środa, 8 stycznia 2025

USA: Benton MacKaye Trail część 2

Dopiero rano zobaczyłam, gdzie się tak naprawdę rozbiłam - bardzo dobrze tym razem trafiłam, nie było martwych drzew ani też żadnych odgłosów czy śladów cywilizacji. Strumień płynął kilka metrów dalej. Nabrałam wody, podgrzałam na kawę i siedziałam sobie spokojnie na pniu, kiedy usłyszałam szelest dużego zwierzęcia, swobodnie zbiegającego po zboczu. Wychyliłam głowę zza krzaków i zobaczyłam sporego czarnego niedźwiedzia. Chyba mnie nie widział. Zaczął zgrabnie przekładać łapy po drzewie leżącym w poprzek strumienia i zmierzał wprost do mojego obozu. Czyżby jednak kusiła go moja (szwedzka) kawa? Zdecydowałam się zrobić wreszcie jakiś hałas, choć ogólnie nie lubię tego robić, jeśli nie jest to konieczne - po co stresować zwierzęta, które nic nam nie robią. Zawołałam, że miejscówka jest zajęta i żeby poszedł sobie gdzieś indziej - tak też uczynił, gwałtownie zawracając. Wbiegł z powrotem do lasu. Ładny był.




Szlak był dalej pełen powalonych przez wichury drzew, wolontariusze jeszcze się nimi nie zajęli i pewnie tak zostało jakiś czas, bo BMT jako szlak mniej znany i popularny, nie jest tak często udrażniany. Dopiero w dolinie sporego strumienia szło się łatwiej, chyba starą drogą, zamienioną w ścieżkę. Złapałam tam kilka kleszczy, bo był to teren odwiedzany przez spacerowiczów z psami z niedalekiego darmowego pola namiotowego. Strumień był typowo appalaski, z szumem przeciskał się między skałami żłobiąc w nich okrągłe zagłębienia.







Strumień trzeba było w końcu przejść. Choć łatwiej byłoby przejść po kamieniach, nie mocząc butów, trzeba było przejść oficjalnie tam gdzie był przejazd, bo tylko tam nie było zakazu wstępu. Prywatny właściciel postawił tabliczkę, żeby wędrowcom zabronić chodzenia po kamieniach. Zaryzykowałam mimo wszystko. Potem poszłam na pole namiotowe i ośrodek kajakowy w jednym. Bardzo przyjazne miejsce, był tam darmowy prysznic i wifi. Najpierw siadłam przy wifi. Nie kupiłam nic do jedzenia, bo były tylko niejadalne chemiczne przekąski. Za to pod prysznicem siedziałam trochę czasu. Umyłam włosy i dzięki temu znalazłam wielkiego kleszcza w uchu. W panice wyciągnęłam go od razu paznokciami. Był tylko zaczepiony o naskórek, więc łatwo wyszedł.




Spływy Rzeką Hiawassee są bardzo popularne. Rzeka była teraz wezbrana po deszczach i wiele osób żeglowało pontonami i kajakami. Szlak zmierzał do mostu, mijając historyczne budynki. Po drugiej stronie też był jakiś bardzo stary murszejący hotel. 






Okazuje się, że w Stanach jest więcej niż jeden John Muir Trail - ten najbardziej znany szlak jest Kalifornii i prawie cały pokrywa się z PCT, więc praktycznie rzecz biorąc prawie go przeszłam. Tutaj był inny, nizinny, chyba też całkiem długi. Ścieżka prowadziła tuż nad rzeką, miejscami była trochę podtopiona. Co robić kiedy rzeka jest jeszcze bardziej wezbrana? Nie mam pojęcia, nie ma chyba żadnej alternatywy.











