środa, 1 maja 2024

Japonia: Kilka dni w Tokio i szybkie wejście na Mount Fuji

W Tokio spędziłam trzy dni. Był początek września, ale parny upał panował nadal i miał panować jeszcze do października. To miasto nie ma szczęśliwej lokalizacji. Znajduje się w szerokim obniżeniu otoczonym od północy, zachodu i południowego zachodu górami, od wschodu zaś jest ciepły ocean, do którego wpływają niegdyś czyste, acz muliste, obecnie dość zanieczyszczone rzeki. Te rzeki miały zawsze wielkie znaczenie, stanowiły drogę od strony oceanu, przystań dla łodzi. Oprócz nich były też liczne kanały. Dawne Tokio, Edo, musiało być szalenie ciekawym, egzotycznym miejscem. Wyobrażam sobie plusk fal rzecznych, brzęczenie cykad i gwar. Zawsze kiedy próbuję sobie wyobrazić jakieś miasto w przeszłości najbardziej zadziwiające jest to, że mogę w głowie całkowicie wyciszyć industrialny szum aut i klimatyzatorów. Gwar ludzkich głosów, dźwięki dobiegające z zakładów rzemieślniczych, brzęk naczyń w jadłodajniach - to zupełnie co innego.

Wejść w ten dawny świat można w wielu japońskich muzeach. Spośród tych w Tokio najlepsze jest Edo-Tokyo Museum, jednak było ono podczas mojego pobytu zamknięte. Pozostało mi mniejsze Fukagawa Edo Museum. Pozytywnie mnie zaskoczyło. Wybrałam się tam już po południu, odsapnąwszy po podróży z Hokkaido. Muzeum jest na tyle niewielkie, że nie zabrakło mi czasu i na tyle rozbudowane, że zajęło całą resztę popołudnia. Składa się przede wszystkim z głównej sali z replikami budynków ułożonych jakby w prawdziwą dzielnicę mieszkalną, pełną wąskich przesmyków. Nie do wszystkich wnętrz można wejść, ale do kilku tak i jest to bardzo przyjemne doświadczenie. Zdjąwszy buty można usiąść w środku na tatami  w otoczeniu zabytkowych przedmiotów. Można nawet zajrzeć do szuflad. 








Był nawet kanał z rzeczywiście płynącą wodą, a także wieża, z której bił dzwon, jeżeli zdarzyłby się pożar. Świetnie odtworzono dźwięki, łącznie z cykadami i letnią burzą. Chodziło się samemu, ale byli też przewodnicy-wolontariusze, którzy opowiadali ciekawostki i życiu w mieście i przedmiotach.




Dawne słomkowe kapelusze chroniły nie tylko przed słońcem, ale i przed deszczem - były wodoodporne.





Tak jak jeszcze w wielu domach dzisiaj, wysoko na szafach były szintoistyczne kapliczki domowe.







Oprócz tego była jeszcze mała wystawa rzemiosła.







Kiedy wyszłam z muzeum padał deszcz. Pora deszczowa, która nadeszła późno, chyba nie chciała się tego lata wcale skończyć... Szłam sobie spacerem przez miasto. Natknęłam się na najbardziej klimatyczną toaletę w Japonii, w klimacie historycznym.







Sklep z ryżem z różnych zakątków kraju.





Starczyło mi jeszcze czasu na polecony mi przez gospodarza park Kiyosumi. Wstęp był niestety biletowany, kropił deszcz, a niebo było beznadziejnie, gąbczasto szare, ale miło było tam pobyć. Ogrody japońskie nie są wcale takie powszechne w Japonii, dotąd widywałam tylko niewielkie przy niektórych świątyniach. Rzeźby bóstw były autentyczne, zabytkowe, niektóre nawet starsze niż XVII wiek (ten dominował).









Mapy Google pokazywały mi jeszcze kilka wartych uwagi kapliczek, w tym kapliczka w miejscu, w którym dawniej stał dom, w którym mieszkał poeta Bashō w XVII wieku. Z pewnością wielu z Was kojarzy jego utwory. Był on także wędrowcem, jak wielu innych w jego czasach udawał się w wielomiesięczne podróże istniejącymi wtedy szlakami, takimi jak Nakasendo.







