Relacje z podróży i wędrówek do 1000 km

Szlaki długodystansowe

Sprzęt i porady

YouTube & Instagram

Festiwale, spotkania, prasa

niedziela, 31 stycznia 2021

VBL - suche buty i ciepłe stopy zimą

VBL, czyli vapour barrier liner, to warstwa zatrzymująca wilgoć tuż przy skórze i nie pozwalająca przedostać jej się do wnętrza izolacji. VBL ma przede wszystkim zastosowanie w butach, ale również w śpiworach. 

VBL nie jest pomysłem nowym. Jest to wynalazek polarników i wysokogórskich wspinaczy, który jednak na dobre zagościł u osób uprawiających turystykę zimową. Nie bez przyczyny wędrowanie zimą uchodzi za "wyższą szkołę jazdy": wymaga pewnego doświadczenia, odpowiedniego przygotowania i bardziej niż latem przygotowania sprzętowego. 

Problemem jest przede wszystkim zimno, ale nie tylko sama temperatura, ale wilgoć, która zimno potęguje. W tym artykule chciałabym skupić się na ciepłych stopach, które żeby pozostać ciepłe, muszą też być suche, a suche mogą być tylko w suchych butach. Na końcu znajdziecie też informacje o VBL stosowanych w śpiworach.

Mokre buty zdjęte na noc zamarzają, dlatego niektórzy trzymają je w foliowej torbie w nogach śpiwora. Nie jest to jednak wygodne i nie eliminuje problemu mokrych butów. O wiele lepiej jest zabezpieczyć je przed zawilgoceniem. Wtedy buty mogą sobie stać w przedsionku.

Nawet jeśli nocujemy w ogrzewanym miejscu VBL ułatwia życie. Poza tym, że w ciagu dnia jest ciepło, wieczorem po prostu nie trzeba się bawić w suszenie butów.


Fot. Katarzyna Nizinkiewicz

Vapour Barrier Liner - zasada działania

W ciągu dnia nagromadzona w butach wilgoć pochodząca z  naszego potu będzie wychładzać stopy. Możemy mieć wrażenie, że nasze buty nie są dość ciepłe, że nie mają dobrej izolacji od podłoża, ale to właśnie wilgoć jest winna temu odczuciu. Jeżeli jest bardzo zimno woda może nawet zamarzać w przedniej części buta, gdzie końce palców oddają najmniej ciepła i w konsekwencji doprowadzić do odmrożeń.

VBL ma za zadanie nie dopuścić do przedostania się wilgoci do wnętrza buta. Ma postać dodatkowej skarpetki lub folii, nie przepuszczającej wilgoci, którą zakłada się pomiędzy dwie warstwy skarpet turystycznych, z których warstwa wewnętrzna jest jak najcieńsza, tak żeby magazynowała jak najmniej wilgoci, a jednocześnie nie dopuściła do odparzenia.

Wielu osobom wydaje się, że VBL sprawi, że będą mieli mokre stopy; że i tak będzie im zimno. Tak jednak nie jest - sztuczka z VBL polega na tym, że wewnętrzne skarpetki są tylko wilgotne, a nie mokre. Czytałam, że parowanie ustaje przy wysokiej wilgotności powietrza - w tym przypadku jest to niewielka ilość powietrza, jaka znajduje się pod folią, w skarpetce wewnętrznej.


VBL w praktyce

VBL stosuje się przede wszystkim na wielodniowych wędrówkach, w czasie których nie mamy możliwości wysuszenia butów i skarpet (oraz śpiwora). Zakładanie folii na nogi nie jest konieczne na jednodniówkach, choć jeżeli panuje bardzo niska temperatura lub jeśli grozi nam dłuższe oczekiwanie na przystanku autobusowym warto je rozważyć.

Wypróbowałam VBL już na swojej pierwszej zimowej wędrówce z namiotem. Z wycieczek jednodniowych pamiętałam nieprzyjemne uczucie mokrych stóp wciśniętych w wełniane skarpety, tkwiących w sztywnym obuwiu. Pamiętałam też, jak szybko zaczynałam z zimna tracić czucie w palcach na postojach. Użycie VBL praktycznie całkiem ten problem wyeliminowało.



Z czego zrobić VBL

Zakładanie foliowych torebek na nogi w celu ochrony przed wodą w przemoczonych butach to sposób wszystkim chyba znany. W VBL jednak nie chodzi o ochronę stóp, ale butów - "zło" przychodzi z drugiej strony. 

Mając już doświadczenie z torebkami, wiemy, że są one bardzo nietrwałe, prędko robią się w nich dziury. Co prawda wierzchnie grube skarpety chronią folię przed przetarciem, jednak nogi w butach pracują i ten rodzaj plastiku, jakiego używa się w zwykłych "foliówkach" nie wytrzymuje.

Najlepsze torebki, na które dotąd trafiłam to opakowania po chlebie, które są wykonane z mocniejszej folii. Zazwyczaj używam torebek po chlebie firmy Byrdziak, produkowanym w Harbutowicach na Śląsku Cieszyńskim. Mieszkając w innych regionach musicie poeksperymentować. Torebki po pieczywie mają ograniczenia rozmiarowe - mój rozmiar stopy to tylko 38 i bez problemu wsuwam nogę tak, że torebka kończy się ponad kostką, ale przy dużym rozmiarze może być z tym problem.

Samo założenie torebki nie wystarcza, trzeba ją jeszcze przymocować. Najlepiej zrobić to jakąś taśmą, taśmą klejącą albo plastrem tkaninowym. Plaster trochę łatwiej się obsługuje. Nie należy oklejać zbyt ciasno - musimy zachować swobodę ruchu w kostce. Da się zrobić tak, żeby można było zdjąć VBL bez rozcinania - wtedy będą służyć dłużej.

VBL z torebki Byrdziak wytrzymuje u mnie kilka dni. W razie wystąpienia drobnych dziur zaklejam je srebrną taśmą. W ten sposób wytrzymują nawet dwa tygodnie.



Na rynku dostępne są też specjalne "profesjonalne" skarpety VBL. Używałam przez jakiś czas skarpet Exped VBL Socks, które niestety nie spełniły moich oczekiwań. Były one wykonane z nylonu pokrytego warstwą poliuretanu i choć szwy miały podklejone, nie były wodoszczelne. A warunkiem działania VBL jest właśnie wodoszczelność. Nawet kiedy były nowe, a potem szybko nastąpiło wykruszenie się poliuretanu. Ponadto miały dość dużą objętość.





