niedziela, 18 kwietnia 2021

Wielkopolska: Szlak Czerwonak - Jezioro Płotki k. Piły

Główną przyczyną, dla której pod koniec marca udałam się na wędrówkę w województwie wielkopolskim była osoba Christine "German Tourist" Thürmer, niemieckiej hikerki, która wędruje przez Polskę ze Zgorzelca, mając nadzieję na możliwość kontynuowania przez Litwę, Łotwę, Estonię i Finlandię do granicy ze Szwecją na krańcu Zatoki Botnickiej. Jest to kontynuacja jej przejścia Europy na linii północ-południe. Zeszłego lata wyruszyła z Görlitz i dotarła na południe Włoch.

Christine należy do grona osób, które podziwiam i których poczynania z zainteresowaniem śledzę. Jest najbardziej zasłużoną europejską hikerką, aktualnie ma w nogach 53 000 km, przy których moje 28 000 wygląda dosyć blado :-). Jest pierwszą osobą z Niemiec, która zdobyła Triple Crown of Hiking.

Mapę trasy możecie obejrzeć tutaj, Christine ma profil na Facebooku i Instagramie, gdzie codziennie publikuje relacje.

Pomogłam Christine zaplanować trasę przez Polskę, tak żeby mogła wędrować przez ładne tereny szlakami turystycznymi, a nie klepać asfalt na Camino de Santiago czy E11, który też nie ma najciekawszego przebiegu.

Na trasie słynnej hikerki znalazł się fragment czerwonego szlaku PTTK z Czerwonaku koło Poznania do Jeziora Płotki koło Piły, który mając 165 km znalazł się na mojej liście szlaków długodystansowych - postanowiłyśmy z Christine spotkać się właśnie na tym szlaku, a do wycieczki, w celu przejścia całego czerwonego szlaku, dołączył także znany Wam doskonale z poprzednich naszych wspólnych wędrówek Michał, zwany Shakespearem.

Spotkanie wszystkich trzech hiker trash'ów nastąpiło więc na stacji kolejowej Czerwonak, 11 km na północ od Poznania, kiedy to zajechał na nią mój pociąg. Christine zjawiła się 10 minut wcześniej, a Michał od razu ją poznał, w związku z czym czekali już na mnie i machali radośnie na powitanie. Po drugim śniadaniu zlokalizowaliśmy kropkę, wymalowaną na drzewie obok stacji.




Zrobiwszy sobie kilka pamiątkowych zdjęć ruszyliśmy za dość chyba niedawno wymalowanymi czerwonymi szlakami. Christine ma w zwyczaju podążać za śladem na GPSie, od razu więc wyszła na jaw rozbieżność pomiędzy śladem i znakami w terenie, które prowadziły bez ścieżki przez las. Stary przebieg musiał być jeszcze inny, bo wypatrzyliśmy stary znak w ogrodzie domu, który wyrósł niedawno na skraju lasu. Christine nie była przekonana, ale wytłumaczyliśmy jej, że takie rzeczy to częste zjawisko na polskich szlakach, a my mamy doświadczenie i musi nam zaufać :-)

Za osiedlem domów trafiliśmy na piaszczysty trakt, z którego wyłoniła się ogromnie stroma ścieżka prowadząca na szczyt morenowego wzgórza o nazwie Dziewicza Góra. Trzeba tutaj zaznaczyć, że północna Wielkopolska obfituje w moreny i inne pozostałości po epoce lodowcowej, w związku z czym krajobraz nie jest bynajmniej płaski; nie jest też ani trochę nudny.







Na skraju pól spoczęliśmy na chwilę coś przekąsić. Choć na następne dni zapowiadano chwilowe ocieplenie było raczej chłodno. Jak zwykle zanim usiedliśmy, zrobiliśmy z Michałem kilka ćwiczeń rozciągających - od kilku już lat na wędrówkach nigdy nie siadam bez rozciągania, inaczej kompletnie bym zesztywniała. Thru-hiker nawet żeby usiąść musi się wysilić. A jednak nie każdy - Christine z kolei nie rozciąga się nigdy, mówi że nie ma takiej potrzeby. Wrzuciła nasze wygibasy do swojej relacji na IG, co sprawiło, że hikerski światek w Niemczech miał tego dnia niezły ubaw.







