piątek, 13 grudnia 2024

USA: Z Vermontu do Georgii przez Washington DC - podróż pociągiem i muzea amerykańskiej stolicy

Pomimo godzinnego opóźnienia na starcie podróż do Waszyngtonu z miejscowości Brattleboro w stanie Vermont przebiegła gładko. Zarezerwowałam sobie dwie noce w hostelu i miałam do niego dotrzeć około 23. Na stronie mieli napisane, że po 22 nie wpuszczają, ale córka Kasi Nizinkiewicz zamieszkała w USA dała radę do nich zadzwonić i okazało się, że wpuszczają całą dobę. Ja nie mogłam zadzwonić, bo nie miałam karty SIM (nigdy mi jej nie brakowało, bo stale ktoś mi pomagał w skomunikowaniu się).

Za oknem było to, co już mi się rzuciło w oczy podczas krótkiej podróży z Nowego Jorku na pierwszy szlak, a mianowicie historia. Historyczne budynki, historyczne miasta, cały krajobraz. W Europie utarło się wzgardliwie mówić, że w Ameryce nie ma nic historycznego, nie ma zabytków, że zabytki należą tylko do naszego kontynentu i naszej kultury. Sami Amerykanie w to uwierzyli i już samo słowo "katedra" wymawiają z zachwytem. Kiedyś to pewnie była prawda, może na początku XX wieku, kiedy Europy jeszcze nie zniszczyły wojny, a większa część tego, co w Ameryce wybudowano, faktycznie była nowa. Minęło jednak ponad 100 lat i sytuacja się odwróciła. W Europie poza katedrami, oszczędzonymi podczas bombardowań i ścisłymi centrami starych miast, gdzie przetrwało trochę kamienic, jakimiś zamkami w ruinie nie ma już zabytków, a w każdym razie nie rzucają się one w oczy, bo toną w morzu nowej architektury, o mocno wątpliwych walorach estetycznych. Osiedla z prefabrykatów, blaszane hangary, staliśmy się jedną wielką powierzchnią magazynową. A Ameryka pozostała taka jaka była, niewiele tam już dobudowano. Pozostały rzędy ceglanych kamienic, zakłady przemysłowe zbudowane przez przedsiębiorców, chcących pokazać, na co ich stać. Stare drewniane wille, często z XVIII wieku, stojące w cieniu wiekowych drzew. Nowy wspaniały świat oto okrył się patyną.










Rzecz jasna pobyt w Waszyngtonie rozpoczęłam od krążenia po wspaniałej stacji kolejowej. Amerykańska mieszanka stylów - z każdego to, co najbardziej okazałe - zawsze przywołuje uśmiech na moje usta. Jak już odkryłam jak stamtąd wyjść podążyłam pieszo do hostelu. to było tylko 2 km, noc była ciepła, miasto wyglądało czysto i spokojnie, zupełnie inaczej niż Nowy Jork. Gdzieniegdzie na trawnikach spali bezdomni, ale nie robiło to szczególnie złego wrażenia. Dotarłam na miejsce, pokazano mi łóżko i kuchnię, byłam szczęśliwa. Zrobiłam sobie tylko herbatę i poszłam się umyć, a potem zaraz spać, bo było już bardzo późno, a nazajutrz miałam zamiar spędzić dzień bardzo pracowicie.





Po mieście poruszałam się oczywiście wyłącznie pieszo. W centrum wszystkie interesujące turystę obiekty, są w miarę blisko siebie. Szłam więc według mapy.cz jak najkrótszą drogą, oglądając ulice. Stały przy nich wysokie, okazałe jasne budynki przeważnie z końca XIX i początku XX wieku. Było sporo zieleni, przestrzeń, podobało mi się, że miasto zostało wybudowane według dobrego planu, a nie ciasno i chaotycznie. Waszyngton przypominał pod tym względem Gdynię, którą tak bardzo lubię.







W pewnym oddaleniu zobaczyłam Kapitol, siedzibę Kongresu Stanów Zjednoczonych. To tam zatwierdzono istnienie National Scenic Trails. Potem skręciłam ku najbardziej mnie interesującemu National Museum of the American Indian. Byłam już w 2017 w muzeum Indian w Nowym Jorku, które jest drugim oddziałem waszyngtońskiego. Panowała tam wtedy wybitnie dziwna atmosfera, ale było dużo eksponatów. W Waszyngtońskim również ich oczekiwałam, ale się rozczarowałam, bo wystawy dotyczyły głównie spraw politycznych i tragedii doświadczonych przez Indian. Oczywiście to bardzo dobrze, że właśnie o tym traktuje muzeum, ale fajnie by było, gdyby pokazali też coś więcej z kultury materialnej i historii sprzed niechlubnego przybycia Europejczyków.