Pod koniec szlak zdziczał strasznie. Był bardzo zerodowany i bardzo stromy, wspinał się na jakieś straszne urwiska, a nikt go dawno nie poprawiał i na zboczach było bardzo wąsko. Wzmożenie erozji nastąpiło z winy leśników - w Stanach często przeprowadza się kontrolowane wypalanie lasu, żeby niby poprawić jakość drzewostanu. Ale szkód wyrządzonych przez takie pożary lasy państwowe nie naprawiają, muszą to zrobić wolontariusze organizacji szlakowej. W deszczu ten odcinek byłby koszmarem, miejscami było naprawdę niebezpiecznie. Bałam się, że nie dojdę na biwak przed nocą, ale na szczęście się udało. Był to uroczy biwaczek nad dużym strumieniem, który rano miałam przejść. Wyglądało na to, że nie jest tak wezbrany, żeby był to problem, więc uspokojona rozbiłam się w najładniejszym miejscu. Na kolację jadłam kiełbasę z makaronem i była to najstraszliwsza potrawa, z jaką miałam do czynienia na tym trekkingu. Była to niby kiełbasa polska, ale albo nieświeża, albo potwornie chemiczna, albo jedno i drugie, bo nocą zaczęłam po niej chorować i rano ledwo się pozbierałam.

Strumień przeszłam bez problemu. Za jakiś czas minęłam dzikie obozowisko, gdzie ktoś biwakował z samochodem - jest to jak najzupełniej legalny sposób spędzania czasu, więc Amerykanie często tak biwakują, byleby teren należał do lasów państwowych i było ładnie.




Słabo się wciąż czułam i podejście dało mi w kość. Czytałam komentarza odnośnie tego, gdzie jeszcze można byłoby znaleźć wodę - nie chciałam pić z dużego strumienia. Znalazłam mikroskopijne źródełko. Coś mnie tknęło, żeby najpierw rozgarnąć roślinność kijkiem, a kiedy to zrobiłam zobaczyłam zwiniętego w kłębek grzechotnika. Włożenie tam ręki z butelką mogłoby się okazać fatalne w skutkach. Los się zatem do mnie po raz kolejny uśmiechnął. Potem było już bez tego rodzaju incydentów. Znalazłam stare ptasie gniazdo, zaliczyłam widok z grzbietu. Niebo zaciągnęło się szarymi chmurami, zerwał się wiatr. 









W porę znalazłam fajny biwak. Był kawałek oddalony od szlaku, szło się do niego starą leśną drogą. tuż obok płynął mały strumyk. Rozstawiłam namiot pod rozłożystym rododendronem, siadłam do gotowania wody na herbatę i wtedy zaczęło kropić. Poszłam spać zanim jeszcze zrobiło się ciemno, taka byłam zmęczona.




Wcale nie spadło aż tak dużo deszczu, równomiernie kropiło całą noc, ale udało mi się spakować we względnej suchości. W prognozie było dużo, oj bardzo dużo deszczu. Cieszyłam się, że chociaż pierwsze podejście pokonałam jeszcze bez kurtki przeciwdeszczowej. Potem lunęło. Przez kilka godzin padało bardzo intensywnie. Ubranie szybko przemokło, było zimno, a ja przeciskałam się przez straszliwy gąszcz leśnych burzanów, zarastających ścieżkę. Szlak nie było koszony od lat, wyrosły jeżyny, zwaliły się drzewa. Na samym grzbiecie było najgorzej, bo las był bardziej świetlisty. Więcej słońca oznaczało bujniejszą roślinność. Noga za nogą, jakoś się wlokłam. Po drugiej stronie masywu było jakby trochę lepiej. Deszcz na chwilę zelżał, postanowiłam zatrzymać się na miejscu biwakowym na lunch. Zjadłam szybko dwa batony, potem zrobiło się zimno. Nabrałam wody zanim zeszłam do doliny, bo nie chciałam potem nabierać błotnistej. Późnym popołudniem wreszcie przestało padać. Ściągnęłam wszystkie przemoczone rzeczy i wykręciłam je z wody. Wyciekła obficie. Była nadzieja, że zanim dojdę na biwak, chociaż trochę podeschną.






Na samym dole był betonowy most i miejsce piknikowe z toaletą. Schroniłam się w niej przed meszkami. Fajne miejsce. Ale trzeba było iść dalej i znowu podchodzić, ale tym razem było łatwiej, bo szlak wiódł wijącą się łagodnie starą drogą. Ktoś o tym wspomniał w komentarzach. Biwak znalazłam na końcu jednego z zygzaków. Dobrze, że wcześniej nabrałam wody, bo zejście do wodospadu było bardzo strome i śliskie, innej zaś wody nie było. Rozbiłam się na mokrej ziemi, mając nadzieję, że nie przyjdzie kolejna ulewa, bo jakby przyszła, niewątpliwie leżałabym w jeziorze.









