Amicalola Falls, miejsce w którym rozpoczyna się Approach Trail na szczyt Springer Mountain, gdzie z kolei początek ma Appalachian Trail, najsłynniejszy bodaj szlak pieszy świata, nie jest wcale odwiedzane przez każdego wędrowca, który Appalachian Trail zaczyna. Nie jest obowiązkowy, nie jest niezbędny, to tylko taki dodatek, ale jakże wart przejścia. Każdemu, kto wybiera się na AT polecam podejście na szczyt, to tylko 8,7 mili, 14 km. Podejście jest strome i zaczyna się od schodów, ale w przygodach najlepsze jest oczekiwanie na nie, więc dlaczego nie? Approach Trail jest kwintesencją całego szlaku i pięknym doświadczeniem dla kogoś, kto w amerykańskich lasach jest po raz pierwszy. Po raz drugi też wspaniale było go przejść.
Pamiętam ten dzień, w którym zaczęłam AT doskonale, był to być może najlepszy dzień całej wyprawy. Byłam zachwycona szlakiem, wszystkim, co nowe - sosnami o miękkich igłach, szarymi wiewiórkami o szczupłych ogonach i uszach pozbawionych pędzelków. To był koniec marca i nie było jeszcze kwiatów, ale dzień był ciepły i słoneczny. Nie było też jeszcze liści i otaczający krajobraz był doskonale widoczny.
Teraz było zupełnie inaczej, był już 24 maja i wiosna już się kończyła. Zieleń była dojrzała, aczkolwiek wciąż świeża, a gdzieniegdzie kwitły kalmie. Nie wszystkie krzewy o poplątanych konarach, tworzące zwarty gąszcz i tunele na szlaku są rododendronami. Na kwitnienie tych ostatnich liczyłam, lecz okazało się, że większość tych rosnących na wyższych wysokościach zakwita w lipcu. Muszę więc pojechać tam jeszcze kiedyś w lipcu.
Zanim zrobiłam pierwsze kroki na szlaku poszłam do sklepu z pamiątkami, gdzie można było się wpisać na listę zaczynających AT (wcześniej w sezonie jest specjalne biuro) i zważyć plecak. Waga mojego wyniosła 32,4 funta, co się przekłada na 14,7 kg. Nieprędko miałam być w sklepie.
A potem najlepszy moment. Zdjęcie pod łukiem.
Zajrzałam do wiaty, w której mogą spać tylko thruhikerzy. Była zasłonięta siatką ze względu na zbyt natarczywe niedźwiedzie. Potem poszłam na pole namiotowe, gdzie znajduje się darmowy prysznic. Przyjemnie było odświeżyć się po podróży, jak też umyć na zapas, bo prysznica harmonogram wędrówki w najbliższym czasie też nie przewidywał.
Następnie zaczęłam się wspinać słynnymi schodami, wzdłuż jeszcze bardziej znanego wodospadu Amicalola Falls, najwyższego po wschodniej stronie Missisipi. Wydał mi się jeszcze piękniejszy niż wcześniej, może dlatego że był otoczony tą dżunglową, rozbuchaną zielenią.
Za schodami jest już normalny, nieprzesadnie stromy szlak, dość mocno wydeptany, bo to bardzo popularne miejsce wycieczkowe. Ludzi było dużo, bo był długi weekend, Memorial Day Weekend. Nie wszystko pamiętałam i wszystko było inne. Pojawiły się azalie i opadłe z drzew kwiaty tulipanowców.
Po drodze na szczyt jest jedna wiata, mieliśmy tam z Davem poznanym w pociągu przerwę w 2017. Teraz nie zaglądałam, bo byli tam już ludzie, a mnie zaczęło się spieszyć, bo niebo zrobiło się bardzo ciemne i zaczęła mruczeć burza. Zanosiło się na wielką ulewę. Nie bardzo mi się to podobało, dość już deszczu miałam na AT, a tutaj ten wyjątkowy dzień i taki pasztet. Zaczęło padać... I po chwili przestało! Pioruny wokół waliły bardzo głośno i odbijały się echem od sąsiednich masywów, ale jakoś tak się stało, że burza odsunęła się zaraz i poszła bokiem omijając Springer. Wcale nie zmokłam, tylko zrobiło się bardzo parno. Nagle usłyszałam hałas w krzakach, odwróciłam się i oto zobaczyłam pierwszego w tym sezonie niedźwiedzia. Był to nieduży, młody baribal. Uciekł w przerażeniu.