Jakie skarpety w zestawie

Zestaw składa się z trzech warstw - VBL znajduje się pomiędzy cienkim linerem (pełniącym funkcję warstwy bazowej na stopach), a grubą skarpetą odpowiadającą za izolację.

Liner, czyli wewnętrzna skarpetka, może być wełniany lub syntetyczny, może mieć kształt zwykłej skarpetki lub być skarpetką z palcami. Podobnie jak latem, tak i zimą używam skarpet z palcami, tyle że wysokich, za kostkę. Są to syntetyczne Injinji Liner Crew. Używałam też wełnianych Smartwooli bez palców (Smartwool Hike Liner Crew), ale nie chłonęły one wilgoci i czułam ją zwłaszcza między palcami. Cienka warstwa wilgoci pozostanie przy stopie niezależnie od tego, czy wsiąknie w skarpetkę czy nie i ja wolę żeby wsiąkała. Dzięki temu, podobnie jak w moim letnim zestawie, palczaste linery zabezpieczają przed otarciami i pęcherzami, na które szczególnie podatna jest wilgotna, rozmiękczona skóra.



Suszenie linerów nie jest konieczne, ponieważ nie są one nigdy dużo bardziej wilgotne niż pierwszego dnia, jednak zazwyczaj je suszę - po prostu przyjemniej jest zakładać całkiem suche skarpetki na nogi. Suszenie nie nastręcza problemów, ponieważ wilgoci jest niewiele. Mój ulubiony sposób na suszenie skarpet (także w innych okolicznościach) to naciąganie ich na butelkę z gorącą wodą (herbatą). Można też suszyć przy ognisku, uważając na iskry.


Fot. Katarzyna Nizinkiewicz


Skarpety izolujące wybieramy w zależności od panującej temperatury, choć razem z VBL dostajemy też komfort termiczny - ponieważ na pocenie się naszych stóp nie ma już wpływu temperatura (znów kwestia wysycenia atmosfery parą wodną), nawet jeśli będziemy mieć za ciepłe skarpety, nie ma to znaczenia. Śmiało więc możemy używać tak grubych skarpet, jakie tylko zmieszczą się w naszych butach. Moje ulubione skarpety na zimę to grube i mięsiste wełniane Smartwoole z serii Hike: Light, Midweight i Trekking Heavy Crew. Mountaineering Extra Heavy są też znakomite, ale mają już bardzo dużą objętość. Moje śniegowce mają wewnętrzny botek, który znacznie poprawia termikę. 


Fot. Katarzyna Nizinkiewicz



Obuwie

Obuwie odpowiednie na zimę musi być wodoodporne - tutaj nie ma żadnych kompromisów. Oddychalność jest wrogiem wodoodporności, a skoro korzystamy z VBL nie jest nam już ona do niczego potrzebna.

Oferta butów zimowych jest niestety bardzo niewielka. Nie mówię tutaj o butach wysokogórskich - nie mam z nimi doświadczenia - jednak jest tam sporo modeli z odpowiednimi zabezpieczeniami. W turystyce - wędrówkach pieszych, narciarskich, rakietowych - potrzebujemy obuwia trekkingowego lub solidnych śniegowców. Obuwie to powinno mieć jak najdalej sięgający otok z gumy. Buty skórzane (wyłącznie ze skóry licowej, nubuk nie ma tu zastosowania) nadają się na zimę, ale na krótsze dystanse, jako że wymaga regularnej konserwacji i impregnacji tłuszczami i woskiem. Guma zaś jest bezproblemowa i na 100 % skuteczna, na śniegu czy w błocie pośniegowym.




Buty trekkingowe czy śniegowce? Wybór zależy od użytkowania. Wspominam tu tylko modele, których sama używałam, istnieją jeszcze inne (np. North Face, Salomon, Kamik).

Najlepszymi butami trekkingowymi sprawdzającymi się zimą w moim przypadku okazały się buty szwedzkiej firmy Lundhags. Miałam (i mam jeszcze, ale używam ich mniej ponieważ po przejściu wielu szlaków długodystansowych mój rozmiar buta się zmienił i zrobiły się trochę przyciasne) model Lundhags Park Lined, najmiększy i najlżejszy model z wewnętrznym botkiem. Obecnie używam go bez botka, ale wewnątrz jest trochę zbyt topornie wykończony.



Śniegowce wyglądają mało profesjonalnie, ale sprawdzają się w określonych warunkach. Od butów trekkingowych, takich jak Lundgahs, różni je większa szerokość i przede wszystkim bardzo miękka podeszwa. Nie nadają się one zbytnio do chodzenia po śniegu bezpośrednio, bo miękka podeszwa sprawia tu że stopy bardzo się męczą, nie zyskując oparcia. Są jednak wygodniejsze i mamy w nich szansę na mniej otarć. Obecnie używam śniegowców Sorel 1964, ich zaletą jest też niewielki drop.



Jednych i drugich używam do nart typu backcountry z wiązaniami Hagan X-Trace, do których pasuje każdy rodzaj zginających się w śródstopiu butów. Do tych wiązań buty muszą być miękkie, bo odbicie następuje właśnie ze śródstopia.



Jeżeli używamy w nartach wiązań narciarskich ze specjalnym mocowaniem, musimy użyć dostosowanych do nich butów. Niestety bardzo niewiele z nich posiada gumowy otok (na pewno jest jeden model Lundhagsów), znajdziemy jednak modele z pełnej skóry.

Istnieją też ocieplane gumowce (z pianki), które praktykują m.in. Finowie, ale nie mam z nimi doświadczenia.

Niezależnie od tego jakie wybierzemy buty, warto je przed użyciem od wewnątrz podkleić srebrną taśmą dla lepszego poślizgu. Taki zabieg wykonujemy na przede wszystkim na zapiętku, choć możemy stosować w każdym punkcie, w którym buty nas obcierają. Poruszanie się na nartach czy rakietach sprawia, że w pięcie występuje większe niż zwykle tarcie i prawie zawsze okazuje się, że buty obcierają. A i skarpety szybciej się zużywają.




Uważam, że koniecznym dopełnieniem obuwia zimowego są stuptuty, ochraniacze na wierzch buta i łydkę. W idealnym przypadku stuptuty zachodzą na gumę buta, w ten sposób nie dopuszczając do kontaktu topniejącego śniegu ze skórzaną cholewką. Od lat używam tych samych Outdoor Research Crocodile Gaiters.



