krzątać. Nie ma nic gorszego, niż świecenie po oczach białym światłem, jest to nietakt i rzecz niedopuszczalna.
 
Chciałabym specjalnie zaznaczyć, że używam starej wersji. W tym sezonie Petzl zupełnie zmienił jej parametry. Sami zobaczcie:
 
Stara:
5 lm - 70 h (a moim zdaniem więcej)
26 lm - 55 h
Nowa:
15 lm - 12 h
50 lm - 9 h
 
Moda na lumeny kwitnie, nie myśli się o zaletach praktycznych. 26 lumenów w zupełności wystarcza do poruszania się po ścieżce nocą, a ponieważ dobrze widzę w ciemności używam wyłącznie słabego trybu 5 lm. Z powodzeniem wspinałam się ze starą e+lite po skałach, nigdy się nie zgubiłam, nie miałam wątpliwości, a na Appalachian Trail bardzo często chodziłam po zmroku. 5 lm! Nigdy nie musiałam się martwić, że baterie się wyczerpią. Faktem jest, że te 26 lm w miarę wyczerpywania się baterii zaczyna bardziej przypominać 5 lm, wydaje mi się, że nie ma między nimi zbyt wielkiej różnicy.
 
Tym bardziej zmiana jest przykra, że e+lite była jedyną taką czołówką na rynku i nie miała żadnej konkurencji. Na Allegro możecie znaleźć jeszcze starą wersję - polecam poszukać.
 
 
Elektronika


 

Opakowanie stanowi ten sam ZPAcks Zip Pouch co w kosmetyczce - rozmiar "Tablet"
 
Aparat fotograficzny zmieniłam po połowie szlaku, kiedy stary Nikon (zakupiony w Nowej Zelandii) spadł ze skały. Nowy Sony RX100 jest trochę cięższy. Jakość zdjęć jest dużo lepsza, ładniej wychodzą świetlne niuanse i zbliżenia detali. Na minus jest mniej intensywny błękit i zbyt duży kontrast między jasnymi plamami światła, a tym co w cieniu. Aparatu nie ma na zdjęciu, bo nim zostało wykonane.
Ze względu na amerykańskie częstotliwości musiałam zamienić małą i lekką Nokię na smartfona. Wybrałam Sony Xperia XA dual z dwoma gniazdami karty sim i osobnym gniazdem na kartę pamięci. Telefonu używałam rzadko, sieć włączałam raz na miesiąc żeby sprawdzić czy polska karta sim nadal działa. W miastach korzystałam z wifi, a wieczorami czasem słuchałam muzyki. Przez jakiś tydzień w stanach New Jersey i New York robiłam nim zdjęcia i filmy ze szlaku, po tym jak rozbiłam stary aparat, a nowego jeszcze nie miałam. Tutaj można obejrzeć efekty.

Powerbank Miller ML-102 na jeden akumulator, dwa akumulatory NCR18650B,
 
Żeby móc ładować jednocześnie trzy urządzenia musiałam mieć ze sobą trzy kable USB.

Amerykańską ładowarkę zakupiłam zaraz po przyjeździe, okazało się, że nie współpracuje ona z powerbankiem, więc do niego miałam osobną (najpierw polską z adapterem, później amerykańską, którą dostałam razem z nowym aparatem). 
 
Do tego pendrive, dodatkowa karta pamięci (zużyłam w sumie dwie 32GB) i adapter do kart/wtyczka USB (przydatna w bibliotekach do wrzucania zdjęć na bloga).
 
Kosmetyczka
 
 

 
 
Opakowanie to ZPacks Zip Pouch rozmiar "tablet" z dowiązanym przeze mnie sznureczkiem
 
Skład:
 
grzebień (z Rossmanna)
dezodorant (lubię. zawsze zabieram w połowie zużyty)
kubeczek menstruacyjny w woreczku
szczoteczka do zębów
szampon
gumka do włosów
pasta do zębów Ajonamydło (zwykle około 20g)
plaster flizelinowy
woskowe zatyczki do uszulusterko (przydatne do szukania i wyciągania kleszczy)
żabki do włosów (noszone, nie wliczane do wagi kosmetyczki)
ręcznik lniany (30g)
 
W kosmetyczce trzymam też scyzoryk Victorinox Classic (20g).
 

 
Kosmetyczka wraz z wymienioną zawartością ważyła 204g.
 
Ręcznik - z dzianiny lnianej, customowy wyrób Kwarka. Rozpad nie nastąpił tak szybko jak w Nowej Zelandii, bo nie nosiłam go na głowie (był przykrótki, uszyty z resztki, dlatego na głowę miałam znalezioną chustkę).
 