Tuż przed szczytem jest seria skałek, potem się wypłaszcza i nie wie się czy to już, czy jeszcze nie, ale tak to było tam - płaska skała z widokiem na południowy zachód. Najpiękniejszy widok amerykańskich gór. Nic się nie zmieniło, tablica na skale, druga na głazie i pierwszy biały znak.
Posiedziałam, popatrzyłam, zrobiłam wiele zdjęć. Miałam czas. Planowałam nocować w pobliskiej wiacie. W 2017 nie spędziłam tam dużo czasu, bardzo chciałam już zacząć i przeszłam jeszcze kawał drogi. Zawsze żałowałam, że nie zobaczyłam zachodu słońca ze Springer. Teraz mogłam to nadrobić, bo chmury się rozeszły i zapowiadał się piękny wieczorny spektakl. Poszłam do wiaty rozłożyć rzeczy, a potem wróciłam na skałę. Razem ze mną zachód słońca oglądała cała grupa hikerów weekendowych. Po tym jak wyszło na jaw, że jestem z Polski jedna z pań zapytała czy znam może Piotra Chmielińskiego, który mieszka w Virginii. Oczywiście znam - widujemy się co roku na Kolosach. A czy on zna moje szlakowe imię Zebra? Tak? To zaraz mu powiem, że spotkałam Zebrę - tak powiedziała i zadzwoniła do Piotra. Chwilę pogadaliśmy na wideo, ale zasięg się dość mocno rwał, bo to jednak góry. Jaki ten świat mały!
Po spektaklu, który odbył się na niebie powoli rozeszliśmy się do namiotów i wiaty. Na stryszku w wiacie miałam tylko jedną sąsiadkę, reszta rozbiła namioty. Zaczynały się już owady, ale nie były na tyle dokuczliwe żeby uniemożliwić spanie pod wiatą. Rano było długo ciemno, kiedy się obudziłam myślałam, że jest wcześniej niż w rzeczywistości. Wstałam, spakowałam się, zjadłam śniadanie. A potem zaczęło lać. Przyszła burza, po chwili druga i tak jedna za drugą przechodziły kolejne przez kilka godzin. Nie było sensu wychodzić. Do wiaty przychodzili coraz to nowi namiotowicze. Niektórzy spakowali się w deszczu, inni zostawili wszystko i uciekli pod wiatę. Prawdziwy Armageddon. Na radarze wyglądało to bardzo źle, front nadciągał z północnego zachodu. Powoli się przesuwał i tak wreszcie chyba koło południa trochę się rozjaśniło. Jeszcze padało, ale już dało się iść. Bardzo chciałam już iść. Następny szlak czekał.
Benton MacKaye Trail, szlak nazwany imieniem pomysłodawcy Appalachian Trail, zaczyna się na zboczu Springer Mountain, 300 metrów w dół, a nie na jej szczycie. Trochę to dziwne i o wiele fajniej byłoby gdyby oba szlaki zaczynały się w tym samym miejscu. No cóż. Tablica początkowa była nowa. Czekało mnie 287,6 mil (462,8 km) i 17 dni wędrówki. Tym razem, inaczej niż zawsze, każdy dzień miałam zaplanowany. Musiałam tak zrobić, bo na końcu szlaku przechodzi się przez Park Narodowy Smoky Mountains i trzeba mieć zarezerwowane biwaki z wyprzedzeniem. Miałam je już zarezerwowane i po prostu musiałam zdążyć.