Ulewa nie przyszła. Rano uniosły się kłęby chmur i powoli wyszło słońce - zobaczyłam je już po pokonaniu całego następnego wzniesienia. Miała być tam połoninka z ładnym widokiem, ale jeszcze się on nie wyłonił z mgieł. Szlak krzyżował się teraz często z widokową drogą górską, po której od czasu do czasu szarżował jakiś motocyklista. To też popularny sposób spędzania czasu w USA - jeżdżenie na dalekich trasach motocyklem. Skorzystałam ze słonecznego parkingu i wysuszyłam mokre rzeczy w ostrym słońcu. Pamiętałam dobrze, jak na AT wszystko było zawsze tak mokre, że w końcu na całym sprzęcie pojawiła się pleśń.




Wilgoć powoli uniosła się do atmosfery. Co prawda buty i tak były mokre, ale ogólnie poprawiło się. W pewnym momencie dogoniłam dwóch wędrowców, ojca i syna, którzy wybierali się na dwudniową wycieczkę tam i z powrotem. Dość szybko ich minęłam. Myślałam, że mnie dogonią na połoninie, szczególnie że zgubiłam ścieżkę w straszliwym gąszczu jeżyn, ale tak się nie stało, na dobre utkwili przy filtrowaniu wody z krystalicznie czystego źródła. Grzbiet znów był trudny do pokonania, bo zarośnięty właśnie jeżynami. Jeśli były tylko zwykłe badyle, to jakoś można było bezboleśnie się przecisnąć, ale w jeżynach to jednak zawsze trzeba ostrożnie, żeby nie poorać całkiem skóry cierniami.






Dwukrotnie natknęłam się na niegroźne węże, przestraszone moim nagłym pojawieniem się. Pewnie powychodziły na słońce żeby się ogrzać. Często kryły się pod zwalonymi drzewami.






Widoki pojawiły się, owszem. A z nimi uświadomienie sobie, że dobra pogoda nie będzie trwała długo. Byle tylko wyjść z tych wszystkich jeżyn. Mokre jeżyny bezlitośnie orzą skórę, pamiętałam stróżki krwi z Chorwacji, nie chciałam tego powtarzać. Zaczęło padać właśnie na punkcie widokowym, widziałam jak chmura pełznie, w moją stronę, zamruczał grzmot. Szykowałam się na najgorsze, ale moce niebieskie kierujące pogodą zlitowały się i cała ta nawałnica ostatecznie poszła bokiem. Zawsze zaklinam deszcz odkładając założenie kurtki - tym razem się udało. To nie był oczywiście koniec trudności - zapowiadało się straszliwe zejście, w komentarzach w FarOucie opisywane jako podobne do zejść w New Hampshire na AT (nie ma chyba gorszych na świecie, jeżeli chodzi o znakowane szlaki - może GR20?). Była też możliwość wejścia na szczyt z wysoką skałą, ale go odpuściłam. Nie chciałam już schodzić ze szlaku, bo robiło się późno, bałam się tego zejścia i wiedziałam, że będę potrzebować czasu. Słońce i tak za mocno świeciło, żeby zdjęcia wyszły sensowne. Miejsce biwakowe było dopiero na samym dole. Na zejściu potem i tak był widok, co prawda tylko na wschód, ale zawsze to coś. Było tam już tak jakoś bardziej alpejsko, rosły tylko różaneczniki i nie było wyższych drzew - zastanawiałam się dlaczego.










Zejście wcale nie było takie złe, nie miało doprawdy nic wspólnego z New Hampshire. Gdyby skały były oblodzone na pewno byłby to koszmar, ale tylko dwie wymagały uwieszenia się na gałęziach. Gałęzie były już oczywiście luźno wiszące i częściowo wyrwane, skoro każdy przechodzący się ich chwyta. Życie...