Mydła ani szamponu nie używałam nigdy w terenie. Bieliznę wyłącznie płukałam, prałam w cywilizacji (biorąc prysznic prałam ubranie depcząc je w kabinie, wysychało na mnie). Pływałam w jeziorach i myłam się czasem w strumieniach bez użycia mydła. Niestety bardzo wiele osób było nieświadomych tego, ze używając mydła w strumieniu czy jeziorze zanieczyszczają wodę. Biodegradacja odbywa się w glebie, nie wodzie, dlatego jeżeli już koniecznie chcemy użyć detergentu, musimy to zrobić nad ziemią (z użyciem biodegradowalnego mydła czy żelu). Wiele osób także zmywało naczynia w źródłach wody, spłukując do nich resztki, które powinny trafić do ziemi.
 

Apteczka i zestaw naprawczy
 
 
 
Opakowanie - ZPacks Zip Pouch "glasses"
 
Skład:
 
elektrolity rozpuszczalne
gripex rozpuszczalny
magnez w tabletkach
nifuroksazyd
taninal
antybiotyk (Augmentin), spakowany osobno
plastry żelowe na pęcherze
plastry z opatrunkiem gotowe i do cięcia
plastry do sklejania ran ciętych
woreczek foliowy, w którym trzymam plastry na wypadek przemoknięcia
 
Środków przeciwbólowych nie używam.
 
Zestaw naprawczy to:
 
nici nawinięte na kartonik, igła, szpilka, agrafka
zestaw naprawczy do materaca
 
Cały zestaw apteczka + zestaw naprawczy ważył 88g.
 

Portfel

Jako portfel służył mi ponownie ZPacks "wallet" Zip Pouch. Dolary i karty kredytowe mieszczą się w nim doskonale. Przez cały czas nosiłam go w kieszeni, uszkodzeń brak.
 

 
 
Worki wodoszczelne
 
Rzeczą, o której jeszcze warto wspomnieć są worki wodoszczelne. Plecak już nie był wodoodporny, a zresztą na wszelki wypadek dobrze jest zabezpieczyć rzeczy, które powinny być suche.
 
W szarym worku z cubenu trzymałam ubrania, w pomarańczowym sinylonowym SeaToSummit (stara wersja z mocnego materiału, nowe cieńsze rozpadają się bardzo szybko) śpiwór (12 l na zimową 600kę, 8 l na letnią 300kę).
 
Worki zaciągane na sznurek uszyłam sama żeby zaoszczędzić na wadze i wprowadzić jakiś stopień wodoodporności. Nie są rolowane, więc nie są całkiem wodoodporne, służyły do transportu namiotu (mokry namiot lepiej odzizolować od reszty rzeczy), materaca i śledzi.
 
 
 
Podsumowanie
 
Spakowana na lekko mogłam poruszać się szybciej, pokonywać więcej kilometrów i mieć z tego więcej przyjemności. Moje kolana nie cierpiały. Po moim sprzęcie widać było, że nie był nowy, a inni hikerzy od razu wiedzieli, że nie jestem żółtodziobem :-). Choć plecak był lekki może być jeszcze lżejszy, więc nie ustaję w staraniach obniżenia jego wagi.
 
 
Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie wszyscy byli spakowani na lekko. Wszystkim na początku wydawało się, że już lżej nie mogli się spakować, po czym uświadamiali sobie po kolei co jest im zbędne. Pierwszy miesiąc wędrówki hikerzy spędzali na weryfikacji swoich list sprzętowych. Najbardziej żałowali wszyscy ci, którzy dali się na zakup ciężkiego plecaka pod pozorem wzrostu komfortu. 3-kilogramowe plecaki (najczęściej Osprey Atmos) tak zwiększały ich wagę bazową, że już na starcie tracili cały rzekomy komfort. Te plecaki także najbardziej chłonęły wodę, co jeszcze zwiększało wagę. Do takich plecaków można było za to przytroczyć wszystko!
 
 
Stosunkowo niewielu było ultralighterów, osób mających plecaki o wadze poniżej 5 kg. Najlżejsze ważyły około 3-3,5 kg, ich posiadacze mieli jednak często problem z pogodą - ich śpiwory nie były dość ciepłe, nie mili ubrań, które mogliby założyć w chłodzie i w deszczu. Niektórzy brali dni zero, kiedy zapowiadano załamanie pogody.
 
 
Najwięcej osób miało plecaki średnio ciężkie - od 6 do 8 kg, tutaj królowały plecaki ULA Circuit i Ohm 2 oraz Osprey Exos.
 
 
Nie każdy mógł sobie pozwolić na zakup lżejszego sprzętu w trakcie wędrówki, choć wielu to robiło. Na samym początku, w Georgii, jest całe mnóstwo znakomicie wyposażonych sklepów outdoorowych, w których można odchudzić plecak, pomagają w tym wykwalifikowani sprzedawcy, przeważnie sami mający już na koncie jakąś długodystansową wędrówkę.
 
Na koniec filmowe podsumowanie sprzętowe, które zamieściłam na YouTubie.
 