Pierwsze kroki na szlaku były mokre... Po ulewie było ślisko, ścieżką płynęła woda. Ścieżka była o wiele mniej wydeptana niż AT, ale po chwili doprowadziła mnie na punkt widokowy. Na BMT widoków jest nieco mniej niż na AT, ale ogólnie Appalachy są bardzo widokowe i takich wychodni skalnych, z których widać horyzont jest bardzo dużo, inaczej niż się powszechnie mówi.
BMT wielokrotnie krzyżował się z AT i były też wspólne odcinki, dopiero po południu szlaki miały rozejść się na dłużej. Wszędzie widać było ślady poprzedniej nawałnicy sprzed kilku tygodni, która powaliła ogromną ilość drzew. Z tego powodu tempo miałam kiepskie. Musiałam kluczyć po lesie omijając wielkie pnie leżące w poprzek szlaku.
Tak dobrze pamiętałam ten strumień!
A potem ten wodospad, Long Creek Falls. Mój ulubiony na całym szlaku. Teraz było w nim bardzo dużo wody, wyglądał imponująco i robił wiele hałasu. Kropelki wody rozbryzgiwały się na wiele metrów.
Za wodospadem rozstałam się na jakiś czas z AT i podążyłam swoją trasą. Fajnie było zapuścić się w inny rejon gór. Tam też już nie było ludzi. Zaszło słońce, a ja zeszłam w głęboka dolinę Toccoa River. Po południowej stronie rzeki, przed wiszącym mostem, rozbiłam namiot na jedynym płaskim miejscu. Gotowałam po ciemku, mając nadzieję, że już nie będzie więcej deszczu.
Noc była duszna, nie było wiatru i od rana było bardzo ciepło. Przekroczyłam rzekę i zaraz zaczęło się podejście, na którym mocno się spociłam.
Dzień płynął spokojnie, od rana nie widziałam ludzi. Przewyższenia kontynuowały się. Gdzieś w źródełku uzupełniłam wodę i kontemplowałam te piękne góry. Znalazłam kępkę pozbawionych chlorofilu roślin, zwanych indian pipe.
Trzy kilometry przed planowanym biwakiem spłoszyłam niedźwiedzicę z małymi. Spodziewałam się ich, bo było w okolicy bardzo dziko. Niedźwiedzie zwykle przebywają tam, gdzie ludzie zdarzają się rzadziej. Niedźwiedzica bardzo się przestraszyła, małe uciekły na drzewo, a ona ich pilnowała, wspinając się też, ale przychodziło jej to z trudem bo była za ciężka. Zrobiłam kilka zdjęć i szybko sobie poszłam, bo matka była niezadowolona, prychała i nie było sensu jej stresować. Ale było to piękne spotkanie. Niezupełnie mi pasowało biwakować tak blisko rodziny, ale nie było wyjścia, dalej już długo nie miało być miejsc biwakowych, a moje upatrzone było fajne, na przełęczy i blisko źródła. Rozbiłam najpierw namiot, a potem poszłam do źródła zostawiając jedzenie przywiązane do drzewa w ursacku. Postanowiłam go wypróbować, choć nie spodziewałam się tak naprawdę najścia niedźwiedzi, nie chciałam tylko jedzenie zostawiać niepilnowanego. Jednak przestraszone niedźwiedzie nie pojawią się w obozie. Problem stanowią takie, które się nie boją.
Nad ranem nadeszła wielka burza, która przewalała się godzinami. Ponieważ Amerykanie mają w zwyczaju skrupulatnie czyścić miejsca biwakowe do gołej ziemi, powstaje błotniste klepisko, z którego rozbryzg w czasie deszczu obkleja cały namiot brudem tak na zewnątrz, jak i wewnątrz. Bębniące o tropik krople obudziły mnie koło 3 nad ranem i tak trwało to z 5 godzin. Wszędzie stała woda, pryskało mi na twarz przez moskitierę, musiałam okrywać śpiwór chustką, która pochłaniała wodę. Oczywiście wszystko i tak w końcu było mokre i brudne. Wreszcie koło 8 można było zacząć myśleć o pakowaniu, jeszcze padało, ale burza się oddalała.
