Pasayten Wilderness to miejsce, w którym podjęłam przed paru laty decyzję o powrocie w Góry Kaskadowe i przejściu Pacific Northwest Trail. Było to oczywiście na Pacific Crest Trail, który przecina ten obszar z południa na północ, a na samym końcu osiąga granicę kanadyjską w Manning Park. Choć PCT jak wiadomo mi się nie podobał, to kiedy kończyłam ten szlak było mi trochę żal, szczególnie że akurat końcówka była oszałamiająco piękna. Ogromnie mi się podobały przestrzenie dzikiej przyrody, skaliste szczyty, a szczególnie lesiste doliny, w których zdawały się otwierać całe nieznane krainy. Jeżeli była szansa wrócić w nie, koniecznie chciałam to zrobić - i zrobiłam właśnie teraz.
Byłam przede wszystkim przeszczęśliwa, że opuszczam krainę krów i że nie będę się już musiała martwić jakością wody. Mogłam zapomnieć o filtrze!
Krajobraz był jeszcze pustynny, ale już mocno górski, polany przetykane fragmentami lasu, ale też i wszędzie ślady pożarów. Wiele było połaci młodej sośniny wyraźnie niedawno odrosłej.
Zrobiło się naprawdę chłodno, po zachodzie słońca wręcz zimno - co to była za przyjemność założyć powerstrech jeszcze przed pójściem spać. Inny świat. Znalazłam zaznaczony na mapie biwak, nie był rewelacyjny, ledwo jedno sensownie płaskie miejsce (ktoś wyraźnie je wykopał łopatą), ale tego mi było potrzeba. Strumyk płynął zaraz obok - wraz z wyższymi górami pojawiła się woda. Rozbijałam się o zmroku, więc zdjęcia biwakowe zrobiłam dopiero rano. Ale nocą księżyc świecił bardzo jasno, ledwo użyłam czołówki przygotowując kolację. Wyjść rano ze śpiwora nie było łatwo, tak bardzo było zimno. Temperatura zbliżyła się do zera. Nie musiałam się martwić o świeżość szynki.
Góry wprost rozpieszczały ilością wody, szlak trawersował i zewsząd wypływały źródełka. Zimne i czyste. Niosłam ledwo litr czy dwa wody i jak zwykle wkrawałam do niej plastry cytryny. Nie zawsze udawało mi się kupić cytryny krajowe, często trafiały się chilijskie, suche i pozbawione aromatycznych olejków. Ale zawsze to cytryny.
W tych górach znajdowało się sporo zabytków - pozostałości kopalni, zapomniałam już czego. Jakichś metali. Niedaleko szlaku była cała osada z dwiema chatami, do których można było wejść. Mniejsza służyła jako chata noclegowa, miała łóżka i wszystko czego trzeba. Pochodziła z lat 30. XX wieku.






