poniedziałek, 25 stycznia 2016

Te Araroa: Wellington - St Arnaud (Queen Charlotte Track, Richmond Range)

Na szczescie nie taki to koniec swiata na Poludniowej Wyspie jak myslalam, jest zasieg i jest internet. Prysznic, internet, banany - o tym sie mysli na szlaku :-)

Zanim na pokladzie nocnego promu opuscilam Wyspe Polnocna pokonalam jeszcze pagorki Wellington (zdazylam sie zgubic w okolicach zoo :-)), by w Island Bay osiagnac poludniowy koniec szlaku na Wyspie Polnocnej, gdzie w 2010 otwarto Te Araroa i na pamiatke postawiono pomnik. Chwila byla dosc wzruszajaca, ale krotka, bo pogoda paskudna.





W tym tez miejscu minelo 1700 km.



A o 2:30 nad ranem bylam juz na pokladzie promu (Kiwisi maja wakacje i nie dalo sie kupic biletu na prom w dzien, ale to i lepiej - oszczednosc na noclegu i nastepnego dnia moglam juz kontynuowac wedrowke. Bylam jednak cokolwiek niewyspana... Przybilismy do brzegu o 7, a o 8 mialam juz nastepny kurs motorowka z Picton do Ship Cove. Tam rozpoczyna sie wedrowka przez Wyspe Poludniowa. Urocze miejsce! Zatoka, do ktorej przybijal James Cook, strumyk z ktorego pobieral wode, busz, czysta woda... No i tlum! Queen Charlotte Track to bardzo popularny kilkudniowy szlak. Wiedzie przez teren prywatny, wiec trzeba bylo oplacic przejscie (18$), za to nawierzchnia byla idealna i 83 km przeszlam w 3 dni (z czego QCT ma 64 km). 






Widoki ladne, ale wart uwagi tylko poczatek i koniec. To choroba dlugodystansowcow - nic juz nie robi na nas wrazenia, bo juz to widzelismy... Na zdjeciach te ladne fragmenty, teraz jak patrze to calkiem pieknie tam bylo :-). Biwakowalam na dziko, chcac uniknac tlumu.







Ciekawostka - 17138 km do Warszawy (Tadziu, pozdrawiam :-))








Z Havelock wrocilam do Picton autostopem i odebralam torby z jedzeniem na nastepny etap (przechowalam je w biurze statkow przewozacych turystow do Ship Cove). Spedzilam tam tez noc, a rano wrocilam do Havelock, gdzie spotkalam kolezanki - Susie i Bloody Mary. Sa z tych szybkich i przewaznie za nimi nie nadazam :-). Na Te Araroa "trail names" nie sa tak popularne jak w Stanach, ale zdarza sie, ze ludzie przedstawiaja sie: Bloody Mary, Princess of Darkness, Continental Drifter, Skittles. Ja jestem Zebra - to z powodu smiesznej opalenizny w paski, jaka mam na nogach.


Tego dnia minelo 1800 km. Ostatni odcinek cywilizacji poza tym byl nieciekawy, a zakonczyl sie w Pelorus Bridge. Nazajutrz zapowiedziano ewakuacje pola namiotowego, z powodu spodziewanej powodzi po obfitych opadach deszczu. Ruszylysmy w gore rzeki :-)



Szlak byl bardzo malowniczy, niezbyt trudny, z pieknymi widokami. Tylko 10-dniowy zapas jedzenia dawal w kosc. A po poludniu rzeczywiscie zaczelo lac. Wysuszylam sie i ubranie w chatce, gdzie rozpalilysmy w piecu i spedzilysmy deszczowa noc. Rzeka rzeczywiscie wezbrala! Na szczescie nastepny odcinek zaopatrzony byl w wiszace mosty. Mroza krew w zylach, ale juz sie przyzwyczajam :-)








Kolejny dzien byl takze deszczowy, ale potem juz sie rozpogodzilo i do konca Richmond Range mialam piekna pogode. Wspinalam sie na coraz wyzsze wzniesienia, a widoki byly coraz lepsze.








Mount Rintoul to najtrudniejsza czesc trawersu Richmond Range (ktory z kolei uchodzi za najtrudniejsza czesc Te Araroa, ale nie jest juz tak dziki jak dawniej, szlak jest wyrazny i dobrze oznakowany). Upiornie strome zejscie zlebem z Little Rintoul dalo mi w kosc, szczegolnie ze przesadzilam z iloscia masla orzechowego, ktore konsumowalam przed podejsciem. Jednak tluszcz sie u mnie nie sprawdza, wrocilam do Nutelli, nie ma jak weglowodany :-)




Odcinek wzdluz rzeki takze byl piekny, po deszczu nie do przejscia, ale woda juz dawno opadla i niezliczone pokonywanie gorskiego strumienia nie sprawilo mi trudnosci.



A potem cos naprawde pieknego, masyw czerwonych gor, ciekawych zwlaszcza dla geologow. Kawalek zielonego serpentynitu zabralam ze soba :-).



W takim to pieknym miejscu wypadlo 1900 km!




Noclegi ostatnio wylacznie w chatkach, przewaznie pochodzily z lat 60., ale zdarzaly sie nowsze. Ta zostala wybudowana w latach 90. po tym jak powodz zmyla stara, nizej polozona, razem z nocujacymi w niej pracownikami DOC...



Trawersy wzgorz przecietych wijaca sie w dole rzeka nie nalezaly do najlatwiejszych - grunt zupelnie niestabilny i osuwajace sie kamienie, ale wedrowcow duzo, wiec sciezki zostaly jako tako wydeptane.





Ostatnia rzeka do przejscia, ostatni nocleg w Richmond Range i dzis juz zejscie w doline. Asfalt - hurra ;-). Ten odcinek nie zajal mi duzo czasu i juz o 16 bylam w St Arnaud, pomimo porannego relaksu w chatce, rozwiazywania zagadek i czytania National Geographic do 11. St Arnoud stara sie byc alpejska wioska, trzeba przyznac, ze calkiem tu sympatycznie. W sklepiku mieli jablka i banany :-)



Nastepny etap takze bedzie wysokogorski, oby pogoda dopisala i przejscie snieznego Waiau Pass nie sprawilo problemow. Za jakis tydzien powinnam byc w Boyle Village.

Jak wam sie podobaja zdjecia z nowego aparatu? Jakas roznica? Mam nadzieje, ze nie sa gorsze!