VBL w śpiworze

Zawilgocenie śpiwora jest największym problemem na zimowych wyprawach. Doświadczenie pokazało, że na polarnych ekspedycjach śpiwory wchłaniały nawet po kilka kilogramów wody (która zamieniała się w lód). Ale i tutaj VBL problem praktycznie rozwiązuje.

Śpiąc w puchowym śpiworze, zakłada się VBL jako wodoodporne ubranie bądź jako wodoodporną wkładkę do śpiwora, najczęściej z sinylonu. Wiem, że w Polsce Roberts szyje takie rzeczy, ale nie miałam jeszcze okazji sama używać VBL w śpiworze. Pod takie VBL zakłada się cienką bieliznę. Kiedy użytkownik wychodzi ze śpiwora wilgoć zgromadzona w bieliźnie wyparowuje - im więc będzie cieńsza, tym lepiej. 

Śpiwór zabezpiecza się przed wchłanianiem wilgoci z zewnątrz szyjąc go z odpornego na zawilgocenie materiału. Można też spać wodoszczelnym worku biwakowym. W ten sposób zyskujemy obustronne i całkowite zabezpieczenie puchu.


Podsumowanie

Stosowanie VBL ma w zasadzie same zalety. Jedyną drobną niedogodnością jest niezbyt przyjemny zapach wilgotnych linerów. Uważam to za rzecz marginalną i do zaakceptowania, jeżeli w zamian może nam być ciepło, nawet przy silnym mrozie.

VBL wciąż nie są powszechnie znane i stosowane - trudno powiedzieć dlaczego. Część winy można zrzucić na przyzwyczajenie konsumentów do lansowanego przez producentów postulatu oddychalności obuwia, który jest dokładnie na przeciwległym biegunie VBL. Część użytkowników pewnie odstrasza niemiły zapach i nieuzasadnione obawy o nieprzyjemności związane z posiadaniem wilgotnych stóp. Polecam wszystkim fanom zimowego biwakowania wypróbować ten patent. A wszystkich fanów VBL zachęcam do podzielenia się doświadczeniami.




niedziela, 17 stycznia 2021

Pomorze Zachodnie - Szlak Nadodrzański

Nie było właściwie innego wyjścia, jak tylko rozpocząć nową dekadę od przejścia kolejnego polskiego szlaku długodystansowego: Szlaku Nadodrzańskiego o długości 144,1 km, ze Szczecina do Mieszkowic. Na tą wędrówkę umówiłam się z Kasią Nizinkiewicz, która w Szczecinie mieszka - ja musiałam przejechać w tym celu 700 km pociągiem.

Pomorze Zachodnie to jeden z moich ulubionych regionów kraju. Ma niepowtarzalny klimat, jest przesiąknięty historią, wciąż, 75 lat po wojnie, jest zupełnie opustoszały. Architektura wsi nie zdążyła się zmienić, wszystko podupadło, ale niewiele zepsuto. A prawdziwym klejnotem są średniowieczne kościoły, z XII, z XIII wieku, dosłownie w każdej wsi. Pamiętają czasy chrystianizacji opornego Pomorza, która miała miejsce w XII wieku, jak i późniejsze dzieje: próby zachowania niezależności Księstwa Pomorskiego, Marchię Brandenburską, Prusy, wreszcie II wojnę światową i przyjazd przesiedleńców z Kresów. 

Wędrówka zajęła nam 6 dni, nie spieszyłyśmy się przesadnie. Pierwszego dnia postanowiłyśmy skorzystać z możliwości slackpackingu, czyli wędrówki na lekko i powrotu do Szczecina na noc, a towarzyszyła nam jeszcze znajoma Kasi, Lidka. 

Choć na mapy.cz widnieje ślad szlaku, nie byłam pewna czy szlak zaczyna się tam, gdzie zaczyna się ślad. Tak jednak było, świeżo odmalowana kropka znajduje się na słupie obok przystanku autobusowego jakiś kilometr na południe od stacji kolejowej Szczecin Podjuchy (przystanek nazywa się chyba Transportowa). Za nim znajduje się nieczynna i od dawna zrujnowana fabryka z ogromnie wysoką wieżą, na którą nie wolno się wspinać, ale wiele osób to robi ze względu na wspaniały widok.





Tak doskonałe oznakowanie szlaku od początku wydawało mi się podejrzane i słusznie, bo znaki zostały odświeżone tylko na krótkim odcinku do przejścia pod autostradą A6, prowadzącą do Berlina. Cała reszta szlaku nie została odświeżona od kilkudziesięciu lat - sądząc po stanie farby, znakowanie odbyło się w latach 80. Bez gps-u ani rusz. Krajobrazowo od razu było przyjemnie, weszłyśmy w las należący do Szczecińskiego Parku Krajobrazowego "Puszcza Bukowa". Teren jest mocno pofalowany po ostatnim zlodowaceniu, porośnięty buczyną pomorską. Im wyżej wchodziłyśmy, tym więcej było śniegu, co wszystkie uczestniczki wycieczki bardzo cieszyło. Śnieg przyprószył brunatne listowie, szadź oblepiła gałązki.













Znaki oczywiście wyprowadziły nas w pole. Nie raz i nie dwa. Często widywałyśmy domalowane "nieprofesjonalnie" znaki, składające się z dwóch białych pasków, ale pozbawione środkowej czerwieni. Telefon był cały czas w ruchu. Na lunch udałyśmy się pod leśną wiatę, w której rezydowało już kilku chłopaków. Zrobili ognisko i piekli kiełbaski. My raczyłyśmy się przede wszystkim herbatą z termosów - na tej wędrówce postawiłyśmy na luksus.




Puszcza Bukowa to chyba najlepszy odcinek całego Szlaku Nadodrzańskiego. Tu z kolei najładniejsze było jeziorko Piasecznik Mały, podpiętrzone sztucznie, ale ewidentnie na naturalnym zbiorniku. Spiętrzenie wyglądało na przedwojenne, a z jeziora wodę wyprowadzał wyłożony granitem kanał. Całe otoczenie jeziora było obgryzione przez żarłoczne bobry. Zwierząt nie udało się zobaczyć - o tej porze roku siedzą w norze i są mało aktywne.






Nieopodal znajdował się niezły punkt widokowy na skraju pól, ale pogoda niezbyt sprzyjała. Był tam jakiś pomnik, usypany z narzutuwych głazów, ale nie było informacji od tym, co upamiętnia.