 

36 komentarzy:

  1. Czy w warunkach zimowych również stosujesz takie szmaciane półbuty?
    Chodzi też o warunki mroźno-wodne, błotne, ew błoto pośniegowe. W lecie rozumiem, że woda jest jakimś problemem bo rozmacza skórę stóp ale np błocko jak w naszych beskidach czasami i wreszcie śnieg wymagają większej ochrony stóp... chyba ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ani beskidzkie, ani żadne inne błoto nie stanowi zagrożenia dla stóp, powoduje co najwyżej dyskomfort :-). Na błota skandynawskie (zimne mokradła) czasami zakładam wodoodporne skarpety (Rocky GTX Socks), nie tyle z powodu stóp, co dobrostanu psychicznego :-)

      Błoto pośniegowe, mokry śnieg w temperaturach nie niższych niż powiedzmy -5 stopni spokojnie można pokonywać w szmacianych butach. Jeżeli wybieram się gdzieś na kilka miesięcy nie biorę specjalnego rynsztunku z powodu kilku śnieżnych dni. W Appalachach właśnie tak było, zima utrzymała się zresztą zaledwie kilka dni. Buty są mokre, ale ponieważ są miękkie, stopa pracuje i sama się rozgrzewa. Trzeba tylko pamiętać o tym żeby schować na noc buty i skarpety w worku foliowym do śpiwora, inaczej zamarzną.

      Na większe mrozy i dłuższe niż kiludniowe spacery w śniegu nie ma rady - tu już tylko skórzane buciory z wysokim gumowym otokiem dadzą sobie radę, ewentualnie overbooty. Warto też zastosować VBL na dłuższym wypadzie.

      Opcją pośrednią są szmaciane buty z membraną, teoretycznie fatalny wybór, bo nie są wodoodporne, a jednocześnie nie schną, ale membrana zapobiega przedostawaniu się zimnej wody od razu do butów, a jeśli się nocuje pod dachem można je wysuszyć (takie coś miałam na zimowym Szlaku Nadmorskim).

      Podsumowując to nie woda czy błoto są problemem, ale niska temperatura - od pewnego momentu po prostu grozi nam odmrożenie i tu już żadna filozofia f&l nie pomoże.

      Usuń
  2. Leśna!

    Pytanie odnośnie PowerDry. Jak oceniasz w praktyce "zapachowość"?
    Mam stary komplet HiM i wytrzymuje dwa dni. Mam nowszego Marmota i wytrzymuje 4 dni i wtedy zaczyna się myśleć o praniu. A jak się ma do tego Kwarkowy materiał? Na twojej turze możliwości częstego prania nie było. Jeśli chodzi o cechy przeciwpotne, to jest to rzeczywiście materiał bardzo dobry.

    Z pozdrowieniami

    Pim

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ciągu pięciu miesięcy prałam PowerDry dwa razy :-). Pierwszy raz prałam w Pennsylvanii, dzień 64, drugi przed Long Trail, trzeci już w domu. Nie wiem czy kiedykolwiek w życiu wyprałam coś już po 4 dniach :-)

      Kwarkowy zestaw to była moja piżama, więc nie pociłam się w niej za bardzo. W ciągu dnia służyła jako druga warstwa, a to zdarzało się tylko czasami. Po takich dwóch miesiącach była nieświeża, przybrudzona, ale pranie nie było konieczne, tzn. wytrzymałaby dłużej. Dosyć przejmuje zapachy z otoczenia, jak to syntetyk, ale nie było tragedii.

      Planuję recenzję PowerDry (z czasem).

      Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Leśna! używając kompletu przede wszystkim do spania - użytkowanie jest zupełnie inne. U mnie 4 dni to czas noszenia zimą na wyrypie narciarskiej. Wszystko dla mnie jasne. Pozdrawiam

      Usuń
    3. Tak, to co innego. Ja bym zimą w tym zmarzła. Getry nosiłam jako pierwszą warstwę, ale nogi się nie pocą, tylko pod stabilizatorami (nie stwierdziłam nadmiernego łapania zapachu).

      Usuń
  3. Dzięki za szczegółowy opis. Mnie na razie daleko do sekcji ultralight, ale latka lecą i ekwipunek czas odciążać. Przyda się!
    Tak całkiem na marginesie, w kwestii wieszania prowiantu przed niedźwiedziami. Obowiązuje norma 10/4ft. Czyli 10 stóp od ziemi, 4 od pnia. Na nasze miary to ok. 3m i 1.2m odpowiednio. Uwaga: to norma na większe od baribali grizzly (których na wschodzie USA nie ma). Osobiście dodałbym jakieś 50/20cm (pion/poziom).
    Teraz najważniejsze, z praktyki własnej ostatniego lata: do takiej zabawy potrzebujecie 12m (!) linki, najlepiej 3mm. Chodzi o to, że BARDZO często nie da się prawidłowo powiesić worka na pojedynczym drzewie (zwłaszcza iglaki) i wtedy zostaje wieszanie na na drzewach w duecie, co drastycznie zwiększa zapotrzebowanie na sznurek ;) Ja miałem 7+3m i w takich razach było to za mało, mocno komplikując życie.
    Nie ma co też iść w jakieś superwytrzymałe wynalazki o grubości poniżej 2.5-3mm, bo przeciąganie tego przez gałęzie pod naprężeniem będzie wymagało rękawiczek, by nie pokaleczyć dłoni.
    Pozdrawiam
    -J.
    P.S. Jako rzutka lepsze kamienie niż patyki, tak czy tak (Auuu!) uwaga na łby ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za rozwinięcie tematu!