Brakło mi już czasu na Muzuem Samurajów - następnym razem. Przeszłam się wzdłuż rzeki Sumidy, gdzie obecnie jest deptak. Czuć było zapach wody bardzo wyraźnie, pachniała rybami, glonami, jak rzeka płynąca przez niziny.






Cały następny dzień zaplanowałam poświęcić na zwiedzanie tokijskiego Muzeum Narodowego. Obawiałam się, że będzie tam taki sam ogrom zabytków, których nie da się obejrzeć w jeden dzień, jak w Taipei. Dokładnie tak było. Przedmioty pochodziły głównie z Japonii, ale było też dużo zabytków z Korei, Chin i  również innych krajów Azji południowo-wschodniej. 





Malarstwo japońskie bardzo trudno sfotografować, bo kolory są spłowiałe, obrazy w niejakim cieniu. Ale było sporo urokliwych krajobrazów. Nieco łatwiej jest z parawanami, ale wiecznie ktoś włazi w kadr albo nie mieszczą się w kadrze.







Ilość kosztownych drobiazgów, często darów dla kogoś z rodziny cesarskiej, było porażające mnóstwo i były to tak piękne rzeczy, że mój instynkt łowcy i kolekcjonera był na najwyższych obrotach.






Nie zawiódł dział archeologiczny. Tam spędziłam chyba jeszcze więcej czasu co przy grzebykach, a potem kimonach. Obsydianowe ostrza, wisiorki z jadeitu, tajemnicze figury i siermiężna ceramika - co tylko chcecie.
















Znienacka pojawiały się znowu gabloty z drobiazgami i specjalne kolekcje parawanów.






Robienie zdjęć w sali z tekstyliami, głównie kimonami, nie było dozwolone, ale dało się pstryknąć coś dyskretnie. Jedwabne hafty były oszałamiające, wzory, także drukowane, robiły wielkie wrażenie.











Później jeszcze wachlarze (ach...) i nieco obrazów.







I oczywiście porcelana i znowu kosztowne drobiazgi, puzderka, naczynka.









Średniowieczne jedwabie, a raczej ich strzępy, zajmowały płaskie stoły pod szkłem. Wciąż było widać wzory.




Na osobnych piętrach zwiedzałam potem Egipt (szybko), rzeźby Khmerów, jeszcze jakieś rzeczy...










Przy lace już bardzo się spieszyłam, a rzeźby z jadeitu z wielkim żalem mogłam już tylko szybko przelecieć.









Po zamknięciu muzeum poszłam jeszcze do sklepu Montbella i zakupiłam zestaw wodoodporny na przyszły sezon: kurtkę i spodnie na Gore Infinium oraz rękawice. Ku mojemu zaskoczeniu spodnie musiałam wziąć w rozmiarze XL, a kurtkę L, choć w Polsce mieszczę się w S-ki lub M-ki. Taka jest różnica rozmiarów między Europą, a Japonią. Wróciłam do domu, do moich gospodarzy, z których obecny był tylko Nobi, bo Iwona z Mirkiem byli jeszcze w Polsce. Byłam wykończona i wcześnie padłam spać.

Kolejnego dnia miałam również w planie muzeum z wielkimi rarytasami, choć nieco mniejsze: Muzeum Nezu. W muzeum znajduje się prywatna kolekcja sztuki japońskiej i wschodnioazjatyckiej Nezu Kaichirō. Niestety, obowiązywał tam całkowity zakaz fotografowania. Przedmiotów było niewiele, większość kolekcji znajduje się w magazynie, a wystawy zmieniają się bardzo często, stosownie do pór roku i innych okoliczności. Teraz tematem przewodnim była nadchodząca jesień. Wiele rzeczy obudziło mój zachwyt, ale przy puzderku z wizerunkiem świerszcza doznałam po prostu estetycznej ekstazy. Dlatego złamałam zakaz i zrobiłam jednak zdjęcie. Nie zobaczycie na nim tak dobre szczegółów, głębi kolorów, ani połysku tak jak ja je widziałam na żywo, niestety.





Był tam też ogród, dość rozległy i piękny. W nim można już było fotografować.