Właściwie był tylko jeden rząd bardziej tradycyjnych gablot, i to wcale nie w centralnym miejscu. Niestety obecnie wystawy etnograficzne nie są modne, bo kojarzą się z rasizmem. Niesłusznie.






Bardzo fajna była sekcja dotycząca wampumów. Wampum to rodzaj pasa z koralików zrobionych z muszli i splecionych w określony wzór lub czasem naszywanych na skórze zwierzęcej. Stosowany był przez Indian ze wschodniego wybrzeża USA i rejonu Wielkich Jezior, głównie przez plemiona irokeskie i Algonkinów. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, np. traktatów, ale również jako środek płatniczy. W muzeum pokazano te wampumy, które były użyte podczas zawierania traktatów z białymi.

















Wobec tego, że pierwsze muzeum nie pochłonęło zbyt wiele czasu, poszłam do kolejnego. Była to Galeria Narodowa. Zazwyczaj unikam malarstwa, ale w Ameryce to co innego - sztukę amerykańską w Europie traktuje się po macoszemu, nikt nie bierze jej na serio, zawsze się uważa, że to coś gorszego i prowincjonalnego, w związku z czym nie można samemu ocenić, bo nigdzie jej nie wystawiają. Zresztą Galeria to nie tylko malarstwo, ale też wspaniała kolekcja mebli. Amerykańscy bogacze mieli fundusze na kupowanie dzieł sztuki, zamawiali obrazy i dbali o jak najbogatszy wystrój wnętrz. Z gustem bywało u nich faktycznie gorzej, artyści nie trafiali się najlepsi, często tych bogaczy naciągali, wystarczyło że się zareklamowali jako europejscy.

Sam budynek Galerii był wart wejścia, jak zwykle po trochu z czego tylko mogło być najlepsze. Fajna roślinność i mnóstwo kolumn. Wypatrywałam przede wszystkim jakichś dawnych krajobrazów, z górami i Indianami. Trafiło się polowanie na ostatniego bizona, bardzo smutno zatytułowane. Więcej było portretów, mniej lub bardziej udanych.










Obrady Kongresu - świetnie oddają ducha epoki.




Kilka pejzaży było mi dobrze znanych - były to sceny z pobliskich gór, w których właśnie byłam. Rozpoznałam nawet Mount Tom.





Najbardziej ze wszystkich podobały mi się obrazy emigranckie, realistyczne dzieła pokazujące tułaczkę, zagubienie, postawienie swojego losu na jedną kartę. Grupka Żydów, irlandzka dziewczynka. Naprawdę piękne i poruszające.






Potem jeszcze więcej scen z wczesnej historii Stanów.







Czarnoskóra rodzina to też coś, czego nie zobaczymy w europejskich galeriach.





I Niagara przed zabudową!






W dziale mebli byłam już trochę zmęczona, szkoda że na eksponatach nie wolno siadać... Nie jest jednak prawdą, że Amerykanie nie mają gustu. Rozmach to nie grzech, ostatecznie. Na pewno trzeba im oddać, że wnieśli powiew świeżości.












Wyszłam z Galerii już mając zamiar pójść do hostelu, wkroczyłam na zebrę obok Galerii Portretów. Portrety absolutnie mnie nie interesują, ale przypomniał mi się wtedy jeden, który widziałam w internecie i który nawet umieściłam we wstępie do tej wyprawy: portret trapera Daniela Boone'a. Przecież gdzieś musiał być. Czy jego miejsce nie jest w Galerii Portretów? Postanowiłam wstąpić i zapytać. Pani w informacji sprawiała wrażenie, jakby się cieszyła że dałam jej takie zadanie. Pogrzebała w bazie danych i oto Daniel Boone czekał już na mnie w jednej z sal.







Niezwykłą rzeczą było zobaczyć eksploratora wschodnich puszcz na żywo, mimo że był to tylko portret. Na sąsiedniej ścianie był William Clark, brakowało jednak Meriwethera Lewisa. Poszłam zapytać - niestety nie mieli go, pani z informacji sama nie wiedziała dlaczego. Panowie przecież zostali połączeni w jedno swoją wyprawą rozpoznawczą na dziki zachód, wyprawą Lewisa i Clarka. Miałam tego lata podążać częściowo ich śladami i dużo o nich  myśleć.





Poprzechadzałam się jeszcze po galerii aż do zamknięcia. Wcale nie była nudnym muzeum. Wydawało się, że wyjęli co mogli indiańskiego i było to cenne, zwłaszcza najdawniejsze ryciny, znane mi z książek. 