W Stanach jest wiele gór o nazwie Cathedral Peak, znać że umysły mieszkańców zawsze kierują się tam ku sprawom kościelnym. Jedna z nich piętrzyła się przede mną, wyglądała jak naturalna piramida, szczególnie pięknie kiedy wyszło słońce. Akurat tego dnia było pochmurno, niestety. Pod Cathedral Peak była Cathedral Pass, przełęcz będąca najwyższym punktem całego szlaku. Miała 2316 m n.p.m. Czyli nie jakoś bardzo dużo. Zbierało się na burzę i prędko zaczęło grzmieć. Piorun uderzył prosto w Cathedral Peak, potem jeszcze kilka następnych. Trochę się obawiałam, ale burza przeszła zanim weszłam na samą przełęcz. Niemniej, na lunch zeszłam niżej i zjadłam kanapki w asyście komarów, które w obfitości wychynęły z wilgotnych traw. Muszą się mnożyć w kałużach po topniejącym śniegu. Teraz już żadnego śniegu nie było, ale komary a jakże.
Pogoda wciąż była niepewna, wcale się nie przejaśniło. Ale przynajmniej nie padało. Mijałam przeurocze zakątki, jeziorko pod skalną ścianą i modrzewiowe zagajniki. Szlak prowadził też piargiem, na którym spoczywały naprawdę ogromne głazy, ale ścieżka została oczyszczona, tak żeby mogły przechodzić konie.
Schodziłam niżej, do pośredniej dolinki. Deszcz wisiał wciąż w powietrzu. Bardzo chciałam przespać się w chatce, ale szanse były marne - chatka owszem była, ale była to chatka straży leśnej, w której tylko strażnik może nocować, o ile w ogóle jest otwarta. Była otwarta i nocowało w niej czterech wolontariuszy, pracujących przy naprawach szlaków. Pasayten Wilderness jest dość licznie odwiedzana, choć zależy w którym miejscu. Na pewno bardziej dawniej niż teraz, ze względu na zniszczenia pożarowe. Niewiele już pozostało nie wypalonych miejsc. A szlaki na wypalonych wymagają ciągłych napraw. Zamieniłam parę słów z wolontariuszami, nabrałam wody i ruszyłam dalej.
Było bardzo mokro - to tutaj musiała się skupić burza i sporo popadało. Nie na mnie, ale buty zdążyły przemoknąć, a wieczór znów nadchodził bardzo zimny. Zaopatrzyłam się w wodę, po czym wypatrywałam biwaku. Chciałam podejść wyżej, miałam nadzieję na jakieś drzewa. Słońce zaszło, zrobiło się ciemno, ale udało mi się znaleźć dość fajne miejsce. Tylko ta trawa taka mokra i naprawdę lodowato. To była chyba najzimniejsza noc całego lata.
Namiot oczywiście był od środka pokryty kroplami wody. Trudno było się zmobilizować. Chmury wciąż się snuły po niebie, miło było przynajmniej rozgrzać się kawą przed wyjściem. Skoro wieczorem zaliczyłam podejście to teraz czekało mnie długie, bardzo długie zejście. Moja wysepka zieleni była jedyna, poza tym cały las był już spalony.
Na dnie doliny przeszłam przez dość płytką rzekę Ashnola River. Po to żeby zacząć kolejne podejście na kolejne pasmo. Na tym podejściu nagle zaczęło padać, i to od razu solidnie. Prędko nakładałam warstwy przeciwdeszczowe, podpięłam parasol. Teraz siedział mocno na plecaku. W Republic zaopatrzyłam się w gumosznurek, przedłużyłam mocowanie i teraz parasol był pod odpowiednim kątem. To było genialne, uczucie jakby się oszukało złe moce - wszędzie deszcz dookoła, ale nie padający na głowę. Wiatr nie był silny, deszcz gęsty. Schowałam aparat i nie zrobiłam zdjęć, a trochę szkoda, bo z szarości wyglądały ładne górskie widoki.

Szłam dość szybko bo było zimno. Ocknęłam się na przełęczy Peeve Pass. Dalej PNT był zmaknięty z powodu pożaru. Wiedziałam już o tym wcześniej, bo monitorowałam sytuację. Miałam nadzieję, że coś się zmieni, że odwołają, ale informacja wisiała, mandat groził i nie wiadomo czy deszcz osłabił lub ugasił pożar czy nie. Nie ryzykowałam. Kilka dni wcześniej Kamila Kielar wysłała mi zdjęcia z tego miejsca, na których widać było łunę i dym bardzo blisko. A ognisko pożaru było o wiele dalej. Widocznie powstały kolejne. Chciałam zrealizować przejście legalnie, więc planowałam pójść wyznaczonym obejściem i całe je przejść pieszo. Dodawało to około dwa dni drogi, ale co zrobić. PNTA radziło objechać odcinki asfaltowe, ale to nie wchodziło w grę. Korzyść była taka, że po drodze było miasto Winthrop i sklep, niosłam w związku z tym mniejszy zapas jedzenia niż gdyby szlak był otwarty. To niezwykle odludna okolica. Jedyne miejscowości znajdują się daleko na południe. Obejście właśnie prowadziło na południe.