Było tego ze dwa kilometry, potem już zwyczajnie, trochę tylko czułam kolana, ale widoki spomiędzy gałęzi przezierały tak urocze, że opanowało mnie te typowe dla męczących dni uczucie euforii i zachwycałam się każdym listkiem i każdym pączkiem. To było właśnie to, czego chciałam. I to popołudnie, które było najlepsze na całym szlaku, najlepsze w Appalachach w tym roku. Nawet sobie z tej okazji zrobiłam zdjęcie z gałęzią azalii.










Biwak w dolinie był cudny, schowany w lesie, blisko strumienia, z fajnym miejscem ogniskowym. Widać było, że dość często użytkowany. O zmroku pojawiły się setki świetlików, w Appalachach jest tak czysto że jest ich dużo. Czasem wlatują do namiotu i jest od nich aż jasno. Można patrzeć w ciemność i obserwować jak pulsują, wszystkie w jednym rytmie.





Odcinek pomiędzy biwakiem a drogą był krótki, tylko 4 km, ale zajął ze dwie godziny, bo zagęszczenie wiatrołomów przechodziło wszelkie wyobrażenie. Ogromne stare drzewa pozwalały się na różne strony, ich gałęzie zajmowały wielką przestrzeń. Raz dołem, raz górą, raz naokoło...





Wreszcie pojawiła się leśna droga, ale jeszcze zdążyłam skręcić w złą stronę...  Przy głównej drodze była restauracja. Oczywiście nie wchodziłam tam, ale skorzystałam z kranu na zewnątrz, kosza na śmieci i wifi. Prognoza pogody przerażała.





Przeszłam przez drogę i most na Cheoah River, ścieżka zaczynała się kawałek dalej. Ostro pięła się pod górę, były nawet schody. Czekałam z lunchem na jakieś ładne miejsce. Grzbiet miał kilka wychodni skalnych i świetnie się złożyło, postanowiłam już nie zasuwać dalej, tylko raz usiąść w takim miejscu. 







Już pod koniec przerwy chmury zaczęły gęstnieć. Szły od zachodu, goniąc mnie. Żółwia szybko zostawiłam za sobą, deszcz wcisnął się w dolinę. Co się wyrabia na niebie zobaczyłam spod linii elektrycznej. A szlak jak zwykle bez litości, biegł cały czas równo grzbietem w górę i w dół. Nie liczyłam nawet kulminacji, tyle ich było. A deszcz wciąż z tyłu...








Udało mi się - deszcz złapał mnie dopiero na końcu, już we wsi Fontana. Walił wielkimi kroplami, musiałam szybko narzucić kurtkę, ale też szybko przeszedł. Niesamowite jak skomplikowany układ pasm górskich i dolin zmusza chmury do podążania określonymi szlakami.

W Fontanie BMT znowu spotykał się z AT. To takie ikoniczne miejsce. Hikerzy docierają tam najczęściej po dwóch tygodniach wędrówki i jest to takie miejsce, w którym można już coś niecoś wnioskować, czy ma się szanse na ukończenie całego przejścia. Zapora Fontana jest jak kamień milowy, widać ją na każdym vlogu. Za nią zapał vloggerów zazwyczaj słabnie. Byłam oczywiście niezmiernie podekscytowana ponowną wizytą w tym miejscu. Z zazdrością czytałam imiona szlakowe tegorocznych hikerów na banerze przy publicznym WC. Przez jakiś czas ścieżka była wspólna. Zupełnie jej nie pamiętałam. Pamiętałam, że szłam nią też późno, o zmierzchu, byłam bardzo zmęczona, bo i dystans był długi i ilość przewyższeń. Warto było zasuwać, i wtedy, i teraz, bo w Fontanie znajduje się jedyna w swoim rodzaju wiata szlakowa, utrzymywana przez elektrownię. Ma przede wszystkim prawdziwą łazienkę z darmowym ciepłym prysznicem. Są też gniazdka USB i widok na jezioro.








Zdjęcia wiatowe pochodzą już z poranka. Pod wiatą spotkałam całkiem sporo ludzi. Nie przeszkadzały im owady, za to ja się w nocy męczyłam z meszkami. Zakładałam moskitierę na głowę, ale potem było mi gorąco i duszno, więc ją zdejmowałam, a meszki cięły... Na AT miałam rozwieszaną moskitierę z namiotu, teraz nie, bo noclegów pod wiatami nie miało być wiele i nie warto było jej nieść.