Z nawigacją też trzeba się było wysilić, bo GPS nas zwiódł i zaprowadził na nieistniejące skrzyżowania z nieistniejącą drogą. Poszliśmy dziczą ścieżką przez las i dobiliśmy do szlaku kawałek dalej. Odświeżenie oznakowania nastąpiło w sposób całkiem chaotyczny, raz było odświeżone, a raz nie.

Tak czy owak zaraz potem znaleźliśmy się w pięknym dzikim lesie. Nie zaczął się jeszcze sezon wegetacyjny, więc las pozbawiony zieleni nie ukazał nam się w pełnej krasie, ale już same leżące na ziemi omszałe konary robiły wrażenie. Towarzyszył nam też różnorodny chór ożywionych ptaków.








Gdzieś pod koniec tego ładnego odcinka natknęliśmy się na głaz narzutowy. Nie był bardzo duży, ale w wieczornym słońcu tak sympatycznie wyglądał - rozczuliłam się na wspomnienie wędrówki przez Szwecję, bo przecież głaz ten pochodził z Gór Skandynawskich i przybył do nas wraz z lodowcem wiele tysięcy lat temu. Później oczywiście widzieliśmy jeszcze mnóstwo takich - w północnej Polsce to widok nader pospolity.




Nocleg zaplanowałam w arboretum w Zielonce. Miałam w planie jak zwykle zapytać w leśniczówce, bo leśniczówka była na mapie, z tym że okazało się, że to nie leśniczówka tylko ośrodek badawczy i nie było w nim nikogo. Jednak część budynku była zamieszkana przez nie związanego z leśnictwem cywila, który powiedział nam, że z całą pewnością nikomu nie będzie przeszkadzało, jeśli rozbijemy się w parku. Zaopatrzyliśmy się też u niego w wodę pitną. Buszowaliśmy trochę po okolicy zanim znaleźliśmy odpowiedni biwak. Wszyscy jesteśmy wybredni, trzeba przyznać. Christine rozłożyła swój przestronny Tarptent Rainbow wśród krzewów, w pewnym oddaleniu. Ja również lubię trzymać się nocą z dala od współtowarzyszy, ale dla Michała robię wyjątek, bo lubimy prowadzić rozmowy wieczorami i rano, w związku z czym wygodniej jest rozbić się blisko. Wybraliśmy rozłożysty świerk i rozgościliśmy się pod nim. Yr.no zapowiadało deszcz jeszcze przed świtem, a świerk ochronił nas przed większością opadu. Umówiliśmy się na wyjście o 7:30 letniego czasu środkowoeuropejskiego - gdyby któreś miało jakieś wątpliwości. Summer time! Z tym, że temperatura nie wskazywała na nic letniego.







Nazajutrz wyruszyliśmy zgodnie z planem. Rzeczywiście pokrapywał deszcz, ale nie jakoś intensywnie. Tak zostało cały dzień. Chyba pierwszy raz w życiu doświadczyłam takiego deszczu, niby padało równo cały dzień, ale ilość wody jaka skapywała na człowieka równała się dokładnie ilości, jaka mogła odparować z ubrania, więc nikt nie zmókł. Zajrzeliśmy nad jezioro w Zielonce i szliśmy przez las aż do Niedźwiedzin. Po drodze mijaliśmy bardzo nieliczne zabudowania, piękną starą stodołę i kwitnące przebiśniegi.









Przed wsią daliśmy nura do lasu żeby się wysiusiać, a właśnie wtedy nadjechało auto. Widząc nas kierowca się zatrzymał i wysiadł, był to leśniczy. Już się przestraszyliśmy, ale był miły - chciał nam powiedzieć żebyśmy nie szli wgłąb, bo jest wycinka. "My tylko chcemy się wysikać!" zostało skwitowane gromkim śmiechem.

Za Niedźwiedzinami, które był bardzo urocze, z placykiem i przystankiem na środku wsi, znów znaleźliśmy się na prostej drodze przez las. Tym razem szliśmy wspólnie z Camino i lokalnym szlakiem zabytkowych kościołów.







Wynurzyliśmy się  z lasu w następnej miejscowości o nazwie Rejowiec. Na skrzyżowaniu stanęliśmy na chwilę, bo zaszła potrzeba wyjaśnienia Christine genezy pojawienia się wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej na fladze państwowej, zawieszonej na ogrodzeniu kapliczki (w szerszym kontekście zawłaszczenia symboli narodowych przez frakcję konserwatywną). 




