Długo się w tym roku nie mogłam zdecydować na kierunek zimowej podróży. Najpierw planowałam wypad do Finlandii, na nartach z pulkami, ale bilety były drogie, a warunki śniegowe fatalne, bardzo dużo kopnego, puszystego śniegu. Południowa półkula była poza moim zasięgiem finansowym, skupiłam się więc na północnej. Jakoś w grudniu oglądałam bardzo ciekawy film o upadku Petry i starożytnego Państwa Nabatejczyków. Filmy o Gobekli Tepe też zachęcały, ale wszędzie odradzano podróże na pogranicze turecko-syryjskie. Jordania wydała się idealna. Od dawna na liście szlaków do przejścia miałam tamtejszy szlak Jordan Trail, jego długość była w sam raz żeby zmieścić się w miesiącu i bilety były tanie. Wkrótce się okazało, że nie ja jedna wpadłam na ten pomysł i zimą do Jordanii jeżdżą całe tłumy Polaków, w tym wielu moich znajomych. Jak już kupiłam bilet, na kanale Wibracje Życia zaczęły się ukazywać relacje z Jordan Trail, a kiedy byłam już na miejscu napisała do mnie koleżanka Joanna, która właśnie przeszła południową część szlaku. Miałam więc kogo prosić o porady.
Nie byłam jeszcze nigdy w muzułmańskim kraju, więc byłam bardzo ciekawa jak mi się tam będzie samotnie wędrowało - czy ludzie będą przyjaźni i jak będą postrzegali samotną kobietę. Bałam się też bardzo psów pasterskich - i słusznie. Mniej przejmowałam się pustynią, przez którą miałam iść, bo przez pustynie już wędrowałam. Oficjalna strona szlaku sugeruje wręcz grupowe przejścia i załatwianie depozytów z wodą, ale okazało się, że szlak można przejść zupełnie normalnie, nosząc zapasy i wodę jak na innych szlakach.
Wiza jordańska jest ważna przez 30 dni, potem można ją przedłużyć, ale ja i tak musiałam wracać do Polski, więc planowałam się zmieścić w tych 30 dniach. Zakupiłam Jordan Pass, bilet upoważniający do otrzymania darmowej wizy i zarazem bilet do wielu muzeów, w tym do Petry. Kłopot z nim był taki, że od momentu aktywacji był ważny tylko dwa tygodnie, a do Petry miałam dojść później, dlatego na początku kupowałam osobne bilety wstępu do muzeów, żeby zaoszczędzić Jordan Pass na Petrę (jest ogromnie droga).
Początkowo planowałam wyruszyć od razu na początek szlaku, spędziwszy tylko noc w Ammanie, ale w porę uświadomiłam sobie, że warto zatrzymać się w stolicy Jordanii jeden dzień i zwiedzić tamtejsze muzea i zabytki. Hostel jaki wybrałam był, jak na zachodnie warunki, dość marny, ale nie chciało mi się szukać drugiego i w Jordan Tower Hostel spędziłam dwie noce. Nie było kuchni i nie dało się robić herbaty, to mi tam najbardziej przeszkadzało.
Lot miałam z Krakowa. Po odstaniu w kolejce otrzymałam wizę i pieczątkę w paszporcie. Z lotniska do centrum jest bardzo daleko, ale jest tani busik (3 JOD, bilety w kiosku obok). Przed odjazdem zaopatrzyłam się w jordańską kartę SIM w sieci Zain, która ma najlepszy zasięg. Bus dojeżdża do północnego dworca autobusowego. Można wysiąść po drodze, choć wciąż do przejścia ma się kilka km. Spławiłam taksówkarzy (są ogromnie natrętni w całym kraju) i poszłam do centrum pieszo, chcąc tak jak należy zacząć zbierać pierwsze wrażenia. Było przyjemnie, dość ciepło, słonecznie. Nikt się na mnie nie gapił, choć raczej stanowiłam niecodzienne zjawisko. W drodze na lotnisko zgubiłam zapalniczkę, więc teraz kupiłam nową w sklepie z tytoniem. W centrum było znacznie bardziej gwarno, mnóstwo straganów i turystów. Zameldowałam się w hostelu, zostawiłam rzeczy i poszłam na wieczorny spacer. Słynna Rainbow Street nie zrobiła na mnie wrażenia. Była bardzo opustoszała, a na wystawach sklepów nie było nic ciekawego. Wyjątek stanowiły sklepy ze starą biżuterią i antykami - wszystko tam było ogromnie kuszące.
Podjąwszy decyzję o pozostaniu jeden dzień w Ammanie wyruszyłam po śniadaniu (było smaczne i w cenie noclegu) na zwiedzanie. Amman jest położony na wzgórzach i idąc gdziekolwiek trzeba pokonywać liczne przewyższenia. Wspinając się na Cytadelę widziałam już od razu ruiny rzymskiego teatru, a na miejscu rozciągały się najróżniejsze inne ruiny. W Ammanie i okolicy osiedlano się od czasów najdawniejszych. Znaleziono tu jedne z najstarszych osad z preceramicznego neolitu, przypadającego na wieki od 9000-8000 p.n.e. do 7000/6000 p.n.e. To właśnie dlatego, że dowiedziałam się, że w Muzeum Archeologicznym mają zabytki z tego okresu bezwzględnie chciałam je zobaczyć.
Jeżeli chodzi o ruiny to były one nowsze. Znaleziono ślady osadnictwa neolitycznego, było coś z epoki brązu, ale uwagę zwracały przede wszystkim ruiny świątyni Herkulesa z okresu panowania Rzymian, bizantyński kościół i pałac Umajjadów. Tu i ówdzie dość bezładnie umieszczono elementy dekoracyjne, które poodpadały z budynków. Jordanię od wieków nawiedzały trzęsienia ziemi i właśnie takie, największe dotychczas trzęsienie nawiedziło kraj w roku 363 n.e. W wyniku wstrząsu runęła większość starożytnych budowli. Okres rozkwitu miał miejsce w czasach, kiedy tereny po wschodniej stronie Jordanu przejęli Arabowie. Wtedy właśnie zbudowano pałac, choć i on został poważnie uszkodzony podczas kolejnego trzęsienia ziemi.