Oryginalny szlak tak naprawdę nie jest rewelacyjny - nie dotarli tam jeszcze wolontariusze i jest ogromna ilość połamanych drzew. Szlak jest trudny do zlokalizowania. A obejście było uczęszczane i bardzo, bardzo piękne. Nawet w deszczu (kolejna burza złapała mnie zaraz za przełęczą), nawet przy szarym niebie. Byłam ponad granicą lasu, wokół kwitnące hale, widoki na kępy modrzewi. Te modrzewie to coś niesamowitego.
Po południu wyszło słońce, zrobiło się nieco cieplej akurat jak już miałam zacząć schodzić z gór. Zrobiłam sobie selfie na Larch Pass, Modrzewiowej Przełęczy.
Za przełęczą znów pożarowo - tylko kikuty pni, wierzbówka kiprzyca i zdegradowana gleba. W czasie deszczu bajoro błota - widać było ślady niedawnej wielkiej ulewy.
W dolinie wypadło 700 mil.

Szlak znów trawersował, zbocza były bardzo strome. Minęłam fajne biwaki, ale za wcześnie. Liczyłam na coś przy strumieniu, ale nic nie było. Moje zrzuty ekranu jak i papierowe mapy tego rejonu już nie obejmowały i dysponowałam tylko mapy.cz. Informacje były skąpe, jakieś poziomice, ale znalazłam ikonki biwaków i podeszłam jeszcze półtora kilometra po ciemku. Znalazłam polankę, nie było całkiem płasko, ale biwak używany i to nawet teraz - zauważyłam ludzi i namiot. Para wieszała właśnie jedzenie. Miałam nadzieję, że mnie nie zamordują za to, że nie powieszę. Nie było tam w okolicy żadnych śladów niedźwiedzi zresztą. Pogadaliśmy chwilę, chłopak zaraz się domyślił, że jestem długodystansowcem - pewnie po nie wieszaniu. Sam przeszedł PNT kilka lat temu i jak się okazało był strażnikiem leśnym - ups. Jako hiker wybaczył mi nie wieszanie i gadaliśmy jak znajomi ze szlaku, a nie jak policjant i przestępca. Bardzo mili ludzie. Zdjęcia już z poranka. Mieli ciekawy stary namiot, chyba Tarptent, fajna konstrukcja.



Deszczowa pogoda odeszła, chmury zniknęły, od rana świeciło słońce i było coraz cieplej. Czekało mnie już tylko kilka czy kilkanaście kilometrów górskiego szlaku, potem miała być szutrówka. Niby w dół, a jednak jeszcze cztery przełęcze!
Niedługo za granicą Pasayten Wilderness, do której miałam jeszcze wrócić, zaczęła się szutrówka. Nie było żadnych aut, to tylko dojazd do szlaku. Zlokalizowałam ostrężyny obżarłam cały krzak (po zrobieniu zdjęcia). Szło się monotonnie, ale całkiem ładnie i las nie był spalony. Im dalej w dół, tym bardziej sucho. Zniknęły modrzewie, pojawiły się wysokie sosny. Może gaszono pożary, bo zauważyłam naprawdę ogromną sosnę. Przy drodze były pola namiotowe, jedno było spalone. Wybrałam sobie na nocleg dalsze, aczkolwiek nie nocowałam na samym polu, bo było płatne, tylko nabrałam wody ze studni i rozbiłam się po przeciwnej stronie drogi. Wszyscy tak robili - był tam cały parking.









Nazajutrz szłam dalej drogą wzdłuż strumienia, który wpadał do dużej rzeki Chewuch River. Wróciło gorąco, ale wiał też wiatr, więc dało się przeżyć. Cieszyłam się już na wizytę w mieście. Większość dnia szłam asfaltem, pojawiły się domy. I jakaś fundamentalna zmiana kulturowa. Z plakatów wyborczych zniknął Trump, pojawiła się Kamala Harris. Co u licha? Nie wierzyłam własnym oczom. Wyglądało na to, że Góry Kaskadowe stanowią nie tylko granicę pomiędzy dwoma skrajnie różnymi klimatami, ale i pomiędzy światopoglądami mieszkańców. Dowiedziałam się przy okazji, że to Kamala Harris będzie kandydatką demokratów, a nie Biden. W takim przypadku wydawało się, że demokraci mają przynajmniej jakieś szanse.