      Normy normami, ale rzeczywistość jest taka, że idealnych drzew do wieszania jest bardzo mało. Przeważnie się nie udaje, w gęstym lesie drzewa nie mają fajnych gałęzi. A na iglastych to już tragedia.

      Po kilku próbach doszłam do wniosku, że baribalami nie warto się przejmować i szkoda na to czasu i energii - podwieszałam swój worek pod wiatami. Nie wypada mi tego polecać innym, ale bardzo dużo ludzi tak robiło. Z niedźwiedziami grizzly sprawa wygląda pewnie trochę inaczej :-)

      Doświadczenie z Appalachian Trail mówi, że jeżeli ma być źle powieszone to lepiej nie wieszać. Większość ludzi wieszała źle, tak że każdy niedźwiedź z łatwością mógł się do tego worka dobrać. Za blisko pnia, na wątłej gałązce jakiegoś krzaczka, bez sensu. Wieszanie nie jest celem samym w sobie, celem jest uniemożliwienie niedźwiedziowi dobrania się do ludzkiego jedzenia (niedźwiedź, który go posmakował to martwy niedźwiedź). Czasami lepiej więc mieć je przy sobie.

      Jeżeli już wieszam, to stosuję metodę PCT z patykiem blokującym, dużo wygodniejsza od przywiązywania do pnia, wtedy to teoretycznie ma być 10/4/4 czy nawet 12/6/6 stóp. A do tego jeszcze co najmniej 100 metrów od obozu, podobnie z gotowaniem - z dala od obozu żeby zapachy się nie utrzymywały w powietrzu.

      Linkę mam 15 m (50 stóp), ale to jest za dużo, nigdy mi tyle nie było potrzebne, 12 m wystarczy. Cenna uwaga co do grubości linki, moja była bardzo cienka 1 czy 1,5 mm i ciężki worek było trudno unieść. O kaleczenie dłoni bym się nie martwiła, nie trzeba ciągnąć palcami, ale to szkodzi drzewom, bo przecina korę, sznurek zatem powinien być grubszy.

      Jako rzutka zdecydowanie kamień, ale nie bezpośrednio nawiązany (parę razy o mało ktoś mnie nie trafił w głowę, bo się te kamienie wyplątują), tylko w małym woreczku, mam taki podarty z cubenu, waży 1 g i nawet nie wliczyłam go do wagi bazowej.

      Usuń
  4. Przeszłaś cały ten szlak i jeszcze kilka krótszych w kurtce która przemakała na sam widok deszczowych chmur? To zakrawa na ciężki masochizm - nie dorobiłaś się otarć pod plecakiem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurtka która nie przemaka to ciężka kurtka, nie chciało mi się nosić. Zazwyczaj schłam dosyć szybko, ale parę razy miałam już tego naprawdę dość. Zrobiły mi się otarcia na udach od mokrych spodenek (ściekająca woda, ześlizgiwanie się z mokrych skał na tyłku), ale nie od plecaka (nie przylega bardzo do pleców).

      Usuń
  5. Myślisz że kilt z cubenu byłby dobrym rozwiązaniem na polskie warunki (MLD rain kilt cuben)? Jak takie kilty zachowują się na wietrze? Mam OR helium pants, twoje doświadczenia z cuben + event wydają się lepsze niż z pertex shield z Minimusa..
    Co myślisz o Zpacks Duplex vs MLD Duomid? Wiem że to inne stworzenia, ale wydaje się że sztormo-odporność piramid w warunkach europejskich jest rzadko przydatna. Chciałbym (pewnie jak każdy) kupić raz a dobrze, szczególnie przy niebotycznych cenach cubenu..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kilty z cubenu są bardzo dobre, następnym razem uszyję sobie taki zamiast sinylonowego. Kilt MLD jest tylko zakładany, więc nie ochroni całkowicie. Do kiltu ZPacks też nie jestem przekonana, jest dość wąski i krótki, no i ma ten zamek, który uważam że jest niepotrzebny i potencjalnie awaryjny. W kilcie powinien być jednak szew i rozporek z tyłu jak w normalnej spódnicy.

      To są jednak dwa bardzo różne namioty. Mam w planie Solomida zostawić sobie na cięższe warunki pogodowe, a dla zysku na wadze przerzucić się na Solplexa (ale ten jest bardzo mały, bardzo minimalistyczny).

      Wybór nie jest prosty, ale gdybym szukała dwójki dla dwóch osób to wybrałabym Duplex, choćby z tego względu że ma dwa wejścia.

      Duplex to typowa dwójka, ma sporo miejsca w środku, mniejsze skosy. Duomid to bardziej przestronny namiot dla jednej osoby, większe skosy, duży przedsionek - chyba że weźmiesz z duo sypialnią. Sypialnia w MLD nie ma tak wysokiej podłogi jak ZPacks. Duomid to piramida, a Duplex nie, czyli Duomid będzie bardziej odporny na wiatr (Skandynawia, wyższe góry), w Duplexie za to jest lepsza wentlacja (wilgotne rejony). Ja w Solomidzie otwieram drzwi jeśli nie pada. Duplex jest lżejszy, bo jednopowłokowy. Sypialnię z Duomida podwiesisz pod wiatą.

      Usuń
    2. Aaaahh! Wszystkie te różnice rozumiem i pojmuję, co jedna nie rozwiewa moich rozterek. Coby jeszcze bardziej rozjaśnić/skomplikować ;-P - mieszkam w Norwegii (mid), poszukuję dużej jedynki z opcją na drugą osobę(mid), waga ma znaczenie (duplex), raczej stała podłoga i net (duplex), duplex jest słabszy żeby go "przyszpilić" do ziemi w wietrzne warunki (mid), lubię 2 wejścia!!! (duplex).. Poza tym Mld w tym roku powiększył trochę Duomida (mam 1,86cm), myślałem o duo sypialni + bivy dla mnie.. Mógłbym tak godzinami, sorka!

      Z innych tematów; skąd wzięłaś polycryo w PL? Nigdzie nie mogę znaleźć a kupowanie na niemieckim http://trekking-lite-store.com trochę mija się z celem, folia nrc mi nie pasi..

      Ostanie: Co myślisz pod względem designu o quilcie taiga 250 (+50g dokładki) cumulusa? Myślałem o systemie taiga + neoair + montaż do maty https://youtu.be/S3nVKVrq_bc?t=8m3s

      Przepraszam że tyle pytań ale masz doświadczenie z tymi "schronieniami", cieżko to u nas zobaczyć, sama zmierzasz w kierunku UL, masz długodystansowe doświadczenie itd. Są to bardzo unikatowe cechy jak na Polskę.
      Mnie zostały 2 najważniejsze elementy z big3. Spanie + shelter. Przy dobrym wyborze też zawitam w okolice 5,3kg, przynajmniej jak narazie ;P
      Dziekuję za świetne, szczegółowe wpisy! Mnie marzy się PCT nobo i Via Alpina
      Pozdrawiam Jacek

      Usuń
    3. Obawiam się, że nie umiem Ci pomóc w rozstrzygnięciu tej kwestii, oba namioty mają swoje zalety i wady. Skłaniam się ostatnio ku plexom, ale w zakresie odporności na wiatr mojego Solomida prześcigają tylko Hillebergi :-) Sypialnia i bivy jednocześnie? To chyba przesada :-)

      Polycryo kupiłam razem z Solomidem, czyli mam je z USA. W Polsce chyba nie do dostania. Bardziej w stylu UL byłoby darować je sobie po prostu...

      Taka 300ka Cumulusa ma być na warunki norweskie? Hm, to letni quilt, kolega miał LiteLine300 w Nowej Zelandii, po powrocie loft jest o połowę jeszcze mniejszy niż był (a już fabrycznie był kiepski). Ja mam 200 z tej samej serii. Nie ma bocznych komór, obawiam się, że zmarzniesz. System mocowania wygląda ciekawie, ale ta ilość gumy jest zbędna z punktu widzenia UL. Nie miałam nigdy prawdziwego quilta, więc nie wiem co by tu się mogło sprawdzić. Z moich doświadczeń wynika, że najlepszy jest śpiworo-quilt z plecami tylko z materiału na małym fragmencie, quilty nie dają takiej szczelności.

      Powodzenia i polecam się na przyszłość :-)
      Agnieszka

      Usuń
    4. Złapałaś mnie na skrócie myślowym :) Sypialnia gdy dwie osoby/ komaroza, a bivy + polycryo na resztę roku (+ bivy załatwia temat przewiewu quilta).
      Moja dziewczyna ma LL300, używałem kilka nocy do ok 5st (plus polar) i było ok. Chce spróbować jakiegoś quilta, myślę są one bardzo wygodne. Coś z Robertsa? Jestem otwarty, tylko ich obecna oferta wygląda jak z czasów "wczesnego polskiego himalaizmu".
      Co do UL to miło jest gonić króliczka :P Zawsze przecież można obciąć matę ;)
      Pozdrawiam serdecznie, Jacek

      Usuń
    5. Aha, rozumiem :-). Bivy to jednak ostateczność, zwiększa kondensację i niewygodę znacząco.
      5 stopni to wciąż lato, ja bym tego do Norwegii nie brała :-)
      Oferta na stronie Robertsa jest archaiczna i zupełnie nie przedstawia tego, co produkują. Jest jednak możliwość uszycia absolutnie wszystkiego co przyjdzie Ci do głowy, to nie są rzeczy seryjne. Do tego co sam wymyśliłeś dodadzą Ci jeszcze mnóstwo innych koncepcji, czasem z ery "wczesnego polskiego himalaizmu", więc trzeba uważać :-P.
      Ogólnie warto obdzwonić wszystkich producentów i zrobić rekonesans.