Po południu byłam umówiona z Emilem Truszkowskim, znanym youtuberem z kanału Aiko i Emil. Emil przeprowadził ze mną wywiad, który ukazał się na jego drugim podcastowym kanale Po Japonii: https://youtu.be/i67c6wCYBfE?si=sBwwpLA5PdwCiqJQ

Na miejsce spotkania wybraliśmy nieodległą od muzeum świątynię Meiji, a właściwie przylegający do niej Park Yoyogi. W świątyni czci się cesarza Meiji (1852–1912) i jego żonę, cesarzową Shōken (1850–1914). Poszłam tam pieszo, oczywiście. Dzielnica Shibuya była mi doskonale znana z powieści Murakamiego. Niesamowicie było konfrontować nazwy z książek z rzeczywistością - najdziwniejszy był sam fakt, że w niej istniały. To bogata dzielnica z mnóstwem drogich sklepów i restauracji. Zawsze bardzo mi się podobały wystawy restauracji, gdzie przedstawiano potrawy jako plastikowe rzeźby. to była prawdziwa sztuka! Pytałam potem Emila czy da się takie kupić i okazuje się, że tak, że jest sklep w którym można sobie wybrać plastikowe potrawy i kupić do domu na pamiątkę. Następnym razem się tam wybiorę.







Świątynię zwiedzałam szybko, aczkolwiek dojście tam pochłonęło dużo czasu. Jak to w Tokio, było sporo zwiedzających. Potem popędziłam ku bramie i tam właśnie czekał Emil.







Zawodowy wyprowadzacz psów.




Wracałam do domu ze stacji Omote-Sando. Nie wiedziałam, że w pobliżu jest skrzyżowanie, które jest atrakcją turystyczną. W sumie nie jestem pewna czy bym tam poszła, nawet gdybym wiedziała. Miała zresztą nadejść wielka burza. Deszcz złapał mnie po drodze, ale było bez burzy. Zrobiłam zdjęcie ulubionego sklepu z papierosami - bardzo mi się podobał.





Na kolację Nobi zrobił mi ramen, ponieważ podczas całej podróży, trwającej już w sumie 5 miesięcy ani razu go nie jadłam. Niezbyt mnie, prawdę mówiąc, interesował. Ramen to najzwyklejsza zupa, tak jak u nas pomidorowa, a właściwie rosół. W Polsce ramen podaje się zupełnie inaczej, jest to bardzo w sumie wyrafinowana potrawa z ogromną ilością dodatków. W Japonii to właśnie zwykła zupa. Oczywiście jest wiele rodzajów, ja jadłam najzwyklejszy. Szczypiorek i jajko są standardowe, jak się gotuje ramen na mięsie w domu to można pokroić plastry tego mięsa. Natomiast jak powstaje z proszku to trzeba się posiłkować szynką. Popularny jest też dodatek parówek.





Tak się właściwie skończył mój pobyt w Tokio. Przez te trzy dni uważnie śledziłam zmieniającą się ciągle prognozę pogody. Zmieniała się na gorsze. Tymczasem ja miałam jeszcze jedno marzenie: zobaczyć Mount Fuji. A nawet wejść na nią, jeśli warunki by na to pozwoliły. Zanosiło się na to, że nie pozwolą. Ogłoszono nadejście tajfunu.

Mimo wszystko wsiadłam do pociągu (był bardzo drogi, pod Fuji podjeżdżają specjalne pociągi dla turystów, a jak coś jest dla turystów, to oczywiście jest drogie). Było wielu innych obcokrajowców i miło było mi ich zobaczyć. Wszyscy się bardzo podekscytowali, kiedy Fuji ukazała się w oknie.






Pojechałam do Kawaguchiko. To bardzo popularna miejscowość nad jednym z kilku jezior, jakie znajdują się u podnóża góry. Wybrałam ją właśnie dlatego, że była popularna, bo dzięki temu miała najlepszą komunikację. Zależało mi na czasie. Zaraz po przyjeździe poszłam nad jezioro, spodziewając się stamtąd widoku na górę. Siedziałam na brzegu dobrą godzinę. Wysokość nad poziomem morza w tym miejscu sięga 850 metrów, jeszcze było pochmurno, i ostatecznie nieco nawet marzłam! Wielka ulga po parnym upale w Tokio. Tak było zawsze, wystarczyło się przemieścić wyżej w góry, dalej od morza i już było normalnie.