Szlak zatoczył wielką pętlę i znów zmierzał w kierunku rzeki Toccoa, płynącej na zachód, a potem na północ. Kiedy zeszłam w dolinę świeciło już słońce, ale było bardzo mokro i rzeka była wezbrana. Przy drodze ktoś postawił skrzynkę, do której można było włożyć coś, czego się nie potrzebowało, a co mogło się przydać innym, tzw. hiker box. Była też woda w butelkach i zeszyt, do którego wpisywali się wędrowcy. Choć nikogo nie spotykałam, teraz wiedziałam że na szlaku są jednak jacyś ludzie i to niedaleko przede mną. Po drugiej stronie rzeki był mały sklep, ale było święto narodowe, Memorial Day, i niestety był on zamknięty. Myślałam, że może będzie otwarty, bo przecież w taki dzień jest dużo turystów i zarobek byłby duży, ale niestety nie. Na szczęście wzięłam parę rzeczy z hiker boxu, więc liczyłam, że jakoś starczy do momentu, kiedy miałam pojechać autostopem do miasteczka.
Przy pobliskim wodospadzie spotkałam sporo ludzi, którzy podchodzili z niewielkiego parkingu. Potem idąc w górę już tylko jedną osobę, wolontariusza z piłą, z którym zamieniliśmy parę słów. Po deszczu kolory były jeszcze bardziej soczyste, rosło tam wiele azalii, a wiatr postrącał kwiaty tulipanowców. Gdyby nie wiatr, nigdy bym się nie dowiedziała jak wyglądają, bo tulipanowce są bardzo wysokie, a kwiaty są wysoko w koronach drzew. Jednak strąca je najmniejszy powiew. Na szlaku leżała nawet cała gałąź.
Po południu przekroczyłam ruchliwą dwupasmówkę (bez żadnych ceregieli w rodzaju wiaduktów czy przejść dla pieszych), a przed nią przeszłam sporą łąkę. W słońcu było parno, atmosfera była taka południowa. Pomyślałam jakoś o rzeszach niewolników, którzy dawniej pracowali w tych rejonach. Musieli doświadczać tego gorąca, tej wilgoci. Pewnie słuchali tych samych świerszczy.
W wieczornym mroku, potęgowanym przez cienie gęstego lasu, doszłam do wyjątkowej wiaty. Nie była to zwykła, prosta wiata, ale mały domek, co prawda bez drzwi i tylko z otworem okiennym. Była to wiata na terenie prywatnym, zbudowana przez mieszkańców osiedla letnich domków, poukrywanych w lesie. Znajdowała się w gaju nad strumykiem, miejsce było śliczne i był jeszcze krąg ogniskowy. Myślałam, że będę tam sama, a tymczasem spotkałam oto pierwszego wędrowca, Isaaca, miłego 20-latka, uczącego się w collage'u na kierunku pielęgniarstwo. Też się nikogo nie spodziewał. Zadzwonił do rodziny, a ja poszłam się opłukać w strumyku. Woda była ciepła i wspaniale było się odświeżyć. Potem siedzieliśmy w środku, ja gotowałam, a Isaaca zaczął ogarniać lęk przed pająkami. Jednego wyrzuciłam przez okno, a z resztą trzeba było się pogodzić, co też poradziłam chłopakowi. Ponoć budził się w nocy, ale nie zauważyłam tego, bo spałam jak zabita.
Poranek wstał piękny, pełen świergotu ptaków. Isaac wyszedł pierwszy, a ja delektowałam się kawą w tak uroczym miejscu. Niedaleko był ciekawy głaz, postawiony na sztorc przez Indian w jakimś pewnie nawigacyjnym lub religijnym celu. Podejście na najbliższą górę było okrutne, ale potem był odcinek drogowy, na którym trochę odpoczęłam. Choć ogólnie byłam tego dnia jakaś śpiąca i nie szło mi rewelacyjnie.
Las z ciemnymi liśćmi rododendronów i strumykami jak zwykle przynosił ukojenie. Najfajniej szło się jednak grzbietami, Tam też od czasu do czasu na powierzchnię wyłaziły ostańce skalne. Nie było widoków, musiałam też przystanąć na masaż piłeczką, bo zaczęło mnie rwać pasmo biodrowo-piszczelowe.
Isaac nie był rano pewien, gdzie osiądzie na noc. Ja miałam biwak zaplanowany i dotarłam do niego planowo. Była to polanka nad rzeką, ale zawalona martwymi drzewami. Stał tam już zielony namiot, który od razu poznałam, bo suszył się poprzedniego wieczora w drzwiach wiaty. Isaac miał już zrobione pranie i siedział w namiocie. Ucieszył się z mojego towarzystwa. Pogadaliśmy trochę, ja coś tam sfilmowałam. Dowiedziałam się, że zwalone drzewa (i w ogóle dużo martwych) to kolejna owadzia plaga, jakiś chrząszcz z Chin po kolei zabija wszystkie hemlocki, iglaste drzewa o drobnych igłach. Coś próbuje się z tym zrobić, ale chyba się nie da i niedługo hemlocków wcale nie będzie, przynajmniej w tej części Stanów.
Dawały nam się we znaki meszki, widać je na stabilizatorach.
Rano podobnie jak poprzedniego dnia wyszłam jako druga. Byłam bardzo podekscytowana, bo na szlaku było skrzyżowanie z innym długim szlakiem, Pinhoti Trail. Może go kiedyś przejdę, może połączę z Florida Trail? Jeszcze się nie zdecydowałam, bo łącznik zawiera bardzo dużo asfaltu, ale to wszystko część Eastern Continental Trail, więc byłoby fajnie. Miesiąc później spotkałam hikerkę Sparkles, która w zeszłym roku została pierwszą kobietą, która przeszła ECT.
Las bardzo zachęcał do ponownej wizyty, kalmie były cudowne, nawet znaki szlaku tak ładnie wyglądały w słońcu.
Później był jeszcze jeden ciekawy punkt, mianowicie granica Georgii i Tennessee. Byłam już w tym stanie na AT, ale po prostu fajnie przekracza się tego typu linie.
Podejście na Big Frog Mountain było bardzo długie i nurzące, na szczęście pod szczytem było źródełko i nie trzeba było nieść dużo wody. Wcześniej na szlaku znalazłam męskie gatki i bandanę, świeżo wyprane. Od razu wiedziałam kto jest ich właścicielem i postanowiłam zabrać i oddać. Ciężkie to było, ale szkoda byłoby chłopaka pozbawić ubrania. Miał widać nadzieję na taki obrót sprawy, bo czekał na mnie na szczycie. Bardzo się ucieszył. Rozbił już sobie namiot, chcąc zażyć atmosfery biwakowania wyżej w górach (1276 m n.p.m.). Pożegnaliśmy się, przeczuwając, że to nasze ostatnie spotkanie. Na grzbiecie wiało przyjemnie i prześwitywały widoki na góry we wszystkich kierunkach, ale nie było takiej panoramy, którą dałoby się pokazać na zdjęciu. Naturalnie czekało mnie potem bardzo długie zejście. Spotkałam na nim niedźwiedzia, który w panice uciekł na drzewo.
Biwak planowałam przy wodzie, bo czemu nie, to jednak bardzo wygodne. Ale już z daleka poczułam zapach dymu - biwak był zajęty! Zobaczyłam namioty i pomyślałam, że to może też jacyś ludzie przechodzący cały szlak. Tak właśnie było, podeszłam, przywitaliśmy się i okazało się, że cała grupa wędrowała wcześniej razem Appalachian Trail i teraz podobnie jak ja przeżywali powrót w znane miejsca. Jeden z panów był Anglikiem i wybierał się potem na Alaskę. Zaprosili mnie do ogniska, a i miejsce na mój niewielki namiot się znalazło. Podobno tuż przed moim przyjściem w obozie runęło drzewo - faktycznie musiałam się wspiąć po pniu żeby się tam dostać. W takim razie to wielkie szczęście, że się nikomu z nas nic nie stało. W amerykańskich puszczach, gdzie rośnie dużo starych drzew odgłos padającego drzewa nie należy do rzadkości i wielokrotnie byłam świadkiem takiego zdarzenia.