Ku mojemu zaskoczeniu było ze sześciu AT thruhikerów. Nie mieli oni za bardzo szans skończyć szlaku. Tzn. mieli, bo gdyby poruszali się według takiego schematu, w jakim ja akurat przeszłam szlak, to zdążyli by idealnie skończyć na początku października. Przejście w 4 miesiące wymagałoby jednak średniej 19 mil dziennie, a na to się nie zanosiło. Zbyt wiele dni zero, niewygodne plecaki. Niektórzy byli tego świadomi i mówili, że dojdą tak daleko jak się będzie dało, inni rozważali flip-flop. Spotkałam też dziewczynę o imieniu Crispy, która podobnie jak ja wędrowała BMT i miała też za sobą AT - zatem kolejna osoba w sentymentalnej podróży. Później tej jesieni przeszła też Sheltowee Trace Trail, na który ja się wybierałam zaraz po BMT. Zabawny był section hiker, który zaczął nam dawać dobre rady - zawsze tak jest.






Fontana Hilton i...



Słynna łazienka.




Wciąż był sezon hikerski i do centrum wsi można było podjechać płatnym busem. Jest tam niewielki sklep - jedyna szansa na zakupy, jeśli nie wysłało się paczki. Na AT ominęłam go i niosłam zapas jedzenia na 10 dni. Tym razem dni byłoby jeszcze więcej, a chciałam też nadrobić to, czego nie widziałam. Doładowałam baterie, zrobiłam te zakupy (marne i drogie), skorzystałam z wifi i podsuszyłam rzeczy - banknoty zupełnie przemokły.







Też busem wróciłam na zaporę. Jest tam informacja turystyczna i kilka tablic, na których uwzględniono historię rdzennych Amerykanów.






Niezapomniany widok zapory z wysepką, znajdziecie go też w archiwalnej relacji z 2017.








Udało się - szłam zgodnie z planem i nie miałam żadnego opóźnienia. Miałam wszelkie szanse wyrobić się z noclegami w zarezerwowanych miejscach. Bardzo się z tym trzeba starać, zawsze istnieje ryzyko kontroli przez strażnika parkowego. Do końca szlaku miałam wędrować w Parku Narodowym Great Smoky Mountains. Park obejmuje dość duży obszar w wysoko położonej części grzbietu Blue Ridge. Góry z daleka wydają się błękitne, a masyw jest szczególnie często mglisty i wiszą na nich chmury, stąd takie nazwy.





Odcinek AT na terenie parku jest bardzo często odwiedzany, nie tylko przez thruhikerów, ale też section hikerów i jednodniowych spacerowiczów. Sam park jest najczęściej odwiedzanym parkiem w USA, ale dotyczy to tylko części dostępnej dla samochodów. BMT wiedzie przez zupełnie inne rejony, bardzo dzikie i rzadko odwiedzane. W parku jest bardzo dużo niedźwiedzi, ze względu na niepoprawnie zachowujących się turystów samochodowych dość mocno zdeprawowanych. Co chwilę słyszy się o jakimś natręcie, z  powodu którego zamykane są wiaty, tak żeby się odzwyczaił.






Ciężko mi było z zapasem jedzenia, ale szlak był szczęśliwie płaski, biegł wzdłuż zapory, bardzo starą drogą, zamkniętą chyba ze 100 lat temu. Surrealistyczną pamiątką sprzed zamknięcia były rozbite zabytkowe samochody, leżące sobie między drzewami. Nie lada gratka, myślę, dla miłośników motoryzacji.





Od aut zdecydowanie wolałam rododendrony - pojawiły się kwiaty gatunku, którego wcześniej nie odnotowałam. Były różowe w liliowym odcieniu, niezbyt obfite zazwyczaj.










Kolejną pamiątką dawnych czasów był komin starej chaty. Musiało tam być kiedyś całkiem ruchliwie.