Następnie chcieliśmy odwiedzić drewniany kościół wybudowany w roku 1626 dla zboru kalwińskiego przez Andrzeja Reja ze Skoków, wnuka Mikołaja Reja z Nagłowic, sławnego renesansowego pisarza. Świątynia była ewangelicka do 1945 r. Wejście do środka okazało się niestety niemożliwe.





Pod niezmiennie szarym niebem szliśmy dalej w kierunku Skoków, które minęliśmy opłotkami, zaliczając po drodze drewnianą kładkę nad Jeziorem Karolewskim.








Najpiękniejszy tego dnia odcinek czekał nas nad dużo większym Jeziorem Budziszewskim. Długie i wąskie, bez wątpienia było jeziorem rynnowym, jednak brzegi nie były bardzo strome. Podobnie było nad Jeziorem Rogoźno, nad którym wędrowaliśmy później, a które kontynuowało się w tej samej rynnie.







Pod wieczór szlak doprowadził nas do Rogoźna, choć po drodze nagle i niespodziewanie zupełnie zniknęły znaki szlaku. Urwały się nagle w lesie, najpewniej na granicy dwóch gmin, z których pierwsza miała znaki odnowione, a druga wcale, od początku istnienia szlaku. Mapy.cz jednak jasno wskazywały drogę, którą ruszyliśmy, zaopatrzywszy się w jednym ze sklepów przy głównej ulicy w wodę i prowiant. Christine jest wielką fanką polskich pierogów i najważniejszy był dla niej dział garmażeryjny. Pierogi bardzo łatwo przygotowuje się na kuchence turystycznej, zagotowując i odstawiając na chwilę.





Przystanęliśmy jeszcze na chwilę przy rogozińskiej farze, kościele św. Wita - stare wezwanie ma wskazywać na wczesną fundację, fundację Mieszka I i Dobrawy z X wieku. Obecna świątynia pochodzi z pierwszej połowy XVI wieku. Na przyległym terenie, będącym pewnie dawniej cmentarzem, rozrosła się wspaniale cebulica - właśnie kwitła.





Przekroczyliśmy spiętrzenie na rzece Wełnie, a potem zbliżyliśmy się do niej jeszcze raz, ale odbiliśmy w las. Kawałek lasu za Biniewem upatrzyliśmy sobie na nocleg. Byliśmy dość zmęczeni, zapodawszy sobie 37-kilometrowy odcinek. Zasiedliśmy razem do kolacji, zjedliśmy, a potem wypłoszył nas zryw wieczornego deszczu.




To już śniadanie - płatki z mlekiem i suszonymi owocami.




Ani w Rogoźnie, ani w lesie, ani nigdzie dalej nie uświadczyliśmy ani jednego znaku. Nic, zero. Zaczęliśmy się obawiać, że PTTK zlikwidowało szlak nikogo o tym nie informując, ale skoro mieliśmy ślad, szliśmy dalej. Przeszliśmy mostem nad Wełną po raz kolejny, a niedługo potem znaleźliśmy się we wsi, w której jeszcze było dużo przedwojennych zabudowań z cegły, niestety w coraz gorszym stanie. 










Las jednak nie był daleko, jak wszędzie w tej części Wielkopolski. Z dala dojrzeliśmy tabliczkę "Rezerwat Klasztorne Dęby". Było to jedyne miejsce na szlaku, w którym obficie rosły kwiaty. Choć polscy leśnicy chwalą się, że runo leśne w naszych lasach nie jest tak zrujnowane w innych krajach, gdzie produkcja drewna jest jeszcze bardziej intensywna, trudno zobaczyć to gołym okiem. Kwiaty w lasach gospodarczych są zjawiskiem niezwykle rzadkim. Poza rezerwatami nawet gatunki uznawane za pospolite widuje się sporadycznie i w niewielkich skupiskach. Tutaj w dębowym starodrzewie było tak cudnie, że stanęłam jak wryta i zarządziłam kilka minut przerwy na upajanie się widokiem kęp przylaszczek i zawilców, przetykanych złocią. Wreszcie widać było, że nadeszła wiosna, kwiatki wychylały głowy ku słońcu, a ich płatki delikatnie drgały na wietrze. Pnie martwych drzew spoczywały godnie na dnie lasu, okryte całunem żywo-zielonych mchów.