Tym sposobem zaliczyłam to, co mnie ominęło podczas przejścia i mogłam w zasadzie spokojnie wrócić do domu ze świadomością, że Fuji widziałam. Marzyłam jednak nadal o wejściu. Póki co nadciągał wieczór i należało się gdzieś zaszyć na noc. Idąc przez miasteczko, które było bardzo niewielkie wpadłam do małego sklepu spożywczego, ale na lodziarnię tylko popatrzyłam, spodziewając się kosmicznych cen dla turystów. A lody o smaku czarnego sezamu kusiły... Trzeba było kupić, do dziś żałuję, że nie spróbowałam.




Podczas planowania tej wycieczki znalazłam sobie potencjalne miejsce na nocleg. Obok miasteczka wynurzała się góra Tenjo. Wyjeżdża się tam kolejką, ale jest też szlak pieszy, a na nim punkt widokowy i wiata, którą widziałam na zdjęciach Google. Widzicie jak często wzmiankuję zdjęcia na mapach Google - naprawdę mi się przydawały. Choć Google mnie przeraża i im dalej od niego, tym lepiej.

Poszłam tym szlakiem, ktoś jeszcze schodził z góry, ale była to ostatnia osoba. Naturalnie w górę prowadziły schody, ale to było niedaleko. Widoki były jeszcze przed punktem widokowym, a na nim podziwiałam kolory zachodzącego słońca. Wiata nie rozczarowała. Była to co prawda zwykła pergola na planie kwadratu, ale do siedzenia miała kwadratowy podest, na którym byłam w stanie rozbić namiot. Zależało mi na tym bardzo, bo to właśnie w nocy miał się przewalić tajfun. Mój namiot solo by go nie przetrwał, natomiast liczyłam na przetrwanie pod tą pergolą.












Na kolację miałam zupkę w proszku z jajkami na twardo i tempurę ze sklepu.





To była wspaniała noc. Tajfun nadszedł i zalał wszystko wokół potokami deszczu. Byłam spokojna - nikt w taką pogodę rano nie pójdzie w góry. Mogłam więc spać, spać i spać słuchając deszczu. Spałam 12 godzin. Rzeka płynęła pod podestem, śledzie zatonęły w błocie, ale trzymały. Rano powoli przestało padać. W końcu zwinęłam lekko mokry tropik (deszcz trochę zacinał). Wiał wiatr, ale drzewa rosnące wokół mnie od niego osłoniły.







Wciąż miało jeszcze trochę padać, chmury wisiały gęste i było chłodno. Zostały mi jeszcze dwa dni. Tego dnia Fuji odpadała, postanowiłam więc podjechać do lawowych jaskiń, utworzonych podczas ostatniego wybuchu wulkanu w wyniku stygnięcia lawy. Jeździł tam autobus, ale rzadko. Postanowiłam wrócić autobusem, ale pojechać autostopem i mieć więcej czasu. W informacji turystycznej mówili po angielsku!

Trochę czekałam, ale w końcu złapałam okazję z bardzo sympatycznym starszym panem, który był przewodnikiem w jednej z jaskiń. Podwiózł mnie pod tą dalszą: Fugaku Wind Cave. Z niej potem poszłam do drugiej: Narusawa Wind Cave. Wstęp do tych dwóch był płatny, w środku chodniczki i oświetlenie. W okolicy jest więcej takich jaskiń, mniejszych, ale dzikszych. Dawniej używano ich jako lodówek. W środku gromadzono zimą śnieg, który latem chłodził przechowywaną żywność. Teraz też się gromadzi, żeby można było zobaczyć jak to dawniej było. 











Pomiędzy jaskiniami wędrowałam fragmentem Tokai Nature Trail, który tamtędy prowadzi. Ostatnio miałam styczność z tym szlakiem w okolicy Kioto. Podobno jego znaczna część jest w strasznym stanie, całkiem zniszczyła go erozja. Tutaj na szczęście był idealny i niesamowicie przyjemnie się szło przez bujny las, wyrosły na podłożu z zastygłej lawy.








W drugiej jaskini było mniej więcej tak samo jak w pierwszej. Trzeba pamiętać żeby się ciepło ubrać, bo temperatura tam ledwo się wznosi powyżej zera.