Galeria prezydentów to też coś ciekawego. Podśmiechiwano się z Trumpa, jakby nie miał już nigdy wrócić. Obawiam się, że prędko zmieni się opis pod jego portretem.





Trzy muzea w jeden dzień to naprawdę dużo. Czułam się zobowiązana podziwiać jeszcze miasto, ale chciałam iść jak najszybciej do hostelu. Na miejscu zrobiłam sobie hot dogi i duszone jabłka z masłem i syropem klonowym, kupionym na szlaku. Było to coś absolutnie cudownego. W hostelu pojawiła się inna hikerka. Bardzo chciałam z nią pogadać i w końcu mi się udało, ale nie gadałyśmy długo, bo ona w przeciwieństwie do mnie wcale nie była głodna kontaktu z innymi hikerami. Wędrowała AT i przyjechała do Waszyngtonu na wycieczkę z Harpers Ferry, tylko na jedną noc.









Drugi dzień zwiedzania Waszyngtonu był krótszy, miałam wieczorem wsiąść do nocnego pociągu jadącego na południe do Georgii. Pozostał mi do zobaczenia Biały Dom i park z pomnikami prezydentów. Dostęp do Białego Domu niestety był zamknięty, bo odbywała się właśnie wizyta prezydenta Kenii. No cóż, nie powiem żebym z tego powodu odczuła wielki żal.





Podreptałam zatem do parku, który był ogromny. Było tam dziwnie, tylko turyści, ale też nie jak w zwyczajnym parku. W ogóle całe miasto nie było zwyczajne. Zaczęłam się zastanawiać czy mieszkają tam w ogóle normalni ludzie, czy też wyłącznie ochroniarze i ludzie zajmujący się podejrzanymi sprawami i rządzeniem światem. Tak to wyglądało.






W parku są pomniki prezydentów, ale też i wydarzeń militarnych, takich jak II wojna światowa (fontanna) czy wojna w Wietnamie. Jest też pomnik Martina Luthera Kinga.




Wśród turystów pojawiły się osoby w charakterystycznym stroju, noszonym przez specyficzne odłamy religijne. Które, oto było pytanie. Wydawało mi się, że to Amisze, ale to na zasadzie skojarzenia. Podejść i zapytać było głupio, zrobiłabym to może w jakiejś wsi, ale nie w stolicy. W każdym razie podobnie ubranych osób (zawsze par) w mieście widziałam wiele, wszyscy zwiedzali. Byli starodawnie ubrani, prosto i skromnie. Kobiety miały na sobie jasne czepki i długie sukienki w kolorze niebieskim, a mężczyźni wpuszczone w spodnie jasne koszule. Być może byli to Mennonici, których są dwa rodzaje, a może nawet i trzy, tego nie jestem pewna. Istnieją Mennonici "konserwatywni", którzy się podobnie ubierają i Mennonici "postępowi", którzy ubierają się zwyczajnie i współcześnie. Wspólną cechą wszystkich, których tego lata spotkałam były tylko czepki, ale wśród nich już można było wyróżnić kolorowe, białe i czarne. Białe i czarne nosiły na pewno Mennonitki.





Trafiłam pod pomnik Lincolna, gdzie był największy tłum, a potem zmierzałam ruchem jednostajnie przyspieszonym w kierunku dworca, bo do odjazdu pociągu nie zostało aż tak wiele czasu.















Ostatnią rzeczą, którą miałam do załatwienia w Waszyngtonie był zakup kartusza gazu i rozejrzenie się ogólnie w dużym sklepie outdoorowym sieci REI. Jest to rodzaj kooperatywu, którego członkiem staje się klient wszedłszy w posiadanie karty klienta. Akurat tak się składa że takową posiadam (członkostwo jest dożywotnie). Dobrze się złożyło, bo właśnie dla członków była promocja -20 % i oprócz kartusza zakupiłam worek antyniedźwiedziowy Ursack, odporny na rozrywanie, do przywiązywania do drzewa. Nie trzeba go wysoko wieszać, tylko się go przywiązuje. Nie jest idealny, bo niedźwiedź choć nie może się dostać do jedzenia i tak je zniszczy, pogniecie i zmiażdży. Ursack jest mimo to popularny tam gdzie są niedźwiedzie grizzly, a nie ma odpowiednich drzew do wieszania, czyli w wysokich górach i w lasach iglastych.

