wtorek, 28 lipca 2020

Sverige på längden: Grövelsjön - Valsjöbyn (Gröna Bandet 1)

Witam po nieco dluzszej przerwie! Komputery w Laponii nie trafiaja sie tak czesto jak renifery, wiec skoro wlasnie na jeden trafilam, nie moglam przejsc obok niego obojetnie. W ogole sie go nie spodziewalam, wiec nie mialam czasu zastanowic sie co chce Wam przekazac - bedzie zatem wielka improwizacja. Jak zwykle zreszta.

Musze sie cofnac myslami... Grövelsjon. Jak pamietacie spotkalam tam Erika, chlopaka zaanzazowanego w wedrowki gorskie, ktory zachecil mnie do pozostania w Sjöstugan, a raczej w malutkiej chatce tuz obok. W ten sposob zafundowalam sobie przyjemny dzien zero, ktory spedzilam piszac bloga i leniuchujac na plazy. Plaza byla piekna, piaszczysta. Byli tacy odwazni, ktorzy wskoczyli do wody, a dzieciarnia spedzila w wodzie nawet kilka minut.








Rano podazylam znana juz sobie sciezka so schroniska STF, na ktorej niewiele sie zmienilo. Rowniez schronisko sie nie zmienilo, nadal byl tam ten przytulny kacik, w ktorym spedzilam sporo czasu przy poprzedniej wizycie. Zakupilam karte czlonkowska STF, ktora uprawnia do roznych znizek, ale tylko w teorii, bo w praktyce zarezerwowanie noclegu graniczy z niemozliwoscia - w tym roku nie mozna ot tak sobie przyjsc i dostac nocleg. Mozna tylko zabiwakowac. Dawniej przyslugiwala mozliwosc wejscia do chatek w dzien i ogrzania sie, zrobienia herbaty itd., ale teraz bez rezerwacji nie mozna nawet wejsc. O tym jednak dowiedzialam sie dopiero po zakupie karty...






1300 km do Treriksröset, ale najkrotsza mozliwa droga, a moja na pewno taka nie jest... Znak znajduje sie tam dlatego, ze wlasnie tutaj rozpoczyna sie oficjalnie Gröna Bandet, wedrowka przez szwedzkie gory. Nie wiedziec dlaczego nie zaczyna sie ona tam, gdzie zaczynaja sie gory, ale tam gdzie zaczyna sie strefa STF.



Szedl front i widoki byly zamglone, na horyzoncie niedostepne gory Norwegii - wszyscy przyjezdzajacy do Grövelsjon sa bardzo rozgorczyeni tym, ze nie moga tak jak dawniej wejsc na najblizsza norweska gorke (po drugiej stronie granicy jest Park Narodowy Femundsmarka).





To moj ulubiony punkt widokowy w tym rejonie, mam jeszcze lepsze fotki, ale w za duzym rozmiarze jak na stary komputer, przy ktorym siedze. Gorskie brzozki smagane wiatrem, osamotnione i szeroka dolina rozciagajaca sie pod okazalym masywem.





Wciaz i wciaz hjortrony sa niedojrzale :-(







Musnelam Park Narodowy Tofsindalen i ruszylam w kierunku rezerwatu Rogen, znana trasa. Poprzednio nie zwrocilam uwagi na to, jak ten odcinek jest kamienisty, ale tym razem odnotowalam spowolnione tempo, akurat kiedy zaplanowalam 41 km w ramach wyrzutow sumienia po dniu nero.








Ponzym juz dosc wieczorem osiagnelam zatoke Rogenu i tam wlasnie wypadlo 1500 km. Ale nalezalo jeszcze cos tego dnia dodac do tego wyniku...




Jakos okolo 20 wyszlam na punkt widokowy, ktory tym razem nie byl tak jaskrawo oswietlony jak poprzednio i robil wspaniale wrazenie.







Zejscie troche sie dluzylo, zwlaszcza ze udalo mi sie jakims sposobem zgubic sciezke. Wiata do ktorej zmierzalam byla odlegla o kilometr od szlaku, ale za to byla w nieuczeszczanym miejscu i tylko dla mnie. Miejsce bylo urocze, osloniete od wiatru, nad jeziorem, z ktorego wyplywala rzeka. Brzozki z sosnami przypominaly mi Finlandie. Spalam jak kamien, a rano celebrowalam sniadanie :-)






Pijawka w jeziorze.




Ciag dalszy rezerwatu Rogen to moj ulubiony odcinek Södra Kungsleden. Wspaniala rownina z drobnymi ciagami moren i mnostwem jezior o urozmaiconych liniach brzegowych. Wiele z nich ma piaszczyste plaze, a miedzy jeziorami szumia strumienie. Sa tam tez cale polacie torfowisk.















Nabazgralam dla nastepcow :-)






Kontemplowalam tego popoludnia duzo, bo pogoda dopisywala, az tu nagle nadeszly chmury i zaraz mzawka, a do chatki jeszcze kawal drogi. Podkrecilam tempo i udalo mi sie nie zmoknac. Tym razem mialam towarzystwo, cztery osoby w dwoch ogromnych namiotach, z bardzo grzecznym psem. Tym razem rozgoscilam sie w trojkatnym schronie, a nie w kåcie, ktora przecieka. Trojkat poprzednim razem byl potwornie zasmiecony, ale teraz byl wysprzatany. Musialam jednak zalozyc moskitiere na glowe, bo w drzwiach i scianach byly szpary. Drobny deszcz rano wciaz padal, a gory utonely w chmurach.