Zawitawszy do Winthrop od razu skierowałam się do hostelu - tak, był tam hostel. Do miasta przyjeżdżają hikerzy na PCT, ja też tam byłam, choć przelotnie, tylko w sklepie i nie nocowałam. Teraz znów chciałam nadrobić i robiłam sobie wolne popołudnie. W hostelu byli PCT-erzy, jednego poznałam od razu, inni przyszli później. Robili jakieś objazdy, bo wielki odcinek PCT był zamknięty z powodu pożaru. Oni też mieli wyznaczone obejście, ale rzadko kto szedł pieszo, znakomita większość objeżdżała.
Winthrop jest dość turystyczne, westernowe, ale fajnie to wszystko jest zaaranżowane. Tylko do sklepu bardzo daleko... Ale jakoś doszłam i zrobiłam wielkie, pyszne zakupy. W hostelu była kuchnia i trzeba było skorzystać. Kupiłam naprawdę doskonałą wołowinę, była prawie jak w Japonii.
Półka z herbatami!!!
Nakręciłam filmik o szlakowym jedzeniu - ukaże się na moim kanale YT.
Najadłam się, umyłam, zrobiłam ręczne pranie i poszłam późno spać. Nie dało się tego nadrobić późnym wstaniem z łóżka, bo i tak obudziłam się wcześnie, ale tak to już jest. Nic to, odległość do następnej fajnej miejscówki nie była daleka i w całości miałam ją pokonać idąc asfaltem, więc szybko. Los mi w pewnym sensie sprzyjał - droga była dalej zamknięta z powodu pożaru i ruch był bardzo mały. Szło się zupełnie komfortowo. Nie licząc oczywiście obciążenia na plecach - do następnego sklepu było kilka dni.
Szukając miejsca na odpoczynek trafiłam na parking przyszlakowy (dla jakiegoś lokalnego szlaku spacerowego) na prywatnym terenie. Było WC, ławka i szafka z książkami.
A potem natknęłam się na polską restaurację! Kto by pomyślał, w takim miejscu! Nad bramą powiewała polska flaga, postanowiłam zajrzeć i chociaż się przywitać. Pracująca za barem kobieta poinformowała mnie z żalem, że właściciela nie ma. Z polskich produktów mieli piwo Żywiec... Tylko że ja piwa nie piję. Miałam lemoniadę. No cóż, i tak fajnie. Potem szłam trochę ścieżką zamiast drogą, dopóki prowadziła wzdłuż niej. Kilka osób, w tym facet na rowerze cały na dżinsowo zatrzymało się spytać gdzie idę - myliło im się PNT z PCT. Ale wszyscy wiedzieli gdzie idę - do hostelu/biwaku prowadzonego przez trail angelkę o imieniu Lion.




Wydawało mi się dość zabawne, że Zebra zmierza na nocleg do Lwa. Lion poznałam dopiero rano, ale na biwaku był cały tłum. Wśród biwakowiczów odnalazłam znajomych, prawidzwy PNT bubble - było nas dziewięcioro. A oprócz tego całe mnóstwo ludzi z PCT, którzy po ominięciu zamkniętego odcinka zjeżdżali tutaj żeby rano busem podjechać jeszcze na przełęcz Harts Pass. Dziwiło mnie naprawdę, że tak bardzo nie chcą chodzić. Sama planowałam wejść na Harts Pass następnego dnia. Wieczór spędziliśmy na rozmowach i jedzeniu, był prysznic i wifi. Udało mi się przenocować w budynku, a pokój dzieliłam z chłopakiem z Polski, który właśnie skończył PCT!
Już po tym jak zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie dojechał Flick, PNT-er, za którym byłam chyba od miesiąca. Trudno go było dogonić, bo ciągle podjeżdżał, ale w końcu się udało. Niestety pojechał busem na Harts Pass i znów mi uciekł.
Lion miała zbiór ksiąg gości. Ze zdziwieniem znalazłam swój wpis z 2019. Musiał go mieć trail angel częstujący hikerów hot dogami, bo w 2019 nie byłam w ogóle w Mazamie i nie mogłam wpisać się tutaj. Ale nie pamiętałam tego, ani też tego co napisałam. A napisałam, że chcę przejść PNT w przyszłości :-)
To właśnie Lion :-)