Planując powrót ostatnim autobusem miałam jeszcze czas pobiec do jednej dzikiej jaskini: Dragon Cave. Była płytka, ale bardzo piękna, z kapliczką w środku i kropelkami wody, spadającymi z korzeni drzew zawieszonych nad jaskinią. Musiałam niestety szybko biec na ten ostatni autobus.







Poprzedniej nocy bałam się biwakować na nisko położonym punkcie widokowym nad toaletą, ale skonstatowałam że przy tej pogodzie nikt tam jednak nie chodzi i zamiast wspinać się do pergoli rozbiłam się za klatką schodową. Pewnie podczas tajfunu byłoby tam bardziej komfortowo, ale i pod pergolą było fajnie, tak w środku żywiołu. Tutaj jednak miałam toaletę, wodę i prąd.






Rozpaczliwie sprawdzałam prognozy pogody w trzech różnych serwisach. Pokazywały albo deszcz albo burze na dzień następny. Postanowiłam obudzić się wcześnie i sprawdzić wtedy, a potem podjąć decyzję czy jechać do szlaku na Fuji autobusem czy od razu do Tokio. Spało mi się tam dobrze, ale rano było bardzo smutno. Oto nadszedł mój ostatni dzień i był on szary i dżdżysty. Spakowałam się i siadłam do pożegnalnego śniadania. Moje ostatnie śniadanie w Japonii (tzn. w terenie). Kawa i kanapki z waniliowym kremem były takie dobre. Te pięć miesięcy było takie dobre. Wciąż ostrzegali przed burzami i zapowiadali deszcz, nie było sensu biec na pierwszy autobus. Wyglądało na to, że pojadę od razu do Tokio. Doszłam na dworzec i już chciałam kupić bilet na pociąg, kiedy zobaczyłam kolejkę ludzi do drugiego z kolei autobusu na Fuji o 7 rano. Skoro oni czekają to może jest po co tam jechać? Tak pomyślałam i podjęłam szybką decyzję. Trzeba kupić bilet! Autobus był spóźniony, dlatego zdążyłam. Myślałam, że chociaż się rozejrzę po zboczu, może pospaceruję wśród lawy. Skoro już tam przyjechałam.

Było sporo ludzi, trzeba było stać. Jechaliśmy z godzinę. Powoli pięliśmy się w górę przez las, aż tu nagle chmury zaczęły rzednąć i przez chwilę widać było krajobraz. Zaraz jednak znów się zanurzyliśmy. Ale po 5 minutach wynurzyliśmy się z chmur po raz drugi i tym razem już na dobre. Gruba warstwa chmur została na dole, my byliśmy ponad chmurami, a nad nami cudowne błękitne niebo i szczyt Fuji!

Nie było innego wyjścia jak tylko biec na szczyt. Oczywiście nie biegłam, ale szybko szłam, najszybciej jak mogłam, odpowiednio rozkładając siły. Jadąc drugim autobusem byłam godzinę do tyłu, ale jeszcze miałam spore szanse. Na górę jest 7 km, trzeba z wysokości 2300 m n.p.m. wdrapać się na 3776 m n.p.m., a więc do pokonania jest 1476 m w górę i 1476 m w dół. Większość moich dni wędrówkowych w górach to właśnie tego typu przewyższenia, regularnie zdarza mi się robić 3000 metrów w pionie, tyle że zwykle rozkłada się to na przynajmniej 30 kilometrów, a tutaj tylko 14. Byłam jednak pewna, że dam radę. Nie byłam tylko pewna czy dam radę zdążyć na ostatni powrotny autobus. Miałam w razie czego możliwość powrotu do Tokio wczesnym rankiem, ale jak bym się ewaukowała z parkingu, tego jeszcze nie wiedziałam, jak też gdzie bym biwakowała. Myślałam raczej o ewentualnym odwrocie ze szczytu.

Zaczęłam podejście z wielkim entuzjazmem. Czułam się silna, w końcu byłam w najlepszej formie po pokonaniu całej Japonii. Z pewnością byłam w lepszej formie niż ktokolwiek inny tego dnia na szlaku, toteż wszystkich wyprzedziłam. Głównie działo się tak dlatego, że nie potrzebowałam odpoczywać. A wszyscy odpoczywali, i to przy każdym schronisku, a jest ich tam bardzo wiele, nawet co 100 metrów. Standardowy dobry czas wejścia na szczyt to 7 godzin, ja zaś potrzebowałam zrobić to w 5. Szło się świetnie, choć chwilami było dość stromo i szlak był skalisty i wymagający. Ale tylko chwilami. Ogólnie był to fenomenalnie zadbany szlak, łatwy do przejścia dla każdego kto ma jakieś górskie doświadczenie, zwłaszcza tatrzańskie i nie przestraszy się skał.