Muzeum Archeologiczne znajduje się w obrębie Cytadeli. Nie jest duże ani nowoczesne, ale to właśnie mi się podobało. Lubię starego typu muzea, gdzie nie ma świecących ekranów, jest za to bardzo wiele zabytków wystawionych na niewielkiej przestrzeni.
Rzadko kto do tego muzeum wchodził, ale absolutnie warto. Trochę nie po kolei, ale najciekawsze zabytki poniżej:
Podobizna bóstwa, czczonego przez Nabatejczyków (głównie III p.n.e. - I n.e.)
A teraz znacznie starsze eksponaty.
Fenomenalna kolekcja pięściaków i innych narzędzi krzemiennych. Było ich bardzo dużo, ale trudno było im zrobić zdjęcia w szklanej gablocie. To jedne z najstarszych ludzkich narzędzi, jakie w ogóle znaleziono, były nawet pięściaki homo erectusa. Homo erectus był pierwszym człowiekiem, który wyszedł z Afryki i całkiem możliwe, że ten pierwszy człowiek przeszedł właśnie przez tereny dzisiejszej Jordanii, wzdłuż Jordanu, który nie kończył wtedy swojego biegu w Morzu Martwym. Geografia regionu wyglądała kiedyś zupełnie inaczej. Kiedyś rów tektoniczny, w którym teraz znajduje się Jordan, Morze Martwe i Jezioro Galilejskie było zalane i stanowiło część Zatoki Akaba. Nie wiem dokładnie kiedy poziom morza się obniżył. Jeszcze 17 tysięcy lat temu Morze Martwe i Jezioro Galilejskie były połączone i Jordan, wypływający z Gór Antyliban w obecnym Libanie musiał być bardzo krótki.
Nigdy jeszcze nie widziałam tylu skarbów w jednym miejscu, a turyści tak obojętnie obok nich przechodzili. Pierwsze lata produkcji ceramiki przez ludzi, neolityczny koszyk!
Być może najstarsze na świecie przestawienie osobowego boga i jeszcze szereg innych kultowych figurek. Jeśli się zajrzy do Starego Testamentu można tam znaleźć napomknienia o bóstwach domowych, które plemiona izraelskie zabierały ze sobą przenosząc się. Na pewno nie oni pierwsi. Gliniane Wenus były lepione z gliny jeszcze w paleolicie, ten kult chyba utrzymał się najdłużej ze wszystkich. W ogóle sam fakt lepienia w glinie musiał być czymś świętym. Nie bez przyczyny religie na Bliskim Wschodzie mają w swoich mitach kreacyjnych przekazy o stworzeniu ludzi z gliny. Zresztą nie tylko na Bliskim Wschodzie, a wszędzie tam, gdzie ludzie wpadli na pomysł lepienia z gliny, bo podobne historie występują też np. u Indian Ameryki Północnej.
Najniezwyklejsze zabytki przechowywane w muzeum to figury z gliny, oblepiającej stelaż z trzciny. Mają 8500 lat.
Z tego samego okresu pochodzą słynne czaszki oblepiane gliną. Podobne znaleziono w Jerychu i innych osadach z preceramicznego neolitu. Zobaczyć je na żywo było niezwykłym przeżyciem. Nie wiadomo dlaczego akurat w ten sposób chowano zmarłych. Byli oni chowani pod podłogą domów mieszkalnych. Niekiedy wydobywano czaszki i po oblepieniu gliną i po pomalowaniu, ozdobieniu farbą i muszlami w celu nadania bardziej ludzkiego, żywego wyglądu stawiano je w pomieszczeniu. Może wtedy kochani zmarli mogli być nadal wśród żywych?
Całe szczęście, że muzeum nie było większe, bo nigdy bym stamtąd nie wyszła.
W ramach przetrawienia wszystkiego co widziałam poszłam na chwilę do parku, przylegającego do rzymskiego teatru.
A potem podreptałam do kolejnego muzeum - Jordan Museum, czyli Muzeum Jordańskiego. To muzeum nie znajduje się na liście dostępnych atrakcji w Jordan Pass, więc tak czy siak trzeba kupić bilet. Obiekt jest urządzony na współczesną modłę, a więc jest więcej multimediów, a mniej zabytków, niemniej jednak również zdecydowanie warto się tam wybrać.
Ekspozycja historyczna jest w zasadzie podobna do tej w Muzuem Archeologicznym, tylko że jest więcej wyjaśnione i wiedza jest pewnie bardziej przyswajalna. Niemniej i tu mamy piękną kolekcję krzemiennych narzędzi.
Świetne były repliki pierwszych domostw, jakie budowano w niewielkich osadach w neolicie. Początkowo budowano okrągłe chaty na fundamencie, ze ścianami z patyków czy trzcin i płaskimi dachami. Dopiero później zaczęto budować domy na planie prostokąta.
Takie rysunki antylop tworzyli myśliwi na pustyni kilka tysięcy lat temu.
Fragmenty malowanej neolitycznej podłogi
Te rysunki są już nowsze, pochodzą z czasów, kiedy wielbłądy były już udomowione.
Wiele miejsca poświęcono Nabatejczykom. Nic dziwnego, skoro po nich pozostały najbardziej spektakularne zabytki, takie jak Petra. Zgromadzono trochę ozdób z murów grobowców i świątyń, co lepsze okazy ceramiki i mozaik. O Nabatejczykach będę jeszcze pisać przy okazji zwiedzania Petry.