Ciekawe na szlaku Czerwonak - Płotki było to, że nie przechodził prawie przez wsie, tylko malutkie osady, ale za to zaliczał wszystkie większe miasteczka. I tak teraz przyszedł czas zaliczyć Wągrowiec. Na granicy miasta umieszczono powitalny postument. W Wągrowcu mieszkał Jakub Wujek, autor znanego polskiego tłumaczenia Biblii. Samo miasto zostało założone około roku 1300 na wyspie Prostynia. Później długo należało do cystersów. Nie mieliśmy okazji zwiedzić miasta, bo szlak od razu skręcił nad jezioro. Natomiast zdążyliśmy zaliczyć popas przed supermarketem.









Jezioro Durowskie (Durowo to jednak z osad, które później utworzył miasto) podobnie jak poprzednie było rynnowe. Brzegiem prowadziła promenada, która potem nagle zamieniła się w ścieżkę. Z żalem z niej schodziliśmy, w las. Zrobiło się tymczasem nagle bardzo ciepło i po kolei zdejmowaliśmy warstwy ubrań.









Resztę popołudnia spędziliśmy w mozaice pól i zagajników, mając po lewej kolejne, już mniejsze, jeziora. Christine zaproponowała, że może nagramy jakąś piosenkę do mediów społecznościowych, co więcej chciała żeby był to tradycyjny polski utwór. Długo się nie namyślając zaintonowaliśmy z Michałem Rotę. Antygermanizacyjny protest song świetnie się nadawał do zaprezentowania niemieckiej turystce, oczywiście nie omieszkaliśmy streścić przesłania. Christine była zdania, że pieśń jest bardzo piękna, ja zresztą podzielam jej zdanie, utwór brzmi wspaniale. Niestety nagranie nie powstało... Warto wspomnieć, że Maria Konopnickia napisała tekst w moim mieście, w Cieszynie, a ukazał się on po raz pierwszy w Gwiazdce Cieszyńskiej 7 listopada 1908. Muzykę skomponował Feliks Nowowiejski.








W ostatnim mijanym tego dnia większym gospodarstwie poprosiliśmy o wodę, tzn. Christine poprosiła, bo po drodze nauczyliśmy ją bardzo przydatnego polskiego zdania: "dzień dobry, czy mogę prosić o wodę z kranu?". Misja zakończyła się powodzeniem, miła rodzina napełniła nam wszystkie butelki, a w międzyczasie zaznajomiliśmy się z kotem. Potem zboczyliśmy na chwilę ze szlaku obejrzeć poniemiecki cmentarz, który wyróżniał się z dala zwartym drzewostanem. Rósł na nim kobierzec barwinku i cebulic, były jeszcze nagrobki, ale tablice usunięto, została tylko jedna, popękana.







Niedaleko był zalesiony kraniec dużego jeziora. Były tam stawy, pola, ale nie było wyjścia, bo w pobliżu akurat nie było już żadnego większego lasu, więc tam się skierowaliśmy. Był to nasz ostatni wspólny wieczór, bo dalej Christine kierowała się na Gołańcz i Nakło nad Notecią, a my czerwonym szlakiem do Piły.

Wdrapaliśmy się na wysoki brzeg, ale las był niedawno trzebiony i trudno było znaleźć płaski teren pod trzy namioty. Udało się jednak. Wieczór był ciepły, zaświeciły gwiazdy. Długo rozmawialiśmy, także o tym że ze wszystkich krajów, jakie Christine ma po drodze, Polska jest tym, w którym zupełnie się nie spodziewała odnaleźć thru-hikerskiej społeczności. Dla nas też było fajnie znowu się w niej znaleźć. Jako osoba preferująca wędrówkę solo nie przywiązywałam wcześniej aż tak dużej wagi do atmosfery panującej na szlakach w USA; jako coś zwykłego traktowałam wspólne przeżywanie radości i cierpień z ludźmi spotykanymi po drodze. A teraz bardzo mi tego brakuje.






Obudziłam się jeszcze przed świtem i oczekiwałam na wschód słońca po uszy zanurzona w śpiworze. Było zimno i wilgotno, mgła zapuszczała macki do lasu znad stawów, mimo że byliśmy na wzniesieniu.






Christine wykazała zdecydowanie większą wprawę w pakowaniu się i mimo naszych z Michałem starań znów była gotowa minutę przed nami. Potem nastawiłam samowyzwalacz i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.





Żeby wrócić na szlak musieliśmy zejść w dół, nad stawy. Z powodu wilgoci już było duszno, choć jeszcze wcale nie ciepło. Z pól mgły właśnie się dźwigały, unosiły nad oziminą. Poranek był naprawdę śliczny.