      Usuń
  6. Kubeczek menstruacyjny - doskonały pomysł:) od razu odpada kwestia podpasek czy tamponow tym bardziej, ze wtedy znacznie trudniej zachowac higienę. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W outdoorze oprócz wygody chodzi też o problem śmieci, które trzeba nosić do miasta. Z higieną to bym nie przesadzała :-)

      Usuń
  7. Witaj. Przywiało mnie tutaj z forum "odora". Powiem szczerze ,że ekstremum - podziwiam za doświadczenie i umiejętność zastosowania totalnego minimum. Ja tego nie parafię. Ale tez nie bardzo mogę sobie wyobrazić ekstremalny minimalizm w wyższych górach (sprzęt zimowy itp). Zastanawia mnie jedno... czas , skąd masz tyle czasu ?:) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam! Do minimalizmu dochodzi się z czasem, to jest proces, który trwa. Naturalnie minimalizm zimą wygląda trochę inaczej, ale zasada ta sama - zabieramy rzeczy niezbędne, zajmujemy się tym co niezbędne. Czyli nie marnujemy sił, które mogą nam się przydać.
      No cóż, na brak czasu nie mogę narzekać :-) Pozdrawiam i Wesołych Świąt!

      Usuń
  8. Na jaką kuchenke planujesz wymienić microrocket? Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na razie wypróbuję chiński BRS 3000T, ale ponieważ bez modyfikacji raczej nie będzie się nadawał do użytku (głównie chodzi o kształt płomienia, wióry tytanu, przez które się zatyka i krzywe ramiona) jeszcze nie wiem czy będę go używać dłużej.

      Usuń
  9. Twoje obserwacje i uwagi na temat obuwia wywracają mój światopogląd do góry nogami. Tym bardziej za nie dziękuję! Pytałem Cię zresztą o to kiedyś przy okazji Twojej relacji z Islandii. Zaskakuje mnie tylko to, że buty biegowe na długodystansowym szlaku górskim w USA to już nie popularny trend, ale po prostu norma!? Będę głupio wyglądał jak zabiorę kiedyś w Góry Skaliste moje ulubione Scarpa Lite Trek, no ale na pocieszenie będzie fakt, że to nie ciężka skorupa, ale zamsz i cordura (choć nadal za kostkę).

    Zawsze chodziłem z plecakiem w butach usztywniających kostkę i przeciętnie raz na każdym wyjeździe uchroniło mnie to od skręcenia stawu, co zapewne tylko źle świadczyło o moim przygotowaniu fizycznym i technice chodzenia. Poza tym najwyraźniej mentalność Niemców - o których wspominasz, że nadal chodzą w wysokich butach :))) - udziela się także osobom mieszkającym na wschód od Odry. Pewnie za sprawą skutecznej sieci sprzedaży w Polsce tamtejszych legandarnych marek obuwia górskiego.

    Jest jednak po przemyśleniu tego wszystkiego z mojej strony jedno ALE... Lekkie buty biegowe pasują idealnie nie tylko do wygimnastykowanej i wytrenowanej nogi, ale... do koncepcji chodzenia "na lekko". Decyzja o wyborze takiego obuwia jest częścią całej filozofii, całego systemu przygotowania do drogi. Tu muszę nadmienić, że mój plecak na 10 dni bez wsparcia z zewnątrz u schyłku Skandynawskiego lata ważył z jedzeniem i paliwem 18-20 kg na starcie (mężczyzna 180cm, 80kg). To tak jakbyś Ty startowała z tobołem o wadzie 12-14 kg. Abstrahując, że - jak czytam między wierszami - ze względów zdrowotnych nie byłabyś w stanie tego zrobić, to czy nie nasuwają się jednak duże wątpliwości, czy przy takim obciążeniu na grzbiecie leciutkie obuwie biegowe byłoby dla Ciebie adekwatne? To chyba pytanie retoryczne? Pewnie trudno skomentować, bo nawet nigdy tego (o szczęśliwa!) nie musiałaś próbować.