Na ostatnim piętrze była wystawa mająca przekonać zwiedzających o wielkości Arabii i o tym, że średniowiecze to były ciemne wieki tylko w Europie, tymczasem na Bliskim Wschodzie kwitła wtedy nauka i sztuka.
Siedziałam w muzeum aż do zamknięcia, jak zwykle wzbudzając podejrzliwość strażników. Na koniec zrobiłam jeszcze jedną rundkę starając się zapamiętać najlepsze okazy. Odetchnęłam w parku na ławce, park należał do muzeum, więc był tam spokój. Był widok na meczet i postawiono tam cos jakby groby skrzynkowe, które wyglądały na autentyczne, ale nie miały podpisów.
Następnego dnia zebrałam się wczesnym rankiem i po śniadaniu wyruszyłam pieszo na północny dworzec. Było tam daleko, ponad 6 km, ale szkoda mi było pieniędzy na taksówkę, wolałam zachować fundusze na pamiątki. Bez problemu dotarłam na miejsce, po drodze oglądając miasto, składające się z piętrowych beżowych domów. Nie znałam rozkładu jazdy lokalnych autobusów, wiedziałam tylko że Jett Bus, autobus dla turystów, który jest dość drogi, ma odjechać do Irbidu o 10:30. Dochodziła 9:30, w kasie poprosiłam po prostu do Irbidu, a pani pokazała mi, że autobus stoi akurat przy kasie. Władowałam plecak do bagażnika upewniając się, że to właściwy autobus i wsiadłam. Ruszyliśmy tuż po 9:30, cena wynosiła 2 dinary. Wiedziałam, że kobiety powinny siadać obok kobiet, więc usadowiłam się przy jakiejś dziewczynie. Nie wszystkie kobiety były w chustach, w Ammanie powiedziałabym że 40% ich nie nosiło. Po przeciwnej stronie siedziała brunetka i przesuwała w rękach różaniec - w Jordanii jest też sporo chrześcijan. Dziewczyna przeżegnała się ostentacyjnie kilka razy. Wszystko to było dla mnie bardzo interesujące.
Irbid to był koniec jednego etapu podróży. Autobus wysadził wszystkich na południowym dworcu. Niestety busy do Um Qais odjeżdżają z północnego, oddalonego o 10 km i musiałam się tam jakoś dostać. Gdybym znowu szła pieszo, nie miałabym szans zacząć wędrówki szlakiem tego dnia, dlatego postanowiłam tym razem skorzystać z podwiezienia. Pierwszy z brzegu taksówkarz czyhający na obcokrajowców zaśpiewał 20 JOD, ale był tak miły, że znalazł gościa, który odwiózł mnie za 2 czy 3 JOD. To było bardzo tanio, już taniej się nie da. Na miejscu zapytałam który bus jedzie do Um Qais i zaraz się taki znalazł. Czekaliśmy trochę aż zbiorą się pasażerowie, najwyraźniej nie było rozkładu jazdy. Kierowca mówił trochę po angielsku, posadził mnie na pierwszym siedzeniu. Jadąc zbieraliśmy kolejnych pasażerów, pojazd był wypchany do granic możliwości. Mężczyźni palili papierosy bez skrępowania, z głośników dobiegały recytacje Koranu. Kierowca pytał czy w Polsce też mamy taki ścisk w busach. Najfajniejsze było to, że nie obowiązywały przystanki. Bus zatrzymywał się wszędzie, dla każdego kto chciał wsiąść. Zostałam odwieziona pod same drzwi muzeum starożytnego miasta Gadara, gdzie zaczyna się Jordan Trail, za niecałe 2 JOD.
W muzeum poznałam Ahmada, wolontariusza Jordan Trail. Szlak zaczyna się zaledwie kilka km od granicy z Syrią, Ahmad mówił, że nie wierzył, że ktokolwiek zechce do Umm Qais przyjechać. Do muzeum zagląda teraz bardzo mało ludzi, wszyscy się boją. A jednak na szlaku regularnie pojawiają się hikerzy. Dowiedziałam się, że dzień przede mną zaczął Francuz, dwa dni dwie Niemki.
Miałam przed sobą dużo zwiedzania. Gadara była niegdyś wielkim i gwarnym miastem. Było to w okresie helleńskim i rzymskim. W III wieku p.n.e. miasto miało już pewne znaczenie. opisywano je już wtedy jako „najsilniejsze ze wszystkich miejsc w regionie”. Niemniej jednak wkrótce potem została oblężony przez syryjskiego króla Seleucydów, a następnie był pod władzą Egiptu, aż do czasu zdobycia przez Rzymian. W okresie rzymskim Gadara została odbudowana i stała się jednym z pół-autonomicznych miast rzymskiego Dekapolu w prowincji Syria oraz bastionem obrony przeciwko ekspansji Nabatejczyków.
Jednym z ciekawych obiektów w mieście jest rzymski akwedukt z II wieku n.e., który transportował do Gadary wodę pitną. Miał 170 km. Jego najdłuższy odcinek podziemny, liczący 94 km, jest najdłuższym znanym tunelem z czasów starożytnych.
Gadara nadal była ważnym miastem we wschodnim Cesarstwie Rzymskim i przez długi czas była siedzibą chrześcijańskiego biskupa. Wraz z podbojem Arabów, znalazła się pod panowaniem muzułmańskim. Około 749 roku została w dużej mierze zniszczona przez trzęsienie ziemi i została opuszczona.
Ogromnie podobały mi się zawieszone na ścianach mozaiki. Uległy tylko niewielkim uszkodzeniom, jak na tak wiekowe dekoracje.
Muzeum jest w części arabskiej, gdzie był pałac i meczet.
Na resztę miasta składają się ruiny świątyń, sklepów, domów i główna ulica. Ze skarpy roztacza się wspaniały wiodok na Syrię i Izrael, widać też Liban. Najbliższe wzniesienia to Wzgórza Golan, za nimi w szarej mgle (chyba smogu zmieszanym z pyłem pustyni) tonęło Jezioro Galilejskie.