Rozstaliśmy się w "downtown" Laskownica Wielka, na skrzyżowaniu.





GPS zniknął razem z naszą znajomą, więc musieliśmy się sami zająć nawigacją po szlaku-widmie. Znaków nadal nie było żadnych. Pojawiły się za to wiatraki, cała farma wiatrowa.





Ten odcinek był mniej leśny, bardziej wiejski, a we fragmencie lasu, który się trafił znaleźliśmy dziwne rzeczy...






Mieliśmy kawałek iść główną drogą, ale na szczęście był wzdłuż niej chodnik, więc jakoś w miarę szybko zeszło. Zatrzymaliśmy się w Próchnowie, zauważyliśmy ładny stary budynek, pewnie kiedyś szkoły, a dalej cegielnię w ruinie i pałac do którego należała. Pałac był dziwaczną hybrydą, widać było jak rozbudowywaną. Ostatnią dobudówkę zdiagnozowałam jako pochodzącą z PRL, ale myliłam się, wybudowano ją w 2004. Tak czy siak wyraźnie wyróżniała się brzydotą i trudno zrozumieć jak konserwator zabytków mógł wyrazić zgodę na jej postawienie. Pałac był letnią rezydencją rodu Skórzewskich, postawiony w 1789 r. Całość zajmuje Ochotniczy Hufiec Pracy. Park jest zadbany - alejka i ławeczki - więc skorzystaliśmy.









Idąc dalej chodnikiem (przywitaliśmy go z ulgą z drugiej strony parku), spostrzegliśmy tabliczkę wskazującą atrakcję turystyczną o nazwie "Zaklęta karczma". W przydrożnej wiacie wisiały tablice informacyjne, a do samej karczmy nie było daleko, więc poszliśmy. Warto było - Zaklęta karczma to głaz narzutowy o ciekawym, nieregularnym kształcie, jaki rzadko się zdarza skandynawskim granitom. 12 metrów wysokości i 20 w obwodzie robiło wrażenie. Nie mogliśmy się powstrzymać i wleźliśmy na górę. Panorama była co prawda mizerna. Głaz dostał taką nazwę z powodu legendy o księdzu, który nie znalazł w karczmie noclegu i za karę miała ona zostać zamieniona w kamień.






Kilka kilometrów dalej, już w głębokim lesie znaleźliśmy jeden jedyny prastary znak szlaku! Byliśmy bardzo szczęśliwi, że istnieje szansa, że szlak jednak stanowi ponad 100-kilometrową całość. Zachodziła już obawa, że wędrujemy "na darmo" (no bo gdyby został drastycznie skrócony nie dałby mi to nic w zakresie postępów w realizacji projektu przejścia wszystkich polskich szlaków 100+).




Dalej natknęliśmy się na poletko wykarczowane w środku puszczy i ślady po dawnym gospodarstwie, pewnie leśniczówce: rząd leszczyn, jakieś zapomniane drzewa owocowe, ślady fundamentów i kwitnące przebiśniegi. Fragment lasu za tym miejscem też był bardzo urokliwy, pełen starych drzew, dębów i sosen. Pofałdowany teren obniżał się aż do tafli błyszczącego w słońcu jeziora.




Ślad w telefonie wskazywał, że powinniśmy iść wzdłuż jeziora, ale nie skręcała ku niemu żadna dróżka. Poszliśmy przez las, a potem łąką. Po jakimś czasie zauważyliśmy podmokłą ścieżkę wzdłuż linii trzcin, łączącą prowizoryczne pomosty wędkarskie. Miała kilkaset metrów, dalej znów musieliśmy się wdrapać na brzeg, ale zamiast łąki było pole orne. Sądząc po śladach trampek nie byliśmy tam pierwsi tej wiosny. Pole bezpośrednio przytykało do plaży w następnym miasteczku, Margoninie.








Ze wszystkich miasteczek na trasie Margonin zdecydowanie najbardziej mi się podobał. Zachował się w nim dawny układ urbanistyczny, wydawało się, że wcale nie rozrósł się po wojnie i, jak to się czasem mówi, czas się w nim zatrzymał. Wszystko i wszyscy byli tutaj mili. Poszliśmy do baru zapytać o kawę, a choć kawy nie było, szalenie sympatyczna dziewczyna napełniła nam butelki wodą i podarowała mrożoną herbatę. W północnej ścianie rynku tkwił sklepik warzywny z miłą obsługą. Nabyliśmy w nim zapas soczystych owoców.