Na końcu jeziora była zatoka, a za nią rozległe bagno, które szlak obchodził bez żadnych znaków, na dziko, podmokłymi ścieżkami wydeptanymi przez dziki. Okolica wyglądała na wspaniale dziką.






Z dziczy wyłoniła się wioseczka o nazwie Binowo. Siadłyśmy tam pod rowerową wiatą, gdzie zdążyłam zmarznąć. Później wstąpiłyśmy do sklepu spożywczego, gdzie trochę odtajałam, bo wewnątrz był kominek. Zaczęło się już ściemniać, dzień na północy jest o tej porze roku wciąż bardzo krótki - nawet na polskiej północy. Lidka miała już trochę dosyć, a ktoś z rodziny, zdaje się, że wykazawszy się pewną nadgorliwością, podjechał po nią do Binowa. My z Kasią zrobiłyśmy zdjęcia Jeziora Binowskiego w ostatnich blaskach dnia i założyłyśmy czołówki z zamiarem dojścia do Starych Brynek po ciemku, co nie stanowiło wielkiego problemu, bo szlak prowadził głównie drogami. Stamtąd odebrała nas Lidka, która tymczasem zdążyła dotrzeć do swojego samochodu, pozostawionego przy początkowej kropce i wróciła po nas. Dziękujemy :-)






W Starych Brynkach, pod średniowiecznym kościołem, stawiłyśmy się znów następnego dnia rano, odwiezione prze syna Kasi. Też dzięki :-)





Poranek był zimny, podłoże zmrożone, prószył śnieg i trochę wiało. Ledwo zdążyłam się rozgrzać, przyszedł czas na przerwę. Mamy z Kasią zupełnie inny styl chodzenia, zwłaszcza zimą - ja nie lubię się zatrzymywać, bo jak tylko przestanę się ruszać marznę; w związku z tym wolę nie stawać wcale i tylko szybko coś przekąszać. Kasia z kolei nie marznie siedząc, ani też nie rozgrzewa się jakoś specjalnie chodząc, za to woli częściej zatrzymywać się na dłuższe przerwy. Tak to już jest - ludzie są różni.

Wkrótce osiągnęłyśmy ogródki działkowe, znaczące przedmieścia Gryfina. Już w mieście zamiast podążać ściśle za śladem szlaku poszłyśmy przez cmentarz, najpierw cmentarz wojenny, a potem cmentarz komunalny, założony na początku XX w., obsadzony wspaniałymi drzewami. Dziś rzadko się już takie widuje.







Następnie udałyśmy się do centrum. Szlak biegnie wzdłuż torów, przez park, lecz nie sposób było pominąć najważniejszych zabytków Gryfina. Byłam już w tym mieście przy okazji podróżniczego festiwalu Włóczykij, lecz nie zdążyłam wtedy wszystkiego zobaczyć (byłam za to nad rozlewiskami Dolnej Odry, 3 zdjęcia poniżej).






Gryfino ma bardzo bogatą historię. Pierwotnie istniała w tej lokalizacji osada rybacka, a początki miasta sięgają XIII w. Prawa miejskie Gryfino otrzymało w 1254 r., wydał je książę pomorski Barnim I z dynastii Gryfitów - nazwa miasta niewątpliwie pochodzi od nazwy rodu władców Pomorza. Przez wieki spotykało je wiele nieszczęść, w tym pożarów, ale najgorsze były zniszczenia dokonane w czasie walk o most na Odrze w 1945 - miasto zostało zniszczone w 70%. 

Szczęśliwie ocalał późno-romańsko-gotycki Kościół Narodzenia NMP, przemianowany z pw. św. Mikołaja. Był otwarty, więc poszłam zwiedzić wnętrze. Najcenniejszy zabytek kościoła to ambona powstała w 1605 r. Są na niej piękne sceny z Biblii. Neogotycki (nabrałam się na ten gotyk) ołtarz został przywieziony z Kresów. Zatknięta w nim była flaga RP. Pomyśleć, że w chrześcijańskim wyznaniu wiary kościół jest powszechny...









Gryfińskiego grodu broniły niegdyś mury obronne (z XIV - XV w.), które jednak zostały w większości zniszczone przez wycofujących się po 39-letnim panowaniu Szwedów. Została Brama Bańska, wielokrotnie przebudowywana.





Na koniec wizyty w Gryfinie trochę klimatów najnowszych...




Długo szłyśmy polną drogą wzdłuż torów. Smog w mieście był tak gęsty, że nic nie było przez niego widać - a mogło było, bo w parku na stoku wzgórza, którym szlak prowadził jest punkt widokowy. Mglisto było i dalej. Rurociąg doprowadził nas w pobliże Elektrowni Dolna Odra, za którą wyrastała transformatorownia. 






Nadzieją na coś ciekawszego był pomnik przyrody o nazwie Krzywy Las. Według informacji na tablicy nie wiadomo co było przyczyną wygięcia rosnących w nim sosen, istnieje jednak proste wyjaśnienie - kombinujcie sami :-). 

Nie było to przyjemne miejsce, niestety. Turyści przybywali tłumnie, każdy robił sobie zdjęcie i niestety również każdy właził na drzewa. Ciągłe maltretowanie sprawiło, że część drzew już uschła, a następne niebawem podążą ich śladem. Krzywy Las jest skazany na rychłą zagładę.




Odeszłyśmy zniesmaczone. Przy drodze do lasu stały zaparkowane przyczepy kempingowe, w których ktoś mieszkał na stałe. Z komina kozy unosił się dym... Jeszcze kilka domów i droga odbiła do lasu. Brzoza miała klasyczny wzorek w "zebrę", tak śliczny, że poprosiłam o fotografię.








Nie było tego lasu dużo, wyszłyśmy do wsi Pacholęta. Zaczęło padać, nie było przyjemnie, w dodatku wieś robiła wyjątkowo ponure wrażenie. Tu ruina, tam ruina... Jedynie kościół pw. św. Jana Chrzciciela przypominał o dawnej świetności. Wzniesiono go z granitu w XIII w., a w XVII dodano wieżę. Po wojnie popadł w ruinę, odbudowano go w latach 80. XX wieku, lecz już bez wieży. 

Już podczas wędrówki Szlakiem im. hetmana Stefana Czarnieckiego z Kętrzyna do Stargardu widywaliśmy z Michałem prastare świątynie (wiele zrujnowanych), tutaj, bliżej Odry, pozostało ich jednak jeszcze więcej. Zawsze z takim zachwytem i poniekąd zazdrością mówi się o zabytkach na zachodzie Europy, o średniowiecznych kościołach w każdej wsi we Francji, a dokładnie to samo mamy u siebie w Polsce. Więcej informacji o zabytkowych kościołach w regionie można znaleźć na stronie Archidiecezji Szczecińsko-Kamieńskiej. Doskonałym źródłem informacji jest też portal Architektura Sakralna Pomorza Zachodniego.