Towarzystwo ruszyło przede mną, bo w perspektywie była wizyta w mieście, na którą każdy z nas czekał. Męczył mnie z początku ból brzucha po ziemniakach instant - wiedziałam, że już naprawdę nie mogę ich jeść, ale przez zamknięty sklepik nie miałam wyjścia.
Na skrzyżowaniu za mostem na rzece Ocoee wyciągnęłam kciuk. Droga była szeroka, ale nie aż tak ruchliwa, mimo to udało się po 20 minutach. W Ducktown niewiele było, zakupy w Family Dolarze były wyzwaniem, bo to taki sklep, w którym są tylko najtańsze produkty najgorszej jakości, sama chemia. Długo chodziłam między półkami, próbując znaleźć cokolwiek, co dałoby się zjeść. Niestety prowincja amerykańska jest całkiem pozbawiona wyboru. Wyboru, który mają np. milionerzy z Connecticut, gdzie istnieje wiele sklepików ze zdrową żywnością, no i jest też więcej supermarketów z racji gęstszego zaludnienia.
Znajomych spotkałam w bibliotece, gdzie wszyscy korzystaliśmy z prądu i internetu. Oni zostawali na noc w motelu, ja jednak wracałam na szlak. Wszystkie czynności miejskie pochłonęły dużo czasu i ocknęłam się dopiero przed 16. Popędziłam na pocztę, z której chciałam odesłać zakupione w Amicalola Falls pamiątki, ale kiedy tam doszłam okazało się, że właśnie zamknęli. Chciałam się też dowiedzieć o los zagubionej paczki, ale i to okazało się niemożliwe. Pani w okienku była bardzo miła i uzyskałam tyle, że się wyjaśniła przyczyna problemów z pocztą. Otóż wiosną była reorganizacja i teraz paczki były najpierw wysyłane do jakichś centrów, a potem rozdystrybuowywane, a przez to nikt nie wiedział gdzie właściwie należy je wysyłać. Tak też i moja utknęła gdzieś niedaleko w jakimś magazynie i tkwiła tam od tygodnia. Ale była nadzieja - miała czekać na mnie na końcu tego szlaku, a raczej na końcu dodatkowego etapu, który planowałam na AT.
Szykowałam się na długie stanie na drodze, ale już po kilku minutach zgarnął mnie policjant i zaproponował podwiezienie. Autostop z policją zdarzył mi się już kiedyś w Szwecji, ale w USA to był pierwszy raz. Siadłam z tyłu, objaśniłam gdzie jedziemy i pojechaliśmy w milczeniu. Policjant nie bardzo wiedział gdzie biegnie szlak, ale musiał wiedzieć że jestem hikerką. Pewnie chciał mnie uchronić przed ewentualnymi kłopotami, za co byłam mu bardzo wdzięczna. Wysiadając musiałam poprosić o odblokowanie drzwi, bo z policyjnego auta nie da się samemu wyjść.
Ciężki plecak mocno dawał się we znaki, niestety do następnego sklepu, jeszcze bardziej nędznego, było bardzo daleko. Myślałam, że skończy się na stękaniu na podejściu, a tu jeszcze dodatkowe atrakcje: mnóstwo zwalonych drzew, wszystkie ogromne, z wielkimi poplątanymi konarami, tak że nie wiadomo było którędy się czołgać i gdzie to wszystko obchodzić. Robiłam może 500 metrów na godzinę. Kiedy szlak skręcił z grzbietu na zbocze zrobiło się trochę lepiej, ale na zboczu drzewa było jeszcze trudniej omijać ze względu na stromiznę. Jakiś kilometr dalej stan szlaku wrócił do normy. Pod linią elektryczną spotkałam stadko dzików - stanowiły postrach okolicy, ale nie było między nami konfliktu. Pochrząkując odeszły. Musiałam już tylko tradycyjnie pokonać długie zejście i mogłam rozbić namiot nad strumieniem. Było już prawie ciemno, kiedy dotarłam na miejsce nocnego spoczynku.