Spotkałam bardzo przestraszonego chłopaka, który ostrzegł mnie przed jakimś zwierzęciem, które go zaatakowało. Chyba chodziło mu o dziki, które są aktualnie plagą w parku. Mówił, że rozszarpały mu śpiwór, ale chyba nie kiedy w nim spał? Może zostawił do suszenia? Nie zdążyłam spytać. Ostrzegłam wobec tego dwóch kajakarzy na nadjeziornym biwaku, z którego chłopak najpewniej wracał. Faktycznie wszędzie były ślady dzików, ale jeszcze nigdy nie miałam z nimi problemów, nawet matki z warchlakami zawsze uciekały, więc nie obawiałam się. W dobrym czasie osiągnęłam swój zarezerwowany biwak. Nikogo na nim nie było. Każdy biwak w parku ma stalową linę do wieszania jedzenia, więc postąpiłam zgodnie z zasadami i powiesiłam wieczorem worek. Park nie pozwala na standardowe mocowanie ursacka do gałęzi czy pnia, każde żarcie trzeba powiesić, nawet plastikową beczkę, bo niedźwiedzie nauczyły się je otwierać. stalowa lina z karabinkiem to dość dobre rozwiązanie - w przypadku własnej liny nie jest tak dobrze, bo niedźwiedzie potrafią przegryzać liny. Żaden niedźwiedź nie był zainteresowany tak czy owak.






Nocą było całkiem bezwietrznie i bardzo parno. Słyszałam gdzieś w pobliżu dziki, jeśli dobrze pamiętam. Okolica biwaku była mocno zryta. Świt nastąpił bardzo wcześnie, bo już niedaleko było do przesilenia letniego. Wyszło słońce i przesączało się do dna lasu. W błocie świetnie było widać ślady niedźwiedzi.






Bardzo niedaleko był opuszczony dom, w którym świetnie by się spało, gdyby było wolno. Nie ryzykowałam ze względu na strażników i bliskość innego biwaku, na którym jak się potem okazało byli ludzie. W porannym powietrzu unosił się dym z ogniska. Strażników spotkałam, owszem, na moście, ale byli mili i nie chcieli oglądać mojego pozwolenia.





Dalsza część zaplanowanej na ten dzień trasy była już całkiem nieuczęszczana. Dalej szłam wzdłuż brzegów Zapory Fontana i nie było żadnych stromizn. Dokuczała tylko parna pogoda i w końcu lunęło. Deszcz nie trwał długo, ale lało tak mocno, że znowu całkiem przemokłam.







Szykowałam się na przyjemny biwak, myślałam, że może spotkam na nim jakichś ludzi i będzie można pogadać, ale na miejscu spotkałam tylko jedną żywą istotę: wielkiego niedźwiedzia. Dorodny samiec w ogóle się mnie nie bał i nie bardzo chciał odejść. Jak go zobaczyłam obwąchiwał grunt pola namiotowego w poszukiwaniu ludzkiego jedzenia. Bardzo niedobrze... Zaczęłam na niego wołać, stukać kijkami unosząc je w górę i wtedy się oddalił, ale bardzo niechętnie i powoli. Poszedł prosto na szlak, którym miałam iść dalej rano. Trochę się przestraszyłam, bo nie zachowywał się tak jak powinien i się mnie nie bał - mógł wrócić. Nie było z jego strony agresji, jednak trochę się przestraszyłam. Mieć z nim do czynienia w nocy nie chciałam. Nie miałam jednak innego wyjścia niż rozbić się w wyznaczonym miejscu. Do następnego było za daleko, gdzie indziej trudno byłoby znaleźć miejsce, a ryzykowałabym mandatem. Robiłam tego wieczora wiele hałasu, jedzenie bardzo skrupulatnie powiesiłam razem ze wszystkim innym co ma zapach. Zjadłam kolację w pewnej odległości od namiotu.

Niedźwiedź nie wrócił.






Po kilku godzinach wędrówki następnego dnia spotkałam bardzo sympatyczną parę, kompletującą szlak BMT we fragmentach. Opowiedzieli mi, że słyszeli, że jakiegoś niedźwiedzia z problemami przeniesiono z innej części parku tutaj, bo tam turyści go karmili żeby robić zdjęcia i były z nim kłopoty. Przeniesiono go na BMT, gdzie jest mało ludzi, żeby się odzwyczaił. Fajnie, tylko że niekoniecznie miałam ochotę być narzędziem odzwyczajania niedźwiedzia od ludzi...