Niedawno dokonano odkrycia hellenistycznej świątyni. Prace dopiero są tam prowadzone.
W ruinach spotkałam pierwszego na swojej drodze żółwia stepowego. Na jednym z kamieni ułożonych na drodze zauważyłam wyryty kształt czyjejś stopy.
Ahmad był tak miły, że zwiózł mnie na drogę autem i odstawił pod samą tablicę, symbolizującą początek szlaku i zrobił mi pamiątkowe zdjęcie.
Pierwsze 80 km szlaku miało być oznakowane. Jak się potem okazało jeszcze niektóre fragmenty szlaku miały stare oznakowanie wymagające odświeżenia. Oficjalnie szlak istnieje od kilku lat, ale był już znakowany wcześniej.
Pierwsze minuty na szlaku są zawsze bardzo przyjemne. Z ciekawością przyglądałam się mijanym domom i ludziom, by zaraz potem zejść w dzikszą dolinę, porośniętą śródziemnomorską roślinnością. Szłam owczą ścieżką i zaraz moim oczom ukazało się stadko prowadzone przez pasterza. Stada pilnowały psy, które zaraz zaczęły na mnie szczekać, ale pasterz rzucał w nie kamieniami i krzyczał, tak że cały mi spokój. Minęłam dość obrzydliwy wodopój i potem trawersowałam zbocze z widokiem na pola uprawne.
Później było więcej polnych dróg niż ścieżek. Weszłam w środek pasterskiego obozu. Beduini początkowo wyglądali na niezbyt przyjaznych, ale pokazali mi właściwą drogę (ścieżka skręca przed obozem). Później znowu zgubiłam ścieżkę na skałach i spotkałam pasterza. Jego żona przyglądała się z namiotu, a on milcząc wskazał mi drogę. Muszą dość często widywać turystów z plecakami, ale samotne kobiety rzadko. W krajach arabskich nie ma oczywiście zwyczaju żeby kobiety włóczyły się samotnie po górach, więc musi to być dla nich zachodnie dziwactwo. Zaczepianie obcej kobiety w obecności żony pewnie było rzeczą niewłaściwą, może i niezależnie od obecności żony, dlatego mężczyzna milczał i nawet na mnie nie patrzył. Trafiłam na drogę i minęłam kilka rodzin piknikujących w gaju oliwnym. Pikniki są bardzo popularną rozrywką w Jordanii, ludzie lubią też po prostu zrobić sobie herbatę na łonie natury. W tym celu rozpalają ogniska, ale robią to wszędzie gdzie im przyjdzie do głowy. Przekroczyłam dwupasmową drogę (w tym kraju nie trzeba się przejmować takimi rzeczami jak czerwone światło czy przejście dla pieszych) i poczęłam wspinać się na kolejne wzgórze. Wyglądało na to, że choć tempo mam dobre, pokonany dystans nie jest duży. Zrobiłam z 10 km. Ahmad pokazał mi na mapie dobre miejsce na biwak i rzeczywiście było świetne. Wśród skał rosły dęby, nie było widać domów i ludzi - bardzo bezpiecznie. Było już ciemno, kiedy się rozbijałam.
Wieczorem siedziałam na głazie i patrzyłam na światła cywilizacji, były to też światła Izraela. Nie mogłam uwierzyć, że przeniosłam się tak szybko w tak egzotyczne dla mnie miejsce. Miejsce o tak długiej i bajecznej historii, gdzie maszerował homo erecuts, gdzie wynaleziono cywilizację, czczono potężne bóstwa i gdzie widzenia mieli liczni prorocy.
Spałam w tej atmosferze znakomicie, obudziłam się za późno - było już jasno. Szybko zwinęłam namiot i rozpaliłam kuchenkę na poranną kawę. Wyruszyłam przed 8, słońce wynurzało się właśnie zza wzgórz.
Dziki odcinek był krótki, potem kluczyłam drogami i polami. Szlak był poprowadzony przez środek czyjegoś pola, porośniętego kiełkującym zbożem - wydało mi się to wysoce niewłaściwe, ale najwyraźniej twórcy szlaku nie przejmują się rolnikami i ich pracą, bo takich pól na trasie było jeszcze potem bardzo wiele.
Ahmad ostrzegł mnie przed jednym niebezpiecznym odcinkiem, gdzie szlak długo wiedzie doliną suchego strumienia. W przeszłości mieszkańcy doliny wiele razy napadali wędrowców i nie należy tam biwakować. Policja interweniowała i prowodyr został ukarany, ale nadal nie jest tam bezpiecznie. Szczęśliwym trafem schodząc w dolinę zauważyłam parę z plecakami. Szybko ich dogoniłam i przeszliśmy dolinę razem. Oprócz podejrzanych ludzi był jeszcze kamieniołom - wysoko na zboczu pracowała maszyna i spadały stamtąd ogromne głazy. Prosto na szlak. Para była z Australii, mieli w planie przejście tylko pierwszego odcinka Jordan Trail, bo słyszeli że jest najłatwiejszy (nie jest łatwy, ale ma jakieś oznakowanie i miejscowości po drodze, więc nosi się nieco mniej wody). Spotkaliśmy pasterzy i stada, a potem grupkę chłopców, którzy z bardzo poważnymi i groźnymi minami nas zatrzymali i zażądali pieniędzy. Najlepszą metodą okazało się roześmiać się do nich, pokręcić głowami i pójść dalej. Nie zatrzymywali nas już. Przyswoiłam sobie lekcję, która miała mi się jeszcze wiele razy przydać.