    Wracając do początku mojego komentarza - to chyba nie tylko lekkie buty są popularne w USA, ale po prostu popularna jest cała filozofia chodzenia "na bardzo lekko", wspierana przez wyspecjalizowane firmy dostarczające sprzęt i odzież kosmicznie lekkie (no i kosmicznie drogie dla przeciętnego mieszkańca kraju nad Wisłą).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Europejska tradycja górska to Alpy i wysokie skórzane buty, uosobienie górskiego konserwatyzmu. F&l narodziło się w Ameryce, gdzie zawsze miano większą skłonność do nowoczesności. Niemcy są chyba ze wszystkich najbardziej przywiązani do tradycji, choć można to powiedzieć o większości Europejczyków, tak samo Finów czy Czechów. U nas z kolei to, co niemieckie uchodzi za najlepsze, tak też jest z butami... Dopóki nie dojdziemy do tego, co amerykańskie :-)

      Za Oceanem dyskusji na ten temat było mnóstwo, ale nie między thru-hikerami, a między nimi a osobami będącymi na krótszych wycieczkach. Za każdym razem krytycznie spoglądali na lekkie plecaki, a patrząc z pogardą na zajechane trampki wspominali coś o trzymaniu kostki. Należało się wtedy schować do śpiwora, zanim doszli do wyższości palników alkoholowych nad gazowymi :-).

      To nie jest tak, że nikt nie nosi wysokich butów, ale głównie starsi ludzie, pamiętający epokę wielkich i ciężkich tobołów na zewnętrznej aluminiowej ramie. Amerykanie mają też swoistą skłonność do wiary w to, co im się mówi, nawet w to co mówią sprzedawcy, nie mówiąc już o YouTuberach. Dlatego też może tak się ich postrzega kiedy się ogląda f&l w internecie. W rzeczywistości oni są na tym samym etapie dyskusji co i my, a f&l jest nadal awangardą i tylko wśród długodystansowców, zwłaszcza przy kolejnym podejściu, normą.

      Z ciężkim plecakiem chodzę całkiem często. Moja waga bazowa jest zawsze lekka, ale też lubię dalekie i odludne miejsca, w które zabieram duży zapas jedzenia na wiele dni. Mój plecak do Skandynawii zawsze na starcie ma 16-18 kg na 14 dni. Coś trzeba jeść i nie da się z tym nic zrobić. Ale oczywiście z takim tobołem nie robię 30 km każdego dnia. Buty noszę zawsze takie same, biegowe. Raz zabrałam niskie podejściówki, które były za sztywne i przy dużym obciążeniu (ponad 20 kg) tym bardziej miałam kłopot z utrzymaniem równowagi. Teraz zwracam większą uwage na amortyzację - zupełnie minimalistyczne obuwie ma jej za mało. Bez obciążenia lub na krótkich dystansach ok, ale później niestety dochodzi zmęczenie. M.in. dlatego porządnie amortzowane Altry są tak popularne. Osoby nieprzyzwyczajone powinny zadbać oprócz tego o nieco sztywniejszą podeszwę na początek.

      Usuń
  10. "Z ciężkim plecakiem chodzę całkiem często. Mój plecak do Skandynawii zawsze na starcie ma 16-18 kg na 14 dni." Oohhhh... to ja jednak źle przeczytałem między wierszami. Myślałem, że z definicji nie dźwigasz takich ciężarów, przy których ja zaczynam jęczeć ;-) Przejrzałem na szybko zdjęcia z Padjelanta 2013 - znam te tereny dobrze z autopsji. Oczywiście, nie da się zwiedzać tych rejonów na lekko (chociaż mnie raz udało się... "wysłać paczkę" do schroniska... helikopterem! :-)))) Widzę na zdjęciach ze Szwecji pancerny niemiecki plecak Deuter (>2 kg), overbooty Berghaus a pod nimi - też buty do biegania???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tematem tego wpisu jest podsumowanie sprzętowe po przejściu Appalachian Trail, więc naturalnie nie wspominam w tym miejscu nic o Skandynawii, gdzie odbywałam dotąd wędrówki o nieco innym charakterze. Padjelantaleden to był mój pierwszy porządny skandynawski trekking, więc nie byłam tam jeszcze dobrze spakowana. Pod overbootami były wspomniane podejściówki, nie było to całkiem złe, ale teraz już się tak nie boję wody :-). Deuter służy mi jeszcze, jest to mój największy plecak i tylko do niego wchodzi dwutygodniowy zapas jedzenia lub sprzęt zimowy. Ale waga bazowa +1,5kg.

      Usuń
    2. Sprawdziłem dla pewności w Google, czym są "podejściówki" ;-) Dzięki serdeczne za wszystkie kompetentne odpowiedzi w kwestii obuwia! Moja konkluzja jest taka, że każdy musi uczciwie szukać i wybierać rozwiązania, które są dla niego właściwe, wystrzegając się dogmatów w kwestii doboru sprzętu. PS. W okolicach weekendu majowego zapraszam na wędrówkę po Rough Bounds of Knoydart w Szkocji a po drodze na piwo do Britain's most remote pub we wsi Inverie. Nie powinno być jeszcze meszek a okazja do testowania sprzętu w warunkach terenowych bardzo zbliżonych do Skandynawii - gwarantowana. Polecam! ;-)))) Moje prawie 10-letnie skórzane buty Jacka Wolfskina (żadna marka, kupione na szybko z konieczności - okazały się najlepszym przyjacielem na lata) już nie mogą się doczekać ;-)))) Wymieniam jednak namiot i sam plecak - po raz pierwszy odchudzę bazę o ponad 2000g schodząc z nią do poziomu, przy którym może wreszcie uda się całkowicie zapomnieć o bólu mięśni szkieletowych...

      Usuń
    3. Brzmi bardzo ciekawie :-) Mam nadzieję, że wypad będzie udany! Sama będę w tym czasie w innym miejscu naszego pięknego globu, więc może innym razem :-) Pozdrawiam!

      Usuń
  11. Napaliłem się bardzo na rekomendowane przez ciebie buty Altra Lone Peak. Aktualnie jest w sprzedaży model 3.5
    Niestety buty dostępne są tylko w sklepach internetowych, dlatego byłbym bardzo wdzieczny o porade w doborze rozmiaru. Zazwyczaj chodze w 2 parach skarpet(leaner + wlasciwe) na tereny podmokłe dodatkowododatkowo planuje kupic jakies z membraną. Ile dodac centymetrow do dlugosci stopy? Dla stopy 28,5cm rozmiar 46 bedzie ok?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety to kwestia indywidualna. Na długie dystanse i wiele skarpetek dobrze jest mieć buty w których wkładki są 1,5-2 cm dłuższe od stóp. Ja mam stopy 23,7 cm i mam obecnie rozmiar 41 w wersji 3.5 męskiej. Najlepiej byłoby zamówić dwie czy nawet trzy pary, przymierzyć i odesłać niepasujące.

      Usuń
  12. Gdzie odsyłałaś zimowy ekwipunek? Miałaś jakiegoś znajomego w USA, który go odbierał i dosyłał potrzebne rzeczy?
    Myślę nad przejściem AT, ale ta logistyka mnie trochę przeraża...
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, dokładnie, wysłałam zimowe rzeczy do znajomego w Nowym Jorku i odebrałam je przed powrotem do Polski, a letnie zostały mi przesłane na szlak.

      Po doświadczeniach z CDT, który przeszłam bez wymiany ekwipunku myślę, że i AT można przejść z jednym zestawem, ewentualnie z jakąś bluzą na zmianę, którą się potem będzie miało w bounce box'ie. Jeżeli ma się dobry śpiwór z 350 - 400 g puchu i kurtkę puchową można przeżyć wiosenne mrozy, które ostatecznie nie są syberyjskie. Dla kobiety pewnie bardziej 400-450 g.

      Pozdrawiam!

      Usuń
  13. Nie zgadza mi sie kilka rzeczy na tej liście na górze gdzie podana jest waga np: kartusz z gazem setka nie waży 100g

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Waga kartuszy zależy od producenta, wynosi od 96 do 102 g, najczęściej 98 - 100, akurat ten który ważyłam miał 100 g.

      Usuń
  14. Zastanawia mnie jedna sprawa, tak naprawdę dotyczy całej korony i trochę butów plus sandały. Wyjaśniłaś tu, że nie boisz się przemiękających butów i jak rozumiem te bez membrany są dla Ciebie lepsze (co mnie zdziwiło). Ale czemu jednak nie używałaś sandałów do przechodzenia przez rzeki? Wiem że wymagałoby to rozebrania się, ale buty by nie mokły. Nie wiem ... może to zwykłe skrzywienie po używaniu wysokich skórzanych butów (ja używam Yaka od Wolfskina i jestem z nich bardzo zadowolony, choć wszyscy w Polsce pukają się w głowę jak można chodzić w takich miękkich butach). Z drugiej strony ... jak napisałaś mania niemiecka w Polsce ..a czy w USA nie mania Altry bo kilku influencerów je odpowiednio zareklamowało?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do sandałów to prosta sprawa, dostałam je od sponsora i zobowiązałam się przetestować. Inaczej bym ich nie zabrała. Zdejmowanie butów to strata czasu, naprawdę trudnej rzeki i tak nie powinno się zresztą przechodzić inaczej niż w butach. Membrana to koszmar, zgnilizna, grzybica i buty nie do wysuszenia. Pisałam chyba o tym w podsumowaniu Te Araroa.
      Polska to kraj specyficzny, można powiedzieć że na wskroś konserwatywny we wszystkich wymiarach, nawet takich jak wybór obuwia w góry. Ostatnio zaobserwowałam, że nawet w bardzo tradycyjnej pod względem sprzętowym Szwecji coraz częściej widzi się trekkerów w butach do biegania. Także to się zmienia. Po prostu jest inny punkt widzenia, ludzie chcą spróbować. Moda na Altrę jest niewątpliwie, ale też nie ma żadnego zamiennika. Raczej nie chodzi o kilku influencerów (te buty nie są nawet ładne), tylko o doświadczenie. Na szlakach pojawiają się inne buty, na początku wiele osób ma jakieś swoje inne "no bo co mi tam jakieś Altry", ale po miesiącu praktycznie wszyscy wymieniają je na Altry... No bo Altry działają.

      Usuń