Jeszcze jednego misia spotkałam nad strumieniem, idąc w górę doliny, po tym jak przeszłam przez tunel i kawałek drogą w remoncie. Ten był zupełnie normalny, czmychnął zaraz w gąszcz.





Fajny był ten "wodny" odcinek", rzeki szumiały pięknie, woda się pieniła wśród głazów. Mostki, im dalej w górę, tym były gorsze. Zmurszałe i śliskie pojedyncze pnie z obluzowaną poręczą. Aż i one się skończyły i trzeba było brodzić. Woda była zimna, po kolana, ale przejrzysta. Przy wezbraniu fatalna sprawa, ale teraz nie było trudno, tyle że musiałam się zastanowić, gdzie stawiam nogi.









Nie brakowało azalii, w tej części gór szlaki były bardziej wydeptane, naprawdę idealne. Nie groziło też żadne załamanie pogody.








Biwak był znowu w dolinie, żeby do niego dotrzeć trzeba było przejść wiele razy jeden i ten sam strumień. Jakoś mi się udało nie zamoczyć butów. Znów byłam sama, na szlaku żywego ducha. Mniej popularna część biwaku była super, pod sosnami, suchutka. Druga nad samą rzeką, na mokrej glinie, cieszyła się o wiele większym powodzeniem. Oczywiście rozbiłam się pod sosnami. Rozważałam ognisko, ale w końcu ogarnęło mnie lenistwo i boczek usmażyłam na patelni. Bardzo miło siedziało się tak samemu na konarze. Czy niedźwiedź przyjdzie do bekonu? Nie zauważyłam niczego podejrzanego...








Naprawdę cudny grzbiet zaczął się od skrzyżowania szlaków BMT i Deep Creek Trail. Grzbiet nosił nazwę Sunkota Ridge i widać z niego było najwyższy szczyt na Appalachian Trail, Clingmans Dome (2025 m n.p.m.). Jego nazwę niedawno zmieniono na oryginalną, indiańską: Kuwohi. Tym razem był weekend i już naprawdę musiałam kogoś spotkać, przecież to niemożliwe, żeby po calym parku nikt nie chodził. I tak, w końcu spotkałam dwóch panów, którzy niezależnie od siebie rozbijali obozy na biwaku na grzbiecie. Poszłam tam po wodę do źródełka, ależ była genialna, lodowata. Chłopak miał chyba namiot, a starszy facet hamak. Była dopiero 13, więc wyraźnie przyjechali się zrelaksować. Fajne miejsce.















Skrzyżowanie z innym ciekawym szlakiem, który wiedzie w Appalachy od Oceanu Atlantyckiego.





Cywilizacja objawiła się na samym dole. Doliną Oconaluftee River biegła główna droga przecinająca park, od Cherokee do Gatlinburga. Chciałam pojechać do Cherokee do Muzeum Indian Cherokee, ale nie miałam na to szans, byłam za wolna, a łapanie stopa na tej drodze było trudne. Miałam tylko czas żeby dojść na swój biwak. W ośrodku jeździeckim miało być jakieś jedzenie do kupienia, ale prawie nic nie było, nic co mogłabym kupić. Więc niepotrzebnie zbaczałam. Szlak chwilowo był okropny, obok wielkiego pola namiotowego dla turystów samochodowych Smokemont szlak był kompletnie zrujnowany kopytami. Na szczęście nie trwało to wiecznie, tylko do wodospadu Chasten Creek Cascade.





Miałam rezerwację na biwak przed wodospadem, wśród końskich odchodów, ale było tam tak okropnie, że postanowiłam zaryzykować i pójść do następnego. To było bardzo niedaleko, a korzystnie też było zrobić też kawałek podejścia przeznaczonego na następny dzień, który miał być deszczowy. Dużo ludzi było na tym biwaku, w ogóle nie był on płaski, ale udało mi się znaleźć spłachetek równego terenu pod mój namiot. Dla hamakersów to nie problem. Byli bardzo mili, więc wprosiłam się do nich na ognisko upiec bekon - z ogniska jest o wiele smaczniejszy niż z patelni, bardziej chrupiący. Śmiali się trochę, udając rosyjski akcent i że ja jestem takim traperem, co jada surowe ryby - byli z gatunku ludzi, którzy jedzą tylko gotowe produkty trekkingowe. Darowałam im winy, byli naprawdę mili, opowiadali też sobie nawzajem gdzie byli, a ja te miejsca prawie wszystkie znałam. Muszę jeszcze tylko nadrobić więcej pustyń na południowym zachodzie i będę mogła powiedzieć, że już wszystko co najlepsze w Stanach widziałam (może poza Alaską i chyba Hawajami).