Naszą uwagę zwrócił od razu widoczny z daleka późnobarokowy kościół św. Wojciecha. Wybudowano go na początku XVII w., lecz przebudowano gruntownie w wieku XVIII. Jakkolwiek nie jestem wielbicielką baroku, od jakiegoś czasu darzę sentymentem takie właśnie przykłady wiejskiego i małomiasteczkowego baroku - o obłych kształtach i ze złoceniami, ale nie ociekającego nimi - dalekie tylko echo kiczowatych okropieństw złotego wieku w kościołach dużych europejskich miast. 

Kościół był otwarty, przeszliśmy pod dzwonnicą i pokonaliśmy labirynt drzwi wejściowych. W środku było pusto i cicho. Wnętrze było z gatunku takich, w jakich pielgrzym czy inny włóczęga szuka ulgi w skwarny letni dzień. W kącie stał stary baldachim, a w bocznym ołtarzu w grobie leżała przykryta białą tkaniną figura Chrystusa w oczekiwaniu na liturgię Wielkiego Piątku, podczas której odsłania się ją.








Na drodze do kościoła ujrzeliśmy całkiem nowy czerwony znak. Po dwóch kilometrach kolejny, przy leśniczówce, za jakiś czas jeszcze jeden w lesie. Znaki gęstniały coraz bardziej i wyraźnie nabrały sensu: kolejny odcinek był odnowiony!






Po południu poczuliśmy przedsmak lata, zrobiło się całkiem gorąco. Michał zwrócił uwagę na dziwny szelest, który słychać było w koronach sosen. Wniosek był taki, że musi to być dźwięk pękających pąków. W upale wszystkie strzelały na raz, jak konfetti. Słuchaliśmy tego nad brzegiem małego jeziorka o nazwie Morskie Oko. Zeszliśmy tam stromą ścieżką posiedzieć na ławeczce. Wzdłuż brzegu leniwie pływały żaby.







Z małymi wątpliwościami nawigacyjnymi doszliśmy nad następne jeziorko, Zanza. Upał całkiem nas rozleniwił i stwierdziliśmy, że dalej nam się iść nie chce i w ogóle czemu mamy biwakować w miejscu mniej ładnym, jeżeli możemy w bardziej ładnym. Wdrapaliśmy się na wysoki brzeg w poszukiwaniu płaskiego miejsca poza zasięgiem jeziornej wilgoci. Dziki zryły teren, ale dało się spokojnie wpasować małe namioty. Wróciliśmy tylko nad jezioro nabrać średnio apetycznej wody i zalegliśmy... 









Noc tym razem nie była bardzo chłodna, a rano nie było mgieł. Na wodzie odbijał się kolorowy fragment halo. Większość drzew ogryzły bobry. Na końcu jeziora rosły ładne świerki, musiało tam być wilgotno. Dalej napotkaliśmy kilka górskich potoków szumiących na polodowcowych kamieniach. W ich dolinach było już całkiem wiosennie.









Droga do Chodzieży wydawała się prosta, ale na skutek wybrakowanego oznakowania źle skręciliśmy, a potem zagalopowaliśmy się za bardzo w las i nadłożyliśmy ze 2 km, wskutek czego w Chodzieży byliśmy już lekko zmęczeni. Czuć było zmianę pogody, nagle zrobiło się zimno, powiał wiatr. 






Szlak odbijał od nadjeziornej promenady i prowadził do centrum miasta. Niewiele już zostało reliktów poprzedniej epoki, plażowa kawiarnia ozdobiona neonem świeciła pustkami. Życie tętniło na rynku, wydawało się, że mieszkańcy robili właśnie masowe zakupy świąteczne. Co wcale nie znaczyło, że nam przyszło to zrobić z łatwością - zwiedziliśmy kilka małych sklepów, ale nic w nich nie było... Zajrzeliśmy do kościoła św. Floriana, ale wnętrze nie było aż tak imponujące jak to obiecywała elewacja. Właśnie wtedy zaczął padać deszcz. Uciekliśmy przed nim do ostatniego sklepu. Ten się okazał być właściwym, było dokładnie wszystko, co chciałam kupić, ze szczególnym uwzględnieniem wędzonej makreli. Obok znaleźliśmy mały sklepik warzywny, gdzie Michał zaopatrzył się w wielką torbę owoców.