W kolejnej wiosce, Czarnówku, zamajaczyła drewniana wieża kościoła św. Józefa, dobudowana w wieku XVI do bryły kościoła datującego się na wiek XIV. Tak w Pacholętach jak i w Czarnówku i chyba jeszcze w innych miejscach dostrzegłam rewers interesujących witraży. Niestety nie znalazłam o nich informacji ani też nie widziałam od środka, bo kościoły otwiera się tylko raz w tygodniu na mszę.

Czarnówko było malutkie, składało się tylko z głównej, brukowanej ulicy. Zaraz na początku był przystanek autobusowy, który zwrócił naszą uwagę. Jeden róg pociągniętej zjadliwym seledynem wiaty stanowił filar bramy, najpewniej bramy dawnego dworu - za murem kościoła sterczały ruiny zabudowań folwarcznych. Autobusów już nie ma, przystanek to tylko relikt dawnej świetności transportu publicznego. Postanowiłyśmy tam zanocować, bo padało coraz bardziej, a innych perspektyw biwakowych nie było. W sąsiednim domu zapytałyśmy czy nikomu to nie będzie przeszkadzać i poprosiłyśmy o wodę. Pod wiatą rozłożyłyśmy namioty. Wzięłam ze sobą zimowy namiot Hilleberga, stęskniwszy się za nim. Kasia chciała go już dawno obejrzeć, a zimą i tak przyjemniej w takim namiocie niż w tarponamiocie z moskitierą - choć i ten by się sprawdził. Kasi pożyczyłam swój stary namiot Muwang Fjorda Nansena, bo jej pałatka nie wytrzymuje już deszczu. Tunelowy namiot wymagał skomplikowanych mocowań, samonośny Hilleberg stanął bez kłopotów.






Nocą całkiem sporo padało, a rano było bardzo zimno. Pakowanie się opóźniało gotowanie na jednym palniku i jednym garnku, zresztą tak czy owak nie jestem mistrzynią szybkiego zbierania się. Wyszłam więc jakiś czas po Kasi. W polach ścieliły się mgły, a na niebie skrzeczały klucze żurawi i gęsi.






Tuż przed Lubiczem zauważyłam cztery piękne jelenie, ale umknęły zanim zdążyłam zrobić im zdjęcie. Lubicz przed wojną musiał być o wiele ludniejszą wsią niż obecnie. Kościół posiada romański, z XIII w. (odbudowany po wojnie), do tego dwór, niestety brzydki, z XIX w., ale w złym stanie. Wiele domów we wsi jest opuszczonych. Nad jeziorem jest plaża z małą wiatą-altaną.






Tego jednego dnia pokazało się chłodne, zimowe słońce. Pięknie posrebrzyło drzewa, na których topniały zamarznięte nocą krople. Kałuże wciąż były skute lodem. Jezioro Kłodowskie miało również ładną plażę.










Smętny drogowy przerywnik między dwiema połaciami lasu ozdabiała kupa starych zabawek. Fragment lasu nad Jeziorem Kiełbicze za to bardzo ładny. Przed nim weszłyśmy w pole, zamiast drzeć przez chaszcze zarośniętej drogi, wskutek czego musiałyśmy jeszcze pokonać plastikowe ogrodzenie zawieszone wokół pola kukurydzy dla ochrony przed dzikami. Była w nim dziura. Za jeziorem z kolei przebieg szlaku nie porywał się ze śladem w nawigacji, ale akurat stare znaki były widoczne.





Wyraźnie się ochłodziło, wiatr choć słaby, i tak przenikał do kości. Zatrzymałyśmy się na chwilę na przystanku w Polesinach, a potem poszłyśmy asfaltem do Lisiego Pola. W nawigacji w telefonie była nieciągłość, której nie ma w wersji na komputer. Tak czy owak żadnych znaków widać nie było.







Lisie Pole było większe niż inne miejscowości, przez które prowadził nas tego dnia szlak. Leżało przy głównej drodze i linii kolejowej. Miało dwa okazałe piętrowe domy.






Dalej zrobiło się bardzo spokojnie. Ładna gruntowa droga prowadziła przez pola. Całe szczęście, że w zachodniopomorskim jeszcze nie wszystkie drogi wyasfaltowano. Jakieś dwa i pół kilometra od wsi natknęłyśmy się na stary ewangelicki cmentarz z kaplicą cmentarną. Drzwi były otwarte. Wewnątrz uprzątnięta z liści podłoga, ale okna z powybijanymi szybami i dziurawy dach.






Udałyśmy się w kierunku pałacu w Rurce, gdzie na mapie była zaznaczona wiata. Tam planowałyśmy zanocować - obok kościoła Templariuszy. Najpierw zajęłyśmy się organizacją noclegu. Okazało się, że wiata należy do stadniny koni. Zagadnęłyśmy kogo trzeba i zaproponowano nam nocleg w stajni, a konkretnie w siodłowni, z dostępem do wc i wody, prądu, czajnika. Właścicielka stadniny jest też w posiadaniu dworu, który usiłuje remontować, ale kosztuje to ogromne pieniądze i wiele nerwów - akurat co skradziono miedziane rynny. Na inne nie pozwoli konserwator zabytków, więc chyba będą je tak kraść w nieskończoność...

Zrzuciwszy plecaki pobiegłyśmy przed nastaniem nocy obejrzeć kaplicę Templariuszy. Brzmi tajemniczo, ale nie jest to nic niezwykłego, Templariusze dotarli do Polski około roku 1155 i mieli co najmniej kilkanaście komandorii. Sam książę Barnim I przynależał do zakonu Templariuszy jako tzw. gość, rycerz wspomagający poczynania zakonu, co można wnioskować po znakach, jakie umieścił na monetach, które bił. 

Niestety nie zrobiłam żadnego zdjęcia koni w stajni. Słychać je było całą noc, a jeden zupełnie nie mógł wytrzymać w swoim boksie.