Wstałam jak tylko mogłam wcześnie, jeszcze po ciemku, bo chciałam uciec przed deszczem. Miał padać cały dzień i faktycznie po godzinie zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Popadało też z godzinę, potem nastąpiła niespodziewanie przerwa, dzięki której mogłam na kolejne pasmo wdrapać się bez kurtki. Po drodze ładne kaskady i grupa trzech czy czterech pań, wracających z weekendowego biwaku.











Na koniec dnia trafił mi się wysoko położony grzbiet, na którym rosły drzewa iglaste. Tak właśnie pamiętałam, że było na takich górach jak Clingmans Dome czy Roan Mountain. Cieszyłam się bardzo na wieczór, bo miałam spać w ostatniej na szlaku wiacie (jak zauważyliście nie było ich wiele). W Smoky Mountains wiaty są w zasadzie tylko na AT i wszystkie wyglądają tak jak ta jedyna na BMT: są kamienne, mają w bocznej ścianie kominek i piętrowe platformy do spania. Ta była fajna, bo jeszcze miała zadaszony stół piknikowy. Zjawiłam się pod wiatą już o 17. Poszłam od razu po wodę do źródła, trzeba było zejść kawał drogi. Była tabliczka z prośbą do tych, co podróżują konno, żeby nie prowadzili koni do źródła, tylko przynieśli sami wodę. Niestety jakieś barany dopiero co złamały zakaz i stroma ścieżka była rozwalona kopytami, a wokół źródła było pełno końskich odchodów. Niektórzy nie myślą... Jak tylko wróciłam do wiaty lunęło, i to jak! Burza która przechodziła cały wieczór była po prostu spektakularna, a ja wręcz wniebowzięta, że mogę ją podziwiać spod dachu. Nie ma nic lepszego w życiu hikera, moim zdaniem! Sączyłam herbatę, ssałam herbacianego cukierka, którego niosłam od początku podróży na specjalną okazję - było idealnie. I oczywiście nikogo innego nie było!









Przestało padać jakoś nad ranem, ale woda jeszcze długo stała w licznych kałużach. Szlaki udostępnione dla koni zawsze są w kiepskim stanie. Po deszczu kolory były świeże, rododendrony o barwie purpurowej pokryte kropelkami wody. Doszłam pod wieżę widokową na Mount Sterling (1780 m n.p.m.). Zostawiłam na dole plecak i weszłam na wieżę. Było mi trochę nieswojo, ale widok był tego wart - 360 stopni i wszystkie góry w okolicy, wyraźnie widoczny grzbiet z kryjącą się gdzieś tam w cieniu Appalachian Trail.










Teraz trzeba już było zejść, nieuchronnie zbliżał się koniec szlaku. Mijałam się ze spotkana na górze parą, która przetrwała burzę w namiocie. Suszyli się do południa, potem niespiesznie schodzili. Skończyłam szlak z pewnym żalem, bo kończył się kolejny etap, ale cieszyłam się na kolejny, bardzo krótki - dwa dni na Appalachian Trail. Tego popołudniua udałam się do drogi i mostu na Pigeon River, gdzie spotkałam się z AT, a potem jeszcze kawałek do hostelu Standing Bear Hostel, gdzie poprzednio się nie zatrzymałam, tylko kupiłam jedzenie w hostelowym sklepiku. Hostel nie był pełen, ale było dużo ludzi, w tym kilka osób, które poznałam w Fontanie. Razem z dwójką Kanadyjczyków, dwoma chłopakami z Maine, którzy zasuwali z nadzieją zakończenia przejścia w październiku oraz jeszcze paroma innymi osobami siedzieliśmy długo przy ognisku. Moje już niedługo 27 000 mil robiło pewne wrażenie ;-)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz