Liczba potencjalnych uczestników zimowej wycieczki "w poszukiwaniu zimy" szybko stopniała i w końcu na dworcu autobusowym w Krakowie było nas tylko troje: ja, Tadek oraz Michał. Trudno chyba o bardziej egzotyczne trio... Zaopatrzeni w dużą ilość boczku (Tadek), jaja na twardo (ja) i owsiane trociny (Michał) wsiedliśmy w wiekowy autobus, który po półtorej godzinie wysadził nas na przystanku w Tymbarku. Padał deszcz ze śniegiem, więc przyodzialiśmy się w membrany. Beskid Wyspowy spowijała gęsta mgła i nie zapowiadało się na zmianę.
Z oczywistych względów nie weszliśmy na wieżę, która zresztą nie wyglądała zbyt solidnie.
Na Polanie Stumorgowej było bajkowo. Drzewa i trawy pokryte warstewką lodu, tak jakby Królowa Śniegu tchnęła na nie mrożącym wszystko oddechem.
Zgodnie z przewidywaniem mrok szybko zgęstniał. Porządne światło miał tylko Michał, Tadek zapomniał czołówki i miał ze sobą zakupioną po drodze latarkę, a ja swoim zwyczajem e+lite zaopatrzoną w zdychające baterie.
Na skraju polany, gdzie stała tablica informacyjna, zrobiło nam się dość nieswojo, bo w gęsto padającym śniegu nie mogliśmy dostrzeć niczego poza bielą i majaczącymi w niej niezidentyfikowanymi ciemnymi kształtami. Mapa wskazywała, że szałas powinien znajdować się na skraju polany, ruszyliśmy więc brzegiem tego, co wydawało nam się zwartym lasem. Odnaleźliśmy kilka śladów, którymi mogliśmy się kierować. W nieprzeniknionej ciemności polana wydawała nam się nieskończenie wielka, a szałas jak igła w stogu siana. Zdaliśmy się na instynkt, zeszliśmy w obniżenie, tam zaś znaleźliśmy zamarznięte źródełko i po chwili z mroku wyłoniła się bryła bacówki. Mieliśmy schronienie!
Bacówka była bardzo wygodna, podzielona na dwie izby, dużą przewiewną i małą zaciszną, w której właśnie się rozgościliśmy. Rozłożyliśmy się wygodnie, a ja nawet nie musiałam wychodzić ze śpiwora żeby przygotować kolację, jak również śniadanie.
Termometr rano pokazał -6 stopni Celsjusza, woda zamarzła, ale nie odczuwaliśmy zbytnio zimna. Wstaliśmy żeby podziwiać wschodzące słońce, ale to wcale nie oznaczało wczesnego startu.
Wyjście się opóźniło i słońce zdążyło wznieść się wysoko. Założyliśmy raczki i wreszcie ruszyliśmy. Zdobyliśmy szczyt Jasienia, po czym stopniowo schodziliśmy ku wsi Rzeki, mijając widokowe polany.
Przy malutkim sklepiku zrobiliśmy z Michałem małą przerwę (nie ma jak Kefir z lodówki spożywany na mrozie), Tadek ruszył przodem i spotkaliśmy się dopiero pod koniec podejścia na Gorc Troszacki. Obejrzeliśmy chaty stojące na wypłaszczeniu, część była zmurszała, a część zamknięta. Kudłoń i Pustak były całkiem widokowe, z grzbietu dostrzegliśmy zarys Tatr.
Kiedy schodziliśmy do Przełęczy Borek zaczęło się ściemniać, leśny szlak jednak był wyraźny. Dopiero kiedy wyszliśmy na Halę Turbacz wydeptana ścieżka zniknęła i brnęliśmy przez polanę co kilka kroków zapadając się w śniegu. Widzieliśmy już jednak światła schroniska, więc od ciepłej kolacji oddzielała nas tylko chwila cierpliwości. Ostatni odcinek pokonaliśmy gładką trasą biegową (narciarską rzecz jasna), a potem zamelinowaliśmy się w schronisku (cena ze glebę była bardzo przyzwoita), zajmując swoim bałaganem całą salę kominkową. Bardzo tam było przytulnie, prąd, wifi, miłe ciepło.
Rzecz jasna nie udało nam się zerwać skoro świt, ale wyjście o 9:40 dawało nam gwarancję, że dotrzemy na Lubań przed zmrokiem. Zapowiadane pogorszenie pogody nie nadeszło, więc żwawo ruszyliśmy w drogę.
Widoki z Kiczory na Tatry, Pieniny i Zalew Czorsztyński kryły się za mgiełką. Zejście do Przełęczy Knurowskiej nie było aż tak strome jak pamiętałam, mogłam nawet biec z górki w raczkach korzystając z amortyzacji śniegu. Byłam w ten sposób w stanie zrównać się z panami...
Odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego od Przełęczy Knurowskiej do Lubania był jednym z tych, które zapadły mi w pamięć jako najprzyjemniejsze (jest to zasługą dużej lesistości). Spotkaliśmy na nim liczne ślady wilków. W agroturystyce na Studzionkach uzupełniliśmy z Michałem wodę w stanie płynnym i znowu goniliśmy Tadka. Znaleźliśmy go wypoczywającego na posłaniu z gałęzi...
Po prawej mieliśmy ciągle zaśnieżone Tatry, wieczór się zbliżał. Mozolnie pokonaliśmy ostatnie podejście, wieżę widzieliśmy od długiego czasu, więc nie było wątpliwości, że cel jest blisko.
Zwaliliśmy rzeczy pod wiatą bazy namiotowej i udaliśmy się na poszukiwanie opału. Drewno było mokre, użyliśmy najpierw rozpałki z tamponu, która nic nie wniosła, a potem parafiny, która pomogła rozniecić ciepłe, ale strzelające iskrami ognisko. Michał poszedł do źródła, które nie było zamarznięte, nie trzeba więc było topić śniegu. Wieczór upłynął na cięciu drewna, smażeniu wątpliwej świeżości boczku i rozmowach na tematy społeczno-polityczne. Wbrew pozorom było całkiem przyjemnie. Wiał wiatr, ale nie był mroźny. Legowiska rozścieliliśmy na poddaszu, na którym pojawiło się sporo nowych desek.
Nocą wiatr ustał, nadeszła mgła i sprawiła, że nawet na przewiewnym poddaszu zrobiło nam się jakoś duszno i gorąco. Rano wstaliśmy bez większych oporów, pochłonęliśmy śniadanie i pożegnaliśmy Lubań.
Nie fatygowaliśmy się na wieżę i podążyliśmy czerwonym szlakiem do Krościenka. Niżej pojawiło się coraz więcej fragmentów bezśnieżnych, aż musieliśmy zdjąć raczki. Napotkaliśmy stadko owiec wraz z sędziwym pasterzem i starą bacówkę, której się nie spodziewaliśmy.
W Krościenku zrobiliśmy małe zakupy i poszliśmy na pizzę. Najpierw były protesty (w końcu jesteśmy w górach, dzikich górach), a potem wszyscy zjedli ze smakiem.
Most na Dunajcu oznaczał zakończenie pierwszego etapu wędrówki. Zaplanowaliśmy przemieścić się na początek następnego szlaku busem. Dojechaliśmy do Szlachtowej, gdzie zaczynał się szlak niebieski. Na mapie wyglądał jak wszystkie inne, ale okazał się mało uczęszczanym szlakiem papieskim (w tych okolicach co drugi szlak jest papieski). Przy lepszej pogodzie warto się nim przejść dla wspaniałych widoków na Pieniny.
Początek szlaku musieliśmy ominąć, bo powódź zerwała mostek. Wyszliśmy na grzbiet bardzo stromą i niezwykle błotnistą polną drogą. Trzy kawałki pizzy ciążyły mi w brzuchu jak kula u nogi skazańca. A tu wciąż pod górę...
Wreszcie znaleźliśmy się na grzbiecie. Widoczny pod lasem domek dla lalek na szczudłach to myśliwska ambona. Powoli zaczęło zmierzchać i przybywać śniegu.
W całkowitych ciemnościach dobiliśmy do głównego traktu i mieliśmy już tylko 300 metrów do schroniska na Przehybie, ale zobaczyliśmy je dopiero znalazłszy się przed drzwiami, taka była mgła. Tym razem nie było możliwości przenocowania na podłodze, a obsługa nie zachęcała do pozostania, ale nikt nie protestował... Powiedziano nam, że nie jesteśmy sami, a jednak żadnych innych turystów nie zobaczyliśmy.
Rano jeszcze gęstsza mgła zaległa na Przehybie, a szadź oblepiła gałęzie świerków. Po niedawnym halnym pozostało sporo wiatrołomów i musieliśmy je obchodzić.
Na Wierchu Przehyby odbiliśmy szlakiem niebieskim w kierunku Rytra. Była to najkrótsza droga do cywilizacji, a jednocześnie szlak żadnemu z nas nie znany. Im niżej schodziliśmy, tym więcej było srebrzystej szadzi, a las wyglądał jak polukrowany i oprószony cukrem pudrem.
Dolina Roztoki zaczęła się od niewielkiego jaru, a przeszła w piękną dolinę, którą co prawda prowadziła gruntowa droga, ale można z niej było podziwiać potok płynący kaskadami w naturalnym lesie bukowym, podszytym młodymi jodłami. Żywo zielone mchy i rude liście ożywiały ponury zimowy krajobraz. Niestety niżej ktoś już na ten las czyhał - usłyszeliśmy pracujące piły, a potem jakieś sędziwe drzewo gwałtownie runęło na ziemię.
Na samym końcu trafiliśmy na źródło, nabraliśmy wody i asfaltem ruszyliśmy do centrum Rytra.
Ostatni przystanek zrobiliśmy na moście na Popradzie, po czym odczekaliśmy 20 minut i wsiedliśmy w autobus do Krakowa.
Do zobaczenia na szlaku!
Film z wycieczki tu: https://youtu.be/h3-JnR0T7gM