Pociąg nabrał godzinnego opóźnienia jeszcze zanim opuścił stację początkową. Podobno sprowadzali skądś inną lokomotywę. No cóż, w Gainesville miałam być dopiero rano i tak naprawdę było mi wszystko jedno o której dojadę. Prawie przeżywałam deja vu, wspominając poprzednią podróż tym samym pociągiem na początek Appalachian Trail. Niedługo miałam się znów na tym szlaku znaleźć. Obok miałam sympatyczną czarnoskórą kobietę, w ogóle cały pociąg był pełen Afroamerykanów, bo na południowym wschodzie mieszka ich szczególnie dużo, z racji tego, że to tam kwitło niegdyś niewolnictwo.





Turlaliśmy się powoli całą noc, więcej pasażerów wysiadało niż wsiadało. Obudziłam się gdzieś w Karolinie Południowej, wstawał parny, mglisty świt. Zieleń była już w pełni dojrzała i intensywna, lasy bujne. Zajechaliśmy na stację, na której nadal nie ma peronu, chyba nigdy nie wejdzie. Konduktor zawsze podstawiał krzesełko do wysiadania na tego typu peronach.






Pomaszerowałam do centrum i trochę za nie żeby tak jak poprzednio łapać stopa. Miałam jednak zamiar po drodze wybrać się do Walmartu na porządne zakupy szlakowe.










Miejsce do łapania nie było zbyt szczęśliwe, ale w końcu zatrzymała się młoda kobieta i zawiozła mnie do sklepu. Choć do Gainesville co roku przybywają pociągiem rzesze thruhikerów, bo to stacja najbliższa AT, niezwykle rzadko się zdarza żeby ktoś łapał stopa na szlak. Jeszcze nie są tego nauczeni na tym etapie, boją się dość długiego dystansu. A nie ma czego. W Dahlonedze już wszyscy byli ze szlakiem obznajomieni, obsługa Walmartu bardzo sympatycznie się odnosiła, jacyś ludzie pytali czy wybieram się na AT. Musiałam wyjaśniać, że wybieram się na krótszy równoległy szlak Benton MacKaye Trail. Niemniej, początek miał być ten sam: Amicalola Falls.




12 komentarzy:

  1. Zwiedzam z Panią ŚWIAT, super przygoda! A zaczęło się tak niewinnie, kilka lat temu szukałam dobrych rozwiązań na problematyczne stopy. Dzięki Pani odkryłam bucikowy zerowy drop, słynne Lone Peak’i. Tak więc chodzę spaceruję podbiegam maszeruję i pozdrawiam - Mariab

    OdpowiedzUsuń
  2. Wielkie dzięki za wysiłek wkładany w prowadzenie bloga ,wszystkie zdjęcia i filmy. Mogłabym się podpisać pod komentarzem pani Marii, ja również wyruszyłam na szlak dzięki Pani, ale Ameryka,Japonia i inna egzotyka to już nie dla mnie,niestety .
    Serdeczne pozdrowienia,Merry Christmas i Happy New Year.
    Aleksandra

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko jest dla ludzi, nie trzeba od razu robić dokładnie tego samego, relacje mają służyć inspiracji, oprócz bycia dziennikiem podróży oczywiście :-) Pozdrawiam, Wesołych Świąt

      Usuń
  3. "Osiedla z prefabrykatów, blaszane hangary, staliśmy się jedną wielką powierzchnią magazynową. A Ameryka pozostała taka jaka była, niewiele tam już dobudowano." Na prima Aprylis kapkę za wcześnie. Może warto w końcu zamiast jakichś ugorów zobaczyć np. Nowy Jork? Faktycznie tam dalej chatki indiańskie z gliny..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomimo obecności dużej ilości industrialnej cegły Nowy Jork uważam za najbrzydsze amerykańskie miasto w jakim byłam. Jest ciasne, ciemne i brudne. Nie planuję spędzać tam więcej czasu, choć oczywiście MET jest niepowtarzalne. Relację znajdziesz w archiwum z 2017

      Usuń
  4. W każdy piątek czytam,oglądam, podziwiam - do zobaczenia 19.12 w Nowym Targu : mam nadzieję być w MCK na spotkaniu.Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to chyba spotkanie właśnie się odbyło :-) Pozdrawiam

      Usuń
  5. "... Gdynię, którą tak bardzo lubię." Cóż, trudno się temu dziwić.

    OdpowiedzUsuń
  6. już zapomniałam o tych wszystkich tegorocznych "akcjach ratunkowych", z hostelem, z zagubioną paczką i z bluzą. Strasznie się skomasowały w tym roku! Fajnie się czyta relację w całości, ilość pozytywnych wrażeń zdecydowanie przeważa :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze są jakieś przeciwności losu, ale jeżeli chodzi o dominację pozytywnych wrażeń to poczekaj na Kentucky :-D

      Usuń