Rano, wyspane i po ciepłym śniadaniu, podczas którego pojawili się pracownicy stajni, ruszyłyśmy w dalszą drogę. Zaraz za Rurką przydarzyła mi się zabawna historia. Poprzedniego popołudnia pobrałyśmy z lasu trochę kory brzozowej, której planowałyśmy użyć do rozpalenia ogniska przy wiacie. Ponieważ spałyśmy w stajni, ogniska nie paliłyśmy i kora została. Wyrzuciłam ją do lasu. Szłyśmy wtedy akurat drogą, rzuciłam więc z drogi, ale właśnie ktoś wtedy przejeżdżał i sądząc, że przyłapał mnie na wyrzucaniu śmieci zatrzymał się żeby mnie za to zgromić. Inicjatywa godna pochwały, ale kierowca źle trafił. Nie wiem czy uwierzył, że była to kora, chciałam pokazać, ale odjechał.

Szlak prowadził aż do Chojny asfaltem, choć Kasia bardzo starała się odwieść mnie od tego asfaltu i wyprowadzić do lasu. Jakiś czas faktycznie dało się iść ścieżką. Niestety znowu zgubiłyśmy finalnie szlak i zamiast Chojnę obejść wzdłuż starych murów, przecięłyśmy ją zawijając do Biedronki.

Miasto wielokrotnie zmieniało swoją nazwę. Gród istniał tu już w X wieku, był korzystnie położony n granicy Brandenburgii i Pomorza, przyłączonego wówczas do państwa Piastów. Później znajdował się w Nowej Marchii, której przez jakiś czas był nawet stolicą. Przez jakiś czas Chojna należała do Korony Czeskiej, próbowała ją kupić Polska, ale finalnie kupili Krzyżacy, a ostatecznie wróciła do Brandenburgii. W tym okresie wybudowano murowany Kościół Mariacki (Marienkirche) i ratusz.




Na naszej drodze były XV-wieczny kościół św. Marka (na fundamentach romańskich) i Brama Barnkowska.





Kościół Mariacki jest w samym centrum. To jeden z największych gotyckich kościołów w Polsce. Wzniesiony został w latach 1389 - 1407, później rozbudowany. Wieża została dobudowana w XIX wieku, po katastrofie budowlanej z 1843 r. kiedy to średniowieczna wieża runęła. W tym samym miejscu istniała granitowa świątynia w XIII wieku. Część świątyni, obecnie będąca boczną kaplicą w podziemiu może być właśnie jej częścią. Miałyśmy okazję obejrzeć całe wnętrze, w którym przeprowadzany jest remont. Rozmiar jest rzeczywiście imponujący, ale stan fatalny. Kościół uległ zniszczeniu w wyniku podpalenia 16 kwietnia 1945 r. Zawalił się dach, sklepiania, filary nawowe, chełm wieży i wszystkie jej stropy. Od tamtego czasu kościół pozostawał zrujnowany i dopiero w latach 90. rozpoczęto prace remontowe. Odbudowa w oryginalnej formie okazała się zbyt kosztowna, dlatego np. zamiast filarów są teraz betonowe słupy, a pod pokryciem dachowym hełmu jest żelbetowa sieć utrzymująca wieżę. Obecnie trwają prace konserwatorskie wewnątrz - tam spotkałyśmy też konserwatora, który pokazał nam kilka szczegółów i opowiedział historię kościoła. Najciekawsze były gotyckie malowidła, które właśnie odnawiał. 










W rogu kościoła stała figura Chrystusa uratowana z wiejskiej kaplicy. Widniał nad nią napis "Bądź pozdrowiony" w języku niemieckim, co najwyraźniej zachęciło żołnierzy rosyjskich do ostrzelania jej z karabinów.





Po wyjściu z kościoła zerknęłyśmy na ratusz, a potem trafiłyśmy znów na szlak, który preprowadził nas obok Bramy Świeckiej i ruin kaplicy św. Gertrudy.






Szybko wyszłyśmy z miasta. Dość długo klepałyśmy asfalt, ale potem na jeszcze dłużej zaszyłyśmy się w lesie. Zaczął padać śnieg, za jakiś czas jednak przestał. W piaszczystym gruncie przy drodze lisy wykopały wspaniałe nory. Las był przeciętnej urody, lecz gdziegniedzie były skupiska ładnych starych drzew.









Znaki skierowały nas wreszcie do cudnego Rezerwatu Dąbrowa Krzymowska, gdzie w świetlistym lesie na pofalowanej morenie rosły wespół dęby oraz sosny. Wyżej na morenie było sporo śniegu, ale jak tylko z niej zeszłyśmy znów zrobiło się zielono-buro. Na uroczysku rosła gruba starych dębów, miało ich być jeszcze więcej, ale przegapiłyśmy skręt szlaku.






W okolicach osady (pewnie dawniej leśniczówki - widziałyśmy fundamenty) zaczęło już mrocznieć. Było tam kilka jeziorek. Po namyśle zdecydowałyśmy się zhańbić biwakiem. Szukałyśmy ładnego miejsca, ale jedyne równe i płaskie było na skrawku świerkowego młodnika. Było tam w każdym razie cieplej i zaciszniej. Kasia wydobyła z jeziora wodę, bo miała śniegowce, a ja tylko Altry z popękaną membraną. Woda śmierdziała paskudnie, zapewne z powodu obecności bobrów, a bobry są nosicielami lamblii, ale nie było wyjścia (przegotowałyśmy ją). Na szlaku w ogóle jest wielki kłopot z wodą pitną - trzeba ją pozyskiwać od mieszkańców.








Biwak był wyśmienity. Po ugotowaniu wszystkiego co było do ugotowania, upojona gorącą herbatą wyszłam kontemplować jaśniejące w ciemności jezioro. Z odległej wsi dochodziły jakieś dźwięki, ale nie były natrętne. Sosny cudownie szumiały, trzciny szeleściły. Choć plany na styczeń miałam daleko bardziej północne, czułam się jak najzupełniej spełniona nawet nad tak skromnym bajorkiem. Nic mu doprawdy nie brakowało.

Zrezygnowałam tym razem z zatyczek do uszu, tak kojąco szumiał las. Przez większą część nocy słyszałam szmer prószącego śniegu, ale nad ranem zamienił się on w drobny deszczyk. Zbieranie się w deszczu i z wielką ilością rzeczy, jakie nosi się zimą wybitnie mi nie idzie. Wygrzebałam się dopiero o 8:45. Przed wyjściem zrobiłam jeszcze zdjęcie podświetlonego namiotu, za które spodziewałam się od Kasi nagany, bo zrobiła takie samo.





Miałyśmy iść dalej leśną drogą, ale Kasia która wyszła pierwsza wróciła zaraz z wieścią, że przejść się nie da, bo na drodze jest głęboki bród - bobry zrobiły tamę na rzeczce Świergotce. Szukałyśmy przejścia w dziwnych miejscach, a wystarczyło obejść rozlewisko i dojść do drogi po drugiej stronie brodu. Droga znikała w lesie. Rozlewiska były piękne, zamarznięte, ale tam gdzie był nurt pływały łabędzie. Tam też był rezerwat, nazywał się Dolina Świergotki. Na jego końcu znów zobaczyłyśmy jelenie.










Niechętnie weszłyśmy na asfalt w Lubiechowie Dolnym, na szczęście potem krajobraz się odmienił, bo wyszłyśmy na rozległą połać pól.

Przez mgłę widać było obniżenie doliny Odry. To właśnie tam miała się odbyć słynna bitwa pod Cedynią 24 czerwca roku 972 pomiędzy wojskiem margrabiego Hodona, a armią Mieszka I pod dowództwem jego młodszego brata Czcibora - po kilka tysięcy zbrojnych po każdej stronie. Na użytek polityki historycznej uznawana jest za pierwszą bitwę, w której Polska wygrała z Niemcami. Wzmianki o tej bitwie znajdują się w dwóch znacznie późniejszych kronikach niemieckich. Nie wiadomo czy bitwa rzeczywiście była pod Cedynią (jest jeszcze kilka innych koncepcji, z których pozostałe są nieco mniej prawdopodobne) ani czy w ogóle miała miejsce. Wywnioskowano wszakże, że dolina była na ten cel odpowiednia. 








Deszczyk się wzmógł, wylazłyśmy na asfalt w Cedyni. Tam wyszło na jaw, że przegapiłyśmy skręt i doszłyśmy nie z tej strony. Ruszyłyśmy więc w prawo i zaraz objawił się sklep spożywczy Dino. Chciałyśmy zrobić w nim zakupy na następne 24 godziny i założyć kurtki przeciwdeszczowe, o ogrzaniu się już nie wspominając, ale jak tylko przekroczyłyśmy próg tego przybytku pracownik sprowadził nas do pionu treściwym "godzina dla seniorów". Niechybnie oznaczało to głodówkę, a kurtki zmuszone byłyśmy założyć przed sklepem. Więcej sklepów w Cedyni nie było, a jak później się okazało i w następnych wsiach również.




Głębiej w centrum, na wzgórzu, Kasia zauważyła napis "muzeum". Bezceremonialnie wtarabaniłyśmy się do środka - drzwi były otwarte. Dyrektor muzeum, który wychynął z biura, przepraszająco rozłożył ręce, że muzeum nieczynne, nie dotyczyło to jednak na szczęście wody do termosów, ogrzewania ani gniazdek elektrycznych - są jeszcze dobrzy ludzie na świecie! Zostałyśmy przez Ryśka obdarowane słodyczami, z których większość zgarnęłam ja, jako ta nieposiadająca alergii na gluten i barwniki w nich zawarte. Potem zaś, zasiadłszy wygodnie (Kasia w sąsiedztwie XII-wiecznego szkieletu, ja przy neolitycznym naczyniu), wdałyśmy się w pogawędkę z Ryśkiem, o wędrówkach i o historii. 

Rysiek potwierdził wątpliwości co do bitwy pod Cedynią jako faktu historycznego i nakreślił okoliczności: bitwa była bardzo krwawa, przypuszcza się że nazwy jakie się z nią wiążą, tak nazwy miejsc, jak i uczestników, odnoszą się do brutalności zajścia, a ściślej rzecz biorąc ścięcia głów przeciwników. W rok później Mieszko I musiał wyjaśniać tę sprawę, a późniejsze wysłanie syna Bolesława do Niemiec mogło mieć z tym związek. Bitwa mogła więc przyczynić się później do koronacji Bolesława Chrobrego - wiadomo, że przyszły król zafascynował się funkcjonowaniem sąsiedniego państwa i dołożył wszelkich starań o rozwój cywilizacyjny państwa Polan na wzór cywilizacji zachodnich.







W muzeum było wspaniale, ale nie mogłyśmy tam siedzieć zbyt długo, jeśli chciałyśmy Szlak Nadodrzański zakończyć następnego dnia. Wychodząc miałyśmy już w perspektywie nocleg pod dachem - Rysiek polecił nam świetlicę wiejską, a jeśli nie udałoby nam się do niej dostać, własny strych.





Obecnie Cedynia ma tylko nieco ponad 1,5 tysiąca mieszkańców i jest najdalej wysuniętym na zachód miastem Polski. Już w VII-VI w. p.n.e. istniał tu gród kultury łużyckiej. W IX w. n.e. Słowianie założyli gród strzegący przeprawy przez Odrę na drodze między Połabiem a Pomorzem. Około roku 960 Mieszko I zajął gród.

Na mapie szlak za Cedynią nie wyglądał interesująco, bo prowadził wzdłuż drogi, okazało się jednak że w pewnym od niej oddaleniu biegnie nasyp obsadzony wspaniałymi starymi drzewami, tworzącymi romantyczną aleję. 





Skręciłyśmy na chwilę do rezerwatu, chroniącego wrzosowisko na piaszczystych wzgórzach. Ze szczytu jednego z nich rozciągała się całkiem ładna panorama - niestety niknąca w deszczu. Skąpy daszek wiaty nie bardzo przed nim chronił. Następną atrakcją była Góra Czcibora, gdzie znajduje się pomnik bitwy pod Cedynią.




Zakładając, że ze Góry Czcibora widok jest podobny jak z wrzosowisk odpuściłyśmy ją sobie.
Badania archeologiczne, które odbyły się przypadkiem - tylko dlatego, że przygotowywano teren pod pomnik - wykazały obecność śladów osadnictwa, podobnych do innych na tym obszarze. Nie było to jednak nic związanego bezpośrednio z samą górą. 




O "kolanie Odry koło Cedyni" uczyliśmy się wszyscy w szkole. Naturalnie bardzo chciałam zaliczyć wysunięty najdalej na zachód punkt Polski. Tam i z powrotem dodało nam to równe 3 km, ale było warto (tzn. jak dla mnie warto). Nad rzeką znajduje się pomnik, wiata, powiewa flaga, a sam punkt jest oczywiście nad samą wodą i został wyłożony granitową kostką, która powinna zabezpieczyć ten cenny fragment przed wymyciem. Uroczyście wsunęłam czubek buta do wody. Po drugiej stronie niemiecka wioska nie odróżniała się z wyglądu od polskich. Widać było czarno-czerwono-żółte słupki graniczne. Niestety nie było komu pomachać.