Niespodziewanie gdzieś przed Ziglabem zauważyłam studnię z kranem obok cmentarza. Była tam też murowana wiata, gdzie siedliśmy razem zjeść lunch. Studni nie było na mapie. Woda wyglądała dobrze, ale na wszelki wypadek ją przefiltrowałam. Australijczycy skręcili potem w kierunku wsi na zakupy, a ja wdrapałam się po stromym, osypującym się zboczu na przełęcz, po drodze ścigana przez agresywnego psa, w którego musiałam kilka razy rzucać kamieniami. Ścigał mnie aż na samą przełęcz.
Było dość ciepło, w słońcu ponad 20 stopni, więc trochę się spociłam. Było jednak sucho, a to zawsze sprawia, że nawet wielki upał nie jest dotkliwy, bo pot ze skóry odparowuje. Kwitły nieznane mi krzewy, na niebie nie było chmur. Okolica była sucha, ale nie aż tak bardzo, w dolinach zieleniała trawa. Gdzieniegdzie kwitły jakieś ciekawe kwiaty, może były to anemony? W Ziglabie zza zakrętu wyskoczyła zgraja chłopaków i znowu chcieli pieniędzy, ale łatwo dało się ich spławić. W miejscowości jest jakieś miejsce noclegowe dla turystów, więc pewnie dlatego już się nauczyli, że przybysze to chodzący bankomat. Niestety we wszystkich "egzotycznych" krajach ludzie myślą, że Europejczycy są bardzo bogaci i dlatego należy od nich żądać pieniędzy, nawet jeśli samemu nie jest się wcale biedniejszym od nich. W niektórych krajach grupy dzieci bywają bardzo agresywne i rzucają w turystów kamieniami. Znajomemu rowerzyście Marcinowi Korzonkowi jadącemu Jordan Bike Trail przydarzyło się to też w Jordanii.
Przekonałam się wkrótce, że Jordania to bardzo górzysty kraj, a podejścia to nie żart. Przewyższenia były naprawdę duże, a pasmo górskie ciągnące się z północy na południe kraju jest bardzo rozczłonkowane, całe pocięte w poprzek bardzo głębokimi dolinami, które trzeba było wszystkie pokonywać. Czasami trzeba było iść bez ścieżki, szukając mniej stromego podejścia lub zejścia, dróżki trafiały się czasem, ale szlak szybko je opuszczał by ściąć zbocze do kolejnych dróżek.
Pod wieczór dotarłam do źródła Qatara, co tłumaczy się jako "kapiące". Było to wspaniałe źródło, w który woda wypływała wprost ze skały, było więc czyste. Owce przychodziły często do wodopoju, ale piły głównie ze zbiornika. Napełniłam butelki, włącznie z miękką 2-litrową. Wdrapałam się na kolejne wzgórze i skonstatowałam, że robi się późno. Szłam szybko, a mimo to pokonany dystans był bardzo marny. Najwyraźniej rozpiska nie pokazywała prawdziwych odległości, bo to niemożliwe żeby nagle szła tylko 2-2,5 km/h. Przewyższeń było dużo, ale teren nie aż tak trudny, zresztą czułabym że idę wolno. W następnych dniach było tak samo. Musiałam przyjąć do wiadomości, że nie pokonam szlaku jakoś szczególnie szybko.
Myślałam że zejdę w następną dolinę, gdzie miało być gorące źródło i spróbuję schować się gdzieś tam z namiotem, bo w okolicy było bardzo wiele namiotów pasterzy i stad owiec, a droga dość uczęszczana - nie chciałam biwakować tak żeby ktoś mnie widział, to nigdy nie jest bezpieczne.
Los się do mnie uśmiechnął. Kiedy przechodziłam obok terenu zajętego przez pasterzy zaszarżowało na mnie kilka ogromnych psów. Jeden był szczególnie przerażający, biegł z uszami położonymi po sobie i obnażał kły, wyrastające z czarnych dziąseł. Rzuciłam kamień i zwolnił tempo, ale dopiero pasterz zdołał go odwołać. Jego syn mówił po angielsku. Zaprosili mnie na herbatę, mówili że muszą się pozbyć tego psa, bo wszystkich atakuje i źle się to skończy. To byli mili ludzie, nie natarczywi, bardzo uprzejmi. Byliśmy nawzajem siebie ciekawi. Chyba wzbudziłam sympatię, bo zaproponowali żebym spędziła noc w ich namiocie. Chętnie się zgodziłam, bo wyglądali na naprawdę dobrych ludzi, a też dotąd nie spotkałam nikogo kto by w jakikolwiek sposób był niemiły. Idealnie się złożyło - słońce właśnie zachodziło.
Rodzina nie chciała żebym ich fotografowała, mogłam za to zrobić zdjęcia namiotu i podanych potraw. Życie pasterzy jest bardzo proste i skromne. Odwieczni nomadowie nie gromadzą dóbr, nie zagracają swoich domostw tak jak my. Mają tylko proste sprzęty, materace i koce. Namiot do spania dla mężczyzn był osobno, mieli tam piecyk. W ogólnym namiocie, gdzie był salon (tu sypiały kobiety) i kuchnia nie miał piecyka. Miał za to panel solarny i wielki telewizor, na którym po kolacji panowie grali w grę. Rozegrali mecz Polska - Rosja, Polska wygrała :-). Panie wniosły potrawy na tacach, osobno dla mężczyzn i kobiet. Tutaj pierwszy raz odnotowałam, że jako samotna kobieta mam więcej niż mężczyzna czy para okazji do swobodnego obcowania z ludźmi. Jako osoba nie stąd mogłam swobodnie rozmawiać z mężczyznami, ale też kobiety nie były przy mnie skrępowane, nie unikały mnie i kiedy nie było mężczyzn w pobliżu nie nosiły też chust. Czuły się zupełnie swobodnie. Na razie jednak siedzieliśmy wszyscy razem. Odnotowałam, że jako gościowi podano mi nieco lepszą kolację - na kobiecej tacy pojawiły się sardynki, panowie mieli tylko warzywne potrawy. W krajach arabskich nie używa się sztućców, ale szybko opanowałam sztukę odpowiedniego zwijania kawałków płaskiego chleba (był pyszny, upieczony przez panie w domu) tak żeby nabierać nim pozostałe potrawy. Najpyszniejszy był sos pomidorowy. Na deser był popcorn (najlepszy jaki kiedykolwiek jadłam) upieczony przez jedną z dziewczyn. Była to 16-letnia żona brata chłopaka, który mówił po angielsku. Rozmawialiśmy oczywiście o różnicach kulturowych. Chłopak mówił, że dziewczyna jest za młoda na zamążpójście, za to jej 24-letni mąż podobno już myślał o ponownym ożenku - Koran pozwala na posiadanie 4 żon. Starszy pan, głowa rodziny, pytał co o tym sądzę. Chciałam powiedzieć coś mądrego, co nie zostanie zinterpretowane jako próba pokazania innej kultury jako lepszej, więc powiedziałam, że żona to wielka odpowiedzialność, że trzeba o nią dbać (Koran nakazuje żeby o wszystkie żony dbać tak samo). Starszy pan pokiwał głową. Rozmawialiśmy też o pieniądzach, o tym jak się żyje w Europie - tłumaczyłam, że więcej zarabiamy, ale wszystko jest o wiele droższe i życie wcale nie jest u nas lepsze.
Kiedy zrobiło się późno nadszedł czas iść spać. Zęby myło się w kuchni, poza obrębem dywanu na podłodze. Musiałam iść siusiu na zewnątrz, ale przestrzegano mnie, żebym nie wychodziła sama, bo psy mnie pogryzą - w nocy nie ma z nimi żartów. Musiałam poprosić jedną z dziewczyn żeby ze mną poszła. Do komunikacji używałyśmy telefonów - aplikacja Google Tłumacz znakomicie działała. Potem się położyłyśmy. Panie były już zupełnie swobodne, poprzebierały się w różowe piżamy, pozdejmowały chusty i powyciągały smartfony, w które stukały do późnych godzin nocnych. Nocą trochę dokuczały małe komary. Pogryzły mi twarz i dłonie. Teraz już wiedziałam czemu dziewczyny spały z głowami pod kocami.
Wstałam pierwsza, ale wkrótce mieszkańcy też się ruszyli, głównie kobiety. Dostałam kilka szklaneczek gorącej i bardzo słodkiej herbaty oraz chleb z oliwą i sezamowo-ziołową posypką. Podziękowaniom nie było końca, wszystko przetłumaczył Google.
Zeszłam w dolinę, nie sprawdziłam temperatury strumienia, który i tak nie wyglądał zbyt dobrze, otoczony górami śmieci. Niestety śmieci były wszędzie w Jordanii, nikt nie sprzątał i nikt się nimi nie przejmować. Ludzie rzucali plastik za siebie, za ogrodzenie swojego podwórka. Łuk skalny spod którego wypływał strumień musiałam tak wyciąć na zdjęciu żeby tego nie było widać.
Po kilku kilometrach dotarłam do Pelli, miasteczka, na którego skraju były ruiny starożytnego miasta o tej samej nazwie. Muzeum było otwarte, strażnicy wraz z policjantem popijali kawę - też dostałam filiżankę. Nikt nie chciał skanować mojego biletu, za to policjant spisał moje dane - mówił że to dla mojego bezpieczeństwa, chcą wiedzieć kto chodzi szlakiem.
Tamtejszy tell (typ stanowiska archeologicznego, utworzonego z nawarstwiających się wskutek długotrwałego osadnictwa szczątków osad ludzkich) jest przykładem długotrwałego ciągu starożytnego osadnictwa od epoki kamienia aż po czasy bizantyjskie. Zasiedlenie tego miejsca sięga epoki neolitu (8 000 p.n.e.). Miasto najlepiej rozwijało się w epoce hellenistycznej. Później przeżywało kolejny okres świetności, przynależąc do związku zhellenizowanych miast Dekapolis, stanowiąc ważny punkt handlowy na bliskowschodnich szlakach wymiany.
Ruiny były dość mocno rozsiane, a między nimi prowadziła ścieżka. Nie było żadnych zwiedzających, pojawiła się za to grupa archeologów, którymi dowodziła wesoła Angielka z warkoczykami.
W latach 1994-2003 odkopano kananejską świątynię, datowaną na 1650-850 p.n.e. oraz fragmenty najstarszych murów i budynki sięgające 3400 p.n.e. Sądząc po rozmiarach i bogactwie architektonicznym Pella musiała być miastem kwitnącym. W późniejszych czasach była tam nawet bizantyjska bazylika, a potem wczesnoislamska dzielnica mieszkalna ze średniowiecznym meczetem.
Nie wiem dokładnie gdzie, ale gdzieś w pobliżu na podobnym tellu (odległym o 2 km w kierunku północnym, czyli w zasadzie gdzieś tam skąd przyszłam), odkryto ślady osadnictwa paleolitycznego sprzed około 100 tysięcy lat.
Poniżej kananejska świątynia i odsłonięte mozaiki.
Spędziłam w Pelli 3 godziny. Żaden zwiedzający się w tym czasie nie pojawił. Czas mnie znowu gonił, a szlak piął się w górę suchej doliny. Po przeciwnej stronie beczały owce, a po mojej pojawiły się pojedyncze sosny. Były to piękne drzewa, z przyjemnością skorzystałam z cienia i pomacałam igły. Odkryłam w ten sposób że nie to czarne sosny znane mi z Chorwacji, ale sosny alepskie o miękkich igłach.