W XVII wieku w mieście osiedlili się niemieccy tkacze. Ich domy tworzyły zwartą zabudowę wokół centralnego placu, która przetrwała do dziś.




Deszcz padał coraz gęstszy, trzeba było się gdzieś schronić. Na stacji benzynowej nie było szans, kupiliśmy tylko kawę, nabraliśmy wody i skorzystaliśmy z wc. Niedaleko, przy szlaku, znaleźliśmy daszek za budynkiem przytykającym do zamkniętego amfiteatru. Osłaniała go porzucona naczepa. Był to dla nas świetny azyl. Przesiedzieliśmy tam godzinę, posilając się, a tymczasem (hurra, hurra) deszcz ustał.






Zabudowania Chodzieży kończyły się nagle i przytykały do lasu. Minęliśmy pomnik Stanisława Moniuszki, starodawne kino, i już byliśmy wśród drzew. Gdzieś między pniami bieliły się ściany okazałego odrestaurowanego pałacu. Dalej zaś było jezioro.





Ciąg morenowych pagórków, z których każdy następny był wyższy od poprzedniego dał nam w kość, choć zegarek Michała, dokonujący pomiarów nie wykazał zwolnienia tempa. Morena czołowa Wysoczyzny Chodzieskiej to nie byle co!




Wreszcie skręciliśmy w prawo i wspięliśmy na ostatnie, największe wzniesienie, Gontyniec. Wznosi się ono na 192,5 m n.p.m. i jest najwyższym szczytem Wielkopolski. Nazwa szczytu przywodzi na myśl gontynę, słowiańską świątynię. Zapewne takowa świątynia znajdowała się w dawnych wiekach na tej górze. Kiedyś stała tam też wieża widokowa, ale została zastąpiona metalową konstrukcją, na którą nie ma wstępu. Widoków więc nie było.








Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy jeszcze jeden magiczny obiekt, ogromną lipę. Michał znalazł pod nią resztki pszczelego plastra. Cóż to musi być za aromat, kiedy lipa kwitnie!






Odcinek na północ od Chodzieży miał właściwie same zalety. Absolutne zero asfaltu, wzgórza, las i jeszcze do tego stawy, w których piszczało ptactwo i rechotały płazy. Wszędzie tam, gdzie zbiorniki wodne sąsiadują z polami uprawnymi żaby znikają z powodu wielkiej ilości chemii. Stawy w lasach stanowią dla nich bezpieczne schronienie.






Niestety, i do tego zakątka wkrada się architektoniczny koszmar, jak zwykle za unijne pieniądze. Taki pseudogóralski przybytek powstał w ramach programu "Europa inwestująca w obszary wiejskie".




Pałac w Nietuszkowie miał się dużo gorzej. Każda z jego części miała inny kolor, może i innego właściciela. Rezydencja jest otoczona parkiem i położona na nadnoteckiej skarpie. Pogoda nie sprzyjała, a między drzewami niewiele było widać z panoramy, ale już sama myśl o tym, że właśnie stanęliśmy na skraju Pradoliny Noteci, będącej częścią Pradoliny Toruńsko-Eberswaldzkiej robiła wrażenie. W epoce lodowcowej płynęła nią wielka rzeka, niosąca wody z topniejącego lądolodu.






Nie chcieliśmy rozbijać namiotów nisko w dolinie, bo zapowiadała się noc zimna i mokra. Zaczęło padać całkiem intensywnie, a jakoś tym razem nie mieliśmy szczęścia z miejscówką. Pierwsza była nie dość osłonięta, druga najeżona pędami młodych dębów i wietrzna, wreszcie trzecia okazała się odpowiednia - w deszczu rozbiliśmy się na starej zarośniętej drodze.





Jeszcze wieczorem przestało padać, ale przez noc nic nie wyschło. Na namiotach odkryliśmy lód. Ubraliśmy tego ranka wszystko co mieliśmy. Kiedy zeszliśmy znowu w dolinę Noteci chłód był wręcz przeraźliwy. Wiatr przeganiał gęstą mgłę, w której majaczyły kontury pojedynczych drzew.









Z lekka szczękając zębami (termometr wskazał -1°C, ale należy to pomnożyć przez wilgoć) osiągnęliśmy miasteczko Ujście, u ujścia Gwdy do Noteci. Gród istniał tam już w VII wieku. Opanowany przez Piastów, stał się twierdzą obronną strzegącą przeprawy na Noteci przed Pomorzanami. W miejscu gdzie dziś stoi ewangelicki kościół stał kiedyś zamek. 







Za miastem zaczęły się pola. Przeprowadzone w XIX wieku melioracje całkowicie zmieniły charakter doliny, która dawniej była ogromnie bagnista i torfiasta. Kiedyś można było bagna pokonać tylko zimą, obecnie płaski teren nadrzeczny to obszar rolniczy. 







Szlak na chwilę zbliżył się do meandrującej Gwdy. Tuż poniżej spiętrzenia rzeka rozlewała się szeroko, a na środku rozlewiska była wyspa. Mgły się wreszcie uniosły.





Wyglądało na to, że nie zdążymy na mój popołudniowy pociąg, a następny odjeżdżał z Piły dopiero następnego dnia rano. Nie chcieliśmy się przesadnie spieszyć, ale musieliśmy w takim razie zakupić więcej jedzenia, a po drodze był już tylko jeden sklep w Byszkach. Był malutki, miał przerwę w funkcjonowaniu, ale wystarczyło zadzwonić lub zapukać i właścicielka otwierała drzwi. Była szalenie miła, pogadaliśmy trochę, a potem zaoferowała nam kawę i coś do jedzenia - padło na marynowanego śledzia tak żeby wielkopiątkowej tradycji stało się zadość.




Szlak okrążał dalej Piłę, praktycznie nie wychodząc z lasu. W dzielnicy Kalina spotkaliśmy inny długodystansowy szlak PTTK, żółty Szlak Nadnotecki, który oczywiście mam zamiar pokonać w przyszłości. Prócz tego przeszliśmy obok dwóch cmentarzy jenieckich z I i II wojny światowej. W lesie było też dużo pozostałości po linii umocnień Wału Pomorskiego: bunkry, przy drogach leżały zapory przeciwczołgowe. W czasie działań wojennych w 1945 roku ze wszystkich miast Wielkopolski Piła została najbardziej zniszczona (centrum w 90%).








Ostatni odcinek szlaku to tereny spacerowe, często odwiedzane przez mieszkańców miasta. I tutaj oznakowanie coś pokręciło. Minęliśmy jezioro Bagienne, a potem Jelonki, nad którym jest fajna plaża.





Szlak kończy się na przystanku autobusowym (obsługiwanym tylko latem) przy drodze, naprzeciwko centrum rekreacyjnego z dużym obiektem noclegowym. Szukaliśmy kropki, ale niestety jej nie było. W takim razie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia pod szlakowskazem. Oto zaliczyłam swój 16-ty szlak długodystansowy PTTK!





Poprosiliśmy ochroniarza o wodę z kranu i poszliśmy jeszcze kawałek dalej lokalnym szlakiem "Pętla Płotki" nad Jezioro Płotki, gdzie rozbiliśmy namioty dość dobrze zakamuflowane w kotlinie, między drzewami. Nikt nas nie niepokoił.




Podsumowanie

Szlak z Czerwonaku do Płotek zasługuje na osobne podsumowanie: jest fenomenalny. Ogromnie lesisty, zawiera bardzo mało odcinków asfaltowych, za to mija mnóstwo pięknych jezior. Miejscowości po drodze są spore, więc łatwo jest się zaopatrzyć, a przy tym szlak opuszcza je szybko. Architektura jest ciekawa, trochę zabytków, ludzie bardzo w porządku. Północna Wielkopolska to nie jest region wybitnie turystyczny, odwiedzany głównie przez mieszkańców regionu, a niezwykle przyjemny. Szlak czerwony naprawdę nas zachwycił, tylko Centralny Szlak Roztocza mógłby z nim konkurować, jeżeli chodzi o ilość lasu i wrażenie naturalności. Polecam wszystkim chcącym oderwać się od zgiełku i poszukującym ciekawych i bardziej dzikich tras. Problemem jest tylko nawigacja - szlak w swoim środkowym biegu jest nieoznakowany. Lepiej mieć nawigację w telefonie. Jeżeli chce się polegać na naturalnych źródłach wody, czyli jeziorach, to trzeba zabrać filtr, aczkolwiek lepiej zaopatrywać się w wodę u ludzi, bo jeziora zanieczyszcza to, co spływa z pól.


Film z wędrówki jest już na YouTube: https://youtu.be/-7JX4jIqdcc