Większość ludzi wchodzi na Fuji w dwa dni, nocując w schronisku. Śpi się kilka godzin i wstaje w nocy, żeby na szczycie być o wschodzie słońca. Wiele osób po zdobyciu szczytu schodzi znów do schroniska i zostaje na drugą noc. Wejście w jeden dzień jest uważane za trudne, ale wcale tak nie jest. Pewnym problemem jest oczywiście mniejsza ilość tlenu w powietrzu powyżej 3000 metrów, jednak to nie tak znowu dużo. Bywałam na 4000 m, a większą część czasu w Colorado na CDT spędziłam będąc cały czas powyżej 3000 m. Mój organizm zapamiętał tę wysokość i dawał radę. Podobno tylko pierwszy raz na dużej wysokości jest wyzwaniem, a potem organizm zapamiętuje to już na zawsze i wie co robić. Tak najwyraźniej było. W schroniskach można było kupić małe pojemniki z tlenem, wiele osób je kupowało. Ja miałam technikę taką, że starałam się pracować przeponą i oddychać całymi płucami, nabierając jak najwięcej powietrza na raz. Szłam w miarę wolno, ale bez zatrzymywania się. W schroniskach sprzedawano tez wodę za chore pieniądze, ale miałam oczywiście swoje 4 litry. Niosłam też zresztą cały zestaw biwakowy, śpiwór, namiot itd. Pewnie miałam największy plecak.






Nadeszły znów chmury, przez chwilę popadało, ale deszcz minął, chmury się rozwiały i już do końca było cudownie. Rozpierała mnie po prostu radość z tego wejścia. Było bardzo pięknie z morzem chmur u podnóża góry, które skrywały całą resztę. Słońce świeciło mocno, wokół były pola lawy i skąpa roślinność. Było sporo ludzi, ale nie było dzikiego tłumu ani kolejek. Tłumy raczej są wcześnie rano, przed wschodem i może też po przyjeździe pierwszego autobusu. Więc dobrze się stało, że pojechałam drugim.








Krótka przerwa przy ruinach dawnego schroniska.





Szło tak dobrze! Jeszcze ktoś oprócz mnie oddychał przeponą, uśmiechnęliśmy się do siebie. Ukazała się brama tori i lwy, a potem murki zabudowań ostatniego schroniska. Byłam na krawędzi wulkanu! Czasu było jeszcze dużo. Kłopot polegał na tym, że najwyższy punkt krateru był dokładnie po drugiej stronie względem miejsca, gdzie dochodził na krater mój szlak (był najłatwiejszy, dlatego go wybrałam, bo chciałam mieć czasowo jak największą szansę na wejście). Obliczyłam, że jeśli się pospieszę, powinnam dojść na szczyt i wrócić, okrążając cały krater. Ochoczo ruszyłam w drogę, robiąc po drodze wiele zdjęć. Musiałam skorzystać z płatnej toalety, bo niestety było na tyle dużo ludzi, że nie było się gdzie wysikać.







Powietrze było przejrzyste, z łatwością widziało się dno krateru. Tu już nie było żadnej roślinności. Wiał lekki wiatr, ale było ciepło, ze 20 stopni. Oczywiście byłam nieco zmęczona, zwłaszcza oddychaniem, ale jednak przede wszystkim czułam radość i przypływy adrenaliny. Byłam z siebie bardzo dumna, cieszyłam się z tego, że mam takie sprawne ciało. Na samym szczycie była krawędź i obok pomnik. Do pomnika była kolejka, każdy chciał mieć z nim zdjęcie. Ja jednak nie miałam aż tyle czasu żeby tam stać, więc zrobiłam sobie zdjęcie z krawędzią i tylko zdjęcie samego pomnika (ktoś mnie życzliwie wpuścił).









Resztę krawędzi krateru pokonałam truchtem, było sporo w dół. Jakiś pan wyraził podziw, powiedział że jestem bardzo silna. No cóż, pracowałam na to przez ostatnie 5 miesięcy. Jednak wycieczka jeszcze się nie skończyła, czekało mnie zejście. A tymczasem i na dole w chmurach zrobiły się przerwy i widać było zielony las w otaczającej kotlinie.









Bałam się zejścia, ale niepotrzebnie. Słusznie wybrałam ten szlak, bo zejście prowadziło inną, łatwiejszą trasą. Droga była po prostu wygładzona buldożerem! Było stromo i wiele osób bardzo cierpiało, jednak lekko biegnąc na ugiętych kolanach i wspierając się mocno na kijkach uzyskałam dobrą prędkość i kolana prawie mnie nie bolały. Bez kijków była tragedia, część ludzi próbowała schodzić bokiem i robić jeszcze inne kombinacje. Przestrzegam więc: weźcie kijki. Idzie się cały czas po drobnym żwirku, mocno w dół, ale równo i zygzakami. Dla mnie to była najlepsza opcja. Zeszłam w 2,5 godziny i ostatecznie zdążyłam na przedostatni autobus! Byłam przeokrutnie głodna i zjadłam kanapkę oraz pomidora w kolejce do autobusu, bo nie mogłam wytrzymać.













Dojechałam do Kawaguchiko chyba około 19 i postanowiłam od razu wracać do Tokio, już nie nocować w Kawaguchiko. W pociągu zrobiłam się strasznie śpiąca, na miejscu byłam po 23. No ale się udało! Weszłam na Fuji, weszłam i zeszłam, w 8,5 godziny.

Następny dzień był moim ostatnim w Japonii, ale już nie był to cały dzień, bo wieczorem odlatywał mój samolot do Warszawy. Pozostało mi więc spakować się i przejść po raz ostatni po mieście. Jeszcze przed wyjazdem do Kawaguchiko zakupiłam wielką, największą jaką mieli, torbę w domu towarowym Don Quijote w Asakusie. Bilety LOT-u obejmują dwa bagaże rejestrowane. Przyjechałam ze śmiesznym, 9-kilogramowym pojedynczym bagażem, odlatywałam jednak z wypchanym do granic możliwości plecakiem i tą wielką torbą, pełną pamiątek. Razem miały 32 kg, do tego mały bagaż podręczny. Uginałam się pod tym wszystkim. Nobi pomógł mi to zanieść na stację kolejową, ale to dopiero późnym popołudniem. Poranek spędziłam na pakowaniu, potem zaś poszłam na miasto. Wydałam ostatnie pieniądze w spożywczym, kupiłam ostatnie herbaciane lody, a do tego odkryłam całą ulicę zachwycających sklepów z dewocjonaliami. Były osobno sklepy z dewocjonaliami buddyjskimi i osobno z szintoistycznymi. Sprzedawano kapliczki i akcesoria, bardzo drogie i bardzo piękne. Ach, jak mi się marzyła taka kapliczka, naturalnie szintoistyczna, siedziba naszego cieszyńskiego domowego ducha opiekuńczego. Może wstawiłabym do niej figurę świętego Antoniego? Ale już nie było szans jej spakować, zresztą potrzebowałabym czasu na wybór. Następnym razem! 

Chciałam też jeszcze ostatni raz odwiedzić świątynię Sensoji, w której byłam już tyle razy. Udało mi się nawet wejść do mniejszej kaplicy.

















W mieście przy niedzieli były jakieś występy, mały festiwal z tańcami i muzyką. Długo się przypatrywałam i potem zostało mało czasu na obiad, a mój gospodarz zapragnął zabrać mnie do restauracji, przejmując się tym, że przez cały pobyt nie byłam ani razu w żadnej, a przecież to kwintesencja lokalnej kultury. Czy ja wiem... Zdawało mi się, że w sklepach sprzedają identyczne potrawy. Jedyne o czym słyszałam, a czego nie jadłam, a miałam ochotę spróbować był tzw. naleśnik okonomiyaki. Nie był to wcale naleśnik tylko ogromny karminadel warzywny, sklejony mączystym spoiwem i polany majonezem i sojowym sosem. Wybrałam taki z wielką ilością szczypiorku. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten sos i majonez, które całkowicie zmieniały smak tej delikatnej w gruncie rzeczy potrawy i to zmieniały zdecydowanie na gorsze. Klajster też niezupełnie mi się podobał. Nobi zaskoczył mnie zamawiając kolejne potrawy, nie wiedziałam jak je zmieszczę. Zamówił smażone plastry wołowiny ze smażonymi białymi grzybkami o długich nóżkach. Ta potrawa była cudowna, rzadki brązowy sos bardzo dobrze do niej pasował.







Trzecia potrawa była ponoć typowo japońska - była to kapusta z boczkiem! Ale znowu w jakimś klajstrze i do tego posypana chrupkami o smaku ramenu. To już było naprawdę dziwne! A wszystko przygotowywał kelner na rozgrzanej płycie, która znajdowała się na środku stołu. Większość klientów sama sobie przygotowywała potrawy na tej płycie, to była cała atrakcja. No ale dla mnie trzeba było zrobić specjalny pokaz :-) Bardzo to była miła rzecz i dzięki Nobiemu wiem teraz, że następnym razem powinnam jeść więcej tych białych grzybków.




Peregrynacja na lotnisko nie odbyła się bez kłopotów. Chciałam poczekać na bezpośredni pociąg, Nobi mnie przekonał żeby jechać z przesiadką, miało być nieco szybciej. Jednak wsiadłam do złego pociągu. Potem wsiadłam w kolejny, jadący we właściwym kierunku, ale wlókł się on potwornie, stając na każdej stacji. W tym tempie nie zdążyłabym na samolot. Zrobiło się już bardzo nerwowo, ale miałam świadomość, że równolegle jadą jakieś szybsze pociągi i po analizie mapy znalazłam najbliższą stacje, na którą mogłam się przesiąść. Miałam szczęście, bo szybki pociąg nadjechał zaraz i to na ten sam peron. Uff! Ostatecznie miałam więc wystarczająco dużo czasu. Choć pojechałam na niewłaściwy terminal... I trochę czasu znów ubyło! Potem nie mogłam znaleźć swojego check-in-u, musiałam pytać, ale się znalazł. Pan z obsługi od razu po moim wyglądzie poznał, że lecę do Polski, więc wiedział gdzie mnie zaprowadzić. To pewnie przez czerwoną torbysię... Ten chiński badziew uratowałam przed wyrzuceniem na śmietnik, na który przeznaczyła go moja mama. Tak doskonale pasował pod fotel! 

W kolejce było jeszcze dużo ludzi, dwie godziny miałam w zapasie. Usłyszałam polską mowę, a wraz z nią pierwszą "kurwę". Jak ja dawno tego nie słyszałam. Aż się rozczuliłam. W samolocie miałam wielkie szczęście, tzn. widocznie w check-inie dobrze się odnieśli o moja prośbę o miejsce przy oknie. Niestety przy oknie już nie było, za późno przyszłam, ale dostałam miejsce obok pustego fotela i mogłam się wygodnie rozłożyć. Pan na siedzeniu za pustym tkwił na nim nieruchomo przez całe 14 godzin. Ja się wierciłam jak dzika, aż ostatecznie położyłam się zajmując swoje i to sąsiednie puste siedzenie, z podkurczonymi nogami. Wtedy wreszcie zasnęłam. Jedzenie było przyzwoite i lecieliśmy nad biegunem północnym oraz różnymi znajomymi miejscami w Laponii. Coś pięknego, choć nic nie było widać, ale sama świadomość.











Wytarganie całego bagażu do SKM-ki jadącej na Dworzec Gdański to była masakra. Na stacji schody ruchome nie działały, musiałam zejść ostrożnie nie widząc nic przed sobą, bo widok zasłaniała mi torba. Pani w kasie dopiero mi uświadomiła, że jeszcze jest winda. Miejsc siedzących w pociągu do Katowic nie było, ale zajęłam przedzialik rowerowy, a tam były składane krzesełka. Konduktor był bardzo przystojnym długowłosym blondynem, uśmiechał się tak miło. Ja też się cały czas uśmiechałam, bo do domu zawsze wracam z radością. Przesiadkę w Goleszowie jakoś przeżyłam, a w Cieszynie na peronie czekała mama, która pomogła mi zataszczyć torbę na przystanek. A w domu? W domu czekał na mnie prawdziwy polski rosół i ruskie pierogi :-)