Potem zgubiłam na chwilę drogę, ale w porę się opamiętałam i nie nadłożyłam więcej niż pół kilometra. Następny odcinek był prześliczny, prowadził wąską dolinką okresowego strumienia. Rosły tam drzewa, piętrzyły się skały. Na początku minęłam stado i myślałam że już będzie spokój, ale kiedy siadłam z drugim śniadaniem zwąchały mnie dwa psy i długo szczekały, ale nie podeszły. Zetknęłam się z nimi dopiero później, kiedy musiałam wyjść z doliny jakimś mniejszym wąwozem. Pasterz miał je na oku, nie musiałam używać kamieni.
Szlak prowadził do miejscowości Beit Idis. Nie chodził do centrum, więc musiałam gdzieś poprosić o wodę. Drzwi nikt nie otwierał, ale na zewnątrz jednego domu był kran. Pomachałam do sąsiadów z zapytaniem czy mogę nabrać, wyglądało na to, że nikt nie protestuje, więc napełniłam butelki i popędziłam dalej. A dalej był gaj oliwny, po części park, gdzie mieszkańcy chodzili na pikniki. Przystanęłam żeby wrzucić do butelki kilka plasterków cytryny - w Jordanii mają znakomite cytryny. Długo szłam takimi gajami oliwnymi w górę, przecinając asfalt. Spotkałam rodzinę, która nie chciała mnie puścić dalej, ale też nie umieli nic z siebie wykrztusić. Matka chyba chciała mnie swatać ze swoim nastoletnim synem, co było dość dziwne, więc szybko się stamtąd zwinęłam. Im głębiej w las, tym lepiej. A tam piękne wiosenne kwiaty, były nawet dzikie szafirki.
Potem szlak znowu zszedł w dolinę, a była to przepiękna lesista dolina. Jedyny na całym szlaku odcinek leśny, z śródziemnomorskimi drzewami i panującym chłodem. Prześliczne miejsce, widać że mocno uczęszczane. Śladów po ogniskach były setki, czasem co dwa metry. Wiele miejsc nadawało się na biwak, ale żadne nie były schowane. Spotkałam kilku chłopców, bardzo zaskoczonych moją obecnością, minął mnie też pan z dwoma chłopcami na ośle (osioł w Jordanii to zwykły środek lokomocji).
Było tam też źródło, ale potwornie brudne, cuchnące i pełne śmieci. Nabrałam butelkę z niesmakiem.
Powinnam była zabiwakować na końcu doliny, ale jak już znalazłam ostatnie miejsce (chciałam dojść jak najdalej) przybiegły szakale i zaczęły potwornie wyć. Nie są groźne, ale słuchać całą noc wycia nie uśmiechało mi się. Potem była wieś, a jak wieś to psy - jeden mnie napadł i trudno było się go pozbyć. Upatrzyłam sobie lasek za główną drogą, ale z daleka zobaczyłam tam pasterskie namioty, więc musiałam zrezygnować. Nie widziałam wyjścia z sytuacji, aż tu na tablicy zobaczyłam ogłoszenie "kemping" w lewo. Poszłam tam, brama była otwarta i stały domki kempingowe takie jakby beduińskie, ale nikogo nie było. Postanowiłam się rozbić, i tak nie miałam wyboru. Znalazłam kilka patyczków do kuchenki, zrobiłam kolację i poszłam spać.
Spało się całkiem dobrze, nikt się nie pojawił i nie było też psów. Spakowałam się więc spokojnie i poszłam skonfrontować z beduińskimi psami. Za dnia nie były takie agresywne jak o zmierzchu. Pomachałam gospodyni i przeszłam brzegiem obozowiska. Wiele tam było ścieżek, więc musiałam pilnować śladu, ale znalazłam znaki, które poprowadziły mnie nad klifem z pięknym widokiem na dolinę. Właśnie wstało słońce. Szlak oczywiście teraz podążył w dolinę, zygzakując wśród skał. W dolinie było bardzo zimno, a na trawie utrzymywał się jeszcze szron po mroźnej nocy.
W Rasoun poszłam po wodę do jakiegoś oficjalnego urzędu, nie było problemu, nabrałam w łazience. Na tym etapie miałam jeszcze nadzieję, że uda mi się uzyskać lepsze tempo. Niby miał być asfalt, ale przewyższenia były tak wielkie że ledwo dyszałam. Jednak szło mi nieźle, wciąż było wcześnie rano, kiedy doszłam do następnej miejscowości. Przemknęłam przez nią bez zatrzymywania się.
Po drodze często zaczepiały mnie dzieci, ale te były miłe, najwyraźniej w szkole uczyły się podstaw angielskiego, bo ciągle wykrzykiwały "hello, how are you, what's your name". Kolejne stado psów pasterskich nie było takie miłe, ale udało mi się je ominąć.
Wdrapałam się na kolejne wzniesienie, gdzie była muzułmańska kaplica proroka Eliasza, a potem dalej prawdziwy rarytas - Mar Elias, ruiny bizantyńskiego klasztoru postawionego w prawdopodobnym miejscu narodzenia proroka. Były tam mury i mozaiki no i atmosfera - . Mogłam wejść bez skanowania Jordan Pass, zapytano tylko czy go posiadam.
Prorok Eliasz żył prawdopodobnie w IX wieku p.n.e. i nawoływał do zaprzestania kultu boga Ba'ala, bóg burz, piorunów, deszczu i władca świata. To ciekawy wątek, bo religioznawcy widzą ścisły związek między Baalem a izraelskim Jahwe - być może było to to samo bóstwo pod nieco inną postacią, czczone przez inne plemię - Biblia w wielu miejscach potępia kult Baala.
Pokonałam kolejną głęboką dolinę w połowie na przełaj, w połowie jakąś stromą ścieżką. Później szłam już w zasadzie grzbietem, aż pod zamek Ajloun. Jest to dość okazały typowy arabski zamek z XII wieku. Nie zwiedzałam wnętrza, bo nie miałabym gdzie rozbić namiotu na noc - musiałam zdążyć dojść do niewielkiego lasku. Zamek nie ma ciekawych wnętrz, choć mury na pewno są imponujące. No cóż, wpadłam tylko do restauracji i zafundowałam sobie kosztowne danie mięsne - byłam bardzo wygłodzona.
W każdym punkcie widokowym lokalsi gotowali herbatę i palili ogniska. Pierwszym ludziom podziękowałam, ale tym którzy przegonili kolejnego psa-wilkołaka dałam się zaprosić na pyszną kawę, gotowaną w tygielku. Potem musiałam zejść znowu w dolinę i wyleźć zupełnie bez ścieżki przez gęsty sosnowy las z kolczastymi zaroślami. Dwóch chłopców gotowało herbatę w czajniczku na skraju lasu - byli tak mili, że nalali mi tej doskonałej herbaty do butelki. Herbata w Jordanii pochodzi ze Sri Lanki i jest absolutnie doskonała. Nie ma porównania do śmieci, jakie sprzedają u nas. Przypuszczam, że handlują ze Sri Lanką dlatego, że to kraj muzułmański, ale herbata jest naprawdę doskonała. Wygramolenie się do miasteczka Al Ameriye kosztowało mnie wiele energii. W jordańskich miastach nawet asfaltowe drogi są potwornie strome. Jeszcze nigdy takich nie widziałam. U nas byłoby to niewyobrażalne, a drogi zimą byłyby niemożliwe do przejechania. Kupiłam w małym sklepiku chipsy i słodkie smażone ciasteczka - niczego innego tam nie było, a następnego dnia miał być piątek, dzień wolny, więc sklepy zamknięte. Potem gnałam stromym asfaltem przez gaje oliwne aż dopadłam owego lasku. Udało mi się znaleźć płaskie miejsce które byłoby doskonałe, gdyby nie dwa psy, które cały czas gdzieś bardzo blisko ujadały z powodu mojej obecności. Dopiero rano mogłam sprawdzić gdzie dokładnie są - były za płotem gospodarstwa, którego nie było na mapie. Bardzo się ich bałam, ale byłam tak zmęczona, że włożywszy zatyczki do uszu i tak zasnęłam.
Okolica była rolnicza, wszędzie były gaje oliwne albo winnice i wszystkiego strzegły psy, które traktowały drogę jako swoje terytorium. Szłam asfaltem, a mimo to co chwilę mnie napadały. W każdym razie fajnie było iść drogą, jeden odcinek nawet był płaski i był tam jakby rezerwat, ale pełen śmieci. W okolicach Burmy było dużo ładnego świetlistego sosnowego lasu. Słyszałam później że innych hikerów spotkały tam jakieś nieprzyjemności, ale ja nie miałam żadnych problemów. Wiał tego dnia bardzo silny wiatr, więc cieszyłam się z osłony, jaką dawały drzewa.
Las nie trwał wiecznie, potem szłam przez sady cytrynowe, które kończyły się szpalerem cedrów i dalej znów dość marnymi gajami oliwnymi z widokami na zaporę King Talal Dam. Zejście do tej zapory było bardzo długie. Dziwnie było tak patrzeć na lustro wody, otoczone prawie że pustynią. W północnej Jordanii pada rocznie 300 mm deszczu, co jest wystarczające dla tamtejszego rolnictwa. Płyną jakieś strumyki, z których da się nawet zrobić jezioro.
Przekroczywszy zaporę musiałam oczywiście wejść na następną górę, a potem szlak bardzo kluczył. Znów spotkałam miłych ludzi, którzy zaprosili mnie na poczęstunek. Tym razem garnek był pełen mięsiwa, była to wątróbka zrobiona na pikantno, z zielonymi papryczkami. Sądząc po średnicy przekroju żył, jakie w tej wątróbce były, nie mogła to być wątróbka drobiowa, raczej owcza.
Pożywiona miałam więcej siły na dalszy marsz. Ładnych kilka czy nawet kilkanaście kilometrów szłam asfaltem, szybko, nie zatrzymując się. Szłam ortodoksyjnie, więc kiedy przed Rmeimeen znaki kazały skręcić w dolinę, skręciłam. Ale teraz wiem, że lepszym pomysłem byłoby iść prosto do miasta główną drogą. Szlak najpierw przeprowadził mnie przez beduiński obóz po obu stronach drogi, gdzie psy broniły zawzięcie tej drogi, a kolejne wypadły z sadu, a potem zaprowadził nad coś co miało być wodospadem, a było spadającym z kanalizacji ściekiem. Ściek cuchnął tak potwornie, że nawet nie miałam się ochoty do niego zbliżać żeby zrobić zdjęcie. Zapadał zmrok, wspięłam się na górkę, gdzie leżało miasto. Idealnie zdążyłam - w ciemności te wszystkie psy by mnie chyba zeżarły. Byłam z siebie zadowolona, nadrobiłam trochę i pokonałam 36 km.
W mieście nie było mowy o biwaku, chciałam przenocować pod dachem. W każdym miasteczku są ludzie, którzy oferują noclegi wędrowcom, telefony do nich są podane w aplikacji szlakowej. Wiedziałam więc, że coś znajdę. Zamiast dzwonić zapytałam w sklepie i właściciel zadzwonił do swojego brata, który był tą osobą, wynajmującą pokój. Zawiózł mnie do niego. Na miejscu poznałam Muhammada i musiałam się ostro targować - usłyszałam, że mam zapłacić 30 JOD (dobre 200 PLN) za łóżko w brudnym pokoju. Łazienka w domu Muhammada była tak niewiarygodnie brudna, że nie mogłam sobie przypomnieć brudniejszej. Na dodatek było zimno, pokój był w piwnicy. Chyba widział moją rozpacz na twarzy, bo zgodził się na 15 JOD, a rano zszedł do 10 JOD i dostałam też śniadanie. Ostatecznie Muhammad był całkiem miły i miło nam się rozmawiało. Rano ruszyłam dalej.
Ciąg dalszy nastąpi.