Znów pomyliłyśmy drogę idąc do Starego Kostrzynka, ścięłyśmy odrobinę asfaltu we wsi, wędrując w zamian przez las porastający ruiny przedwojennych domów. Wsie nad Odrą były niegdyś pięknymi uzdrowiskami z okazałymi willami letniskowymi - wszystko to legło w gruzach.






Resztę trasy pokonałyśmy po ciemku, przez pola jeszcze bez czołówek, ale w lesie trzeba było je włączyć. Około 17:30 byłyśmy w Starej Rudnicy, gdzie miała być świetlica, ale nie mogłyśmy jej zlokalizować. Zasięg niemieckiej sieci był, ale nie działał internet. Zadzwoniłam więc do Ryśka, który po nas podjechał. Wieczór był szalenie przyjemny. Zostałyśmy poczęstowane pikantną potrawą, umyłyśmy się. Rozmawialiśmy dużo, a Rysiek pokazywał nam swoje skarby. 






Na dzień następny zapowiadano spore opady śniegu, ale skoro to dzień ostatni, nie przejmowałyśmy się tym przesadnie. Miało być niestety dużo asfaltu, ale za to widoki na rozlewiska Odry.






Wieś Siekierki ciągnęła się bardzo długo. Z początku trochę starych obórek, dalej zaś wspaniała wiata dla rowerzystów, idealna do spania, z drewnianą podłogą. Im dalej tym bardziej interesująco i tym więcej manifestów światopoglądowych zaangażowanych mieszkańców.









W przerwie więcej rozlewisk i piękny, ale strasznie zaniedbany dom z podcieniami.





Specjalnie skręciłyśmy ku Sanktuarium pw. Matki Boskiej Częstochowskiej. Wiedziałyśmy czego się tam spodziewać, ale i tak włos zjeżył nam się na głowie. Przy drodze do kościoła umieszczono budzącą grozę instalację, mającą być symbolicznym grobem nienarodzonych, a złożoną z pomalowanych na różowo i zielono zabytkowych dziecięcych nagrobków zrabowanych z poniemieckiego ewangelickiego cmentarza razem z krzyżami identycznymi jak te, które się znajdują na cmentarzach wojennych. 

Zbezczeszczenie miejsca spoczynku zmarłego figuruje w polskim kodeksie karnym, zresztą pojęcie świętości pochówku towarzyszyło ludziom od zarania dziejów. Niestety prawo ma wiele luk i stare cmentarze nieustannie ulegają zniszczeniu, a jedyne co może je uratować to wpisanie na listę zabytków. 






Nie wiedziałyśmy gdzie dokładnie szukać cmentarza czy tego co po nim zostało. Wzdłuż drogi ciągnęły się ruiny domów, schody prowadzące donikąd, piwnice pod korzeniami drzew. Dziwnie się musi mieszkać w takim miejscu...





Z głównej drogi skręciłyśmy ku cmentarzowi wojennemu 1 Armii Wojska Polskiego, która w ramach operacji berlińskiej uczestniczyła w forsowaniu Odry w 1945 roku. Spoczywający na cmentarzu żołnierze polegli zarówno nad Odrą jak i pod Berlinem. 








Miałyśmy skręcić niedaleko za cmentarzem, ale znów się zagalopowałyśmy. Stare Łysogórki były jednak warte obejrzenia ze wszystkich stron. Wiele domostw zachowało swój kształt. Jedynym nowym budynkiem wydawał się być sklep spożywczy w PRL-owskim baraku. Pani sklepowa wpuściła nas na szczęście, pomimo kolejnej "godziny dla seniorów".















Szlak wprowadził nas do sosnowego lasu, ze szczytu wzniesienia sięgającego powyżej 50 m n.p.m. zobaczyłyśmy mglistą panoramę. Potem wróciłyśmy na asfalt, gdzie strzałka pokazywała kolejny zabytek: odbudowany punkt dowodzenia z 1945 r. Zrobiono nawet okopy. Pięknie było stamtąd widać Odrę. Tylko orzeł na pomniku jakoś nie wyglądał na polskiego orła.








W lepszych czasach można przeprawić się przez Odrę promem turystycznym w Gozdowicach, teraz jest to zdaje się niemożliwe. Nie zatrzymywałyśmy się tam, tylko od razu poszłyśmy dalej, długim asfaltem, choć przez ładne lasy i kolejną pustą wioskę Stary Błeszyn. Na minutę wyszło słońce...









Czerwone znaki skierowały nas na leśną drogę już po raz ostatni. To był ładny fragment, ale miał tylko 3 km. Resztę trzeba było machnąć asfaltem. Droga była główna, ale prawie nikt nią na szczęście nie jeździł. 






Pod koniec czołówkami ostrzegałyśmy kierowców o swojej obecności, ale zaraz pojawił się też chodnik i uliczne oświetlenie. Zaczął padać śnieg, pogoda wyraźnie się psuła. Obawiałam się, że nie znajdę szlakowej kropki po ciemku, ale jeszcze przed dworcem mogłam wykrzyknąć "jest!" - kropka znajduje się na ścianie jakiegoś budynku po prawej stronie dworca. Jest za płotem, ale płot nie ma ciągłości, więc można podejść i przyklepać. Tak też uczyniłam, odhaczając swój 15-ty polski szlak długodystansowy.




Miałyśmy niestety przed sobą godzinę czekania na pociąg. Wicher jaki się zerwał zmusił nas do skulenia się pod drzwiami dyspozytorni. Choć to całkiem spora stacja, nie ma poczekalni, a wiaty na peronie nie chronią przed niczym. Żeby osłonić się od padającego śniegu, musiałyśmy schować się za wiatą.






Noc spędziłam znów w Szczecinie i dopiero nazajutrz pojechałam do domu, rano zaliczając jeszcze wizytę w Kwarku, gdzie wykroiłam sobie skarpety z Aquashellu na wymiar moich neandertalskich stóp. Podczas przejścia Szlaku Nadodrzańskiego testowałam ich klasyczną wersję, która bardzo przypadła mi do gustu - dzięki temu, że nie pochłaniają tyle wody co wełna, nie jest w nich tak zimno i wydają się dobrą opcją na taką niezdecydowaną zimę, kiedy można jeszcze chodzić w trampkach.