Na gorze nie bylo nic widac, z przeciwnego kierunku nadeszlo dwoch facetow, chyba zgubili szlak (niezaleznie od siebie), jeden wykonal zwrot zobaczywszy mnie. Na zejsciu pojawil sie jakis widok. Tym razem nie szlam grzbietem do Fjällnäs, ale przeskoczylam prosto do Tänndalen.




Stamtad w gore prowadzil labirynt lokalnych szlakow, niestety minelam ten najkrotszyi zrobilam wielki zakret, ale przynajmniej zobaczylam ciekawe jamy po kopalni miedzi.







Szlak byl oczywiscie straszliwie mokry. W tym roku wszedzie jest mokro, a tam gdzie jest wiecej ludzi pojawia sie rozbabrane torfowe bloto. Ohyda... Niewielki na mapie grzbiet zajal mi troche czasu, zajrzalam do chatki ratunkowej i poszlam dalej aby zejsc w doline, do miejscowosci Bruksvallarna. Tak wlasnie zmienilam sobie trase zeby zaliczyc o jeden sklep wiecej i nie robic dwa razy tego samego szlaku.









Kasjer od razu zapytal czy ide do Treriksröset. Zdziwilam sie, spytalam skad wie, a on usmiechnal sie i rozlozyl rece. Siedzialam przyklejona do gniazdka elektrycznego z telefonem w lapie, miedzy gasnica a workami z weglem drzewnym. No tak :-)




Na noc zaleglam w chatce narciarskiej, teraz nieuczeszczanej, a bardzo przyjemnej. Oczywiscie jak tylko zamknelam drzwi zaczelo lac.




Wycieczka do sklepu miala jednak swoj koszt - przybylo mi jedno dlugie i zmudne podejscie z Ramundsberget. Dolina szlo sie fajnie, potem zas dosc stromo brzozowym dzikim lasem, ktory tak lubie. Tam jeszcze bylo cieplo i przyjemnie, ale jak tylko wyszlam na polac tundry owional mnie lodowaty wiatr.













Powoli zblizalam sie do masywu Helags. Tu i owdzie lezaly jeszcze platy sniegu. Rzeki nie byly wezbrane. Nonszalancko wskoczylam do wody w trampkach, kiedy tradycyjni hikerzy zmieniali skorzane buty na sandaly. Musze powiedziec, ze przyjemnie bylo zobaczyc ich miny :-)







Wreszcie zobaczylam pierwsze stado reniferow. Nie widuje ich na razie wielu, bo jest srodek lata i sezon komarowy, w zwiazku z czym pouciekaly w wyzsze partie gor. Dopiero pod koniec lata beda mogly zejsc nizej.




Czesto za to widuje mlode ptaki, jeszcze slabo lub wcale nie latajace, z puchem zamiast pior. Na tego prawie bym nadepnela, siedzial biedak na samym srodku sciezki, chroniac sie przed wiatrem.




W ostatniej chwili dobrej pogody osiagnelam 1600 km. Zrobiwszy zdjecie zalozylam stroj przeciwdeszczowy i przez najblizsze kilka dni juz z nich nie wyszlam...




Zaloze sie, ze wiekszosc turystow wedrujacych tym popularnym szlakiem patrzy raczej w strone Helagsa, ja jednak zdecydowanie wole polodowcowa rownine, z jeziorami, wijacymi sie rzekami i mnostwem morenowych pagorkow. Mozna sobie wyobrazic jak wielka byla lodowa czapa i jak wyplywaly z niej rzeki o wielu ramionach, a nad nimi pasly sie mamuty...





Planowalam dojsc dalej, ale cos mi sie pomylilo w kalkulacjach i tradycji stalo sie zadosc - zabiwakowalam pod schroniskiem Helags. Wiatr wial potworny, wszyscy ludzie porozbijali sie w jakichs okropnych miejscach, namioty lopotaly. Znalazlam jednak swietne miejsce dla swojej piramidki, na malej terasie ponad bagnem. Tam w ogole nie wialo. Naladowalam baterie, wzielam goracy prysznic i poszlam spac otoczona zimna mzawka.





Rano wygladalo to duzo lepiej, ale nie na dlugo. Zaraz znowu nadszedl deszcz, ktory z chmur wyciskal szczyt Helagsa. Tym razem gora nie wydawala mi sie tak odpychajaco ponura jak poprzednim razem, kiedy byla cala bura tuz po roztopach. Teraz na zboczach kielkowala zielona trawa, kontrastujaca z ciemnymi skalami.




Granica Härjedalen i Jämtlandu.







Przelecz pokonalam jak szybko sie dalo, padal deszcz, chwilami deszcz ze sniegiem, bylo paskudnie no i bardzo wialo. Udalo mi sie znalezc skale, za ktora schowalam aparat tak, ze go nie zwialo.




W schronisku Sylarna tlumy zmarznietych i przemoczonych wedrowcow, szczesliwcow ktorym udalo sie dokonac rezerwacji. Nie pytajac nikogo o zdanie weszlam sie ogrzac. Skorzystalam z wifi i zrobilam sobie herbate do butelki, na wynos. Prognoza pogody wskazywala, ze na zewnatrz sa 4 stopnie, a w najblizszym czasie beda 3, nadal wicher i deszcz...




Taka aura zaowocowala calkiem niezwyklymi widokami pod wieczor, kiedy slonce chwilowo wychylalo sie spomiedzy chmur.







Chatka do nocowania tylko w ekstremalnej pogodzie... Ale czy nie bylo przynajmniej troche ekstremalnie?




Kolejny dzien i kolejne bagno, stare kladki zmurszaly i trzeba bylo wlazic prosto w bloto, bardzo zimne bloto. Nie bede opisywac wrazenia, gdyz wolalabym je zpomniec. Podobnie jak temperature w brodzie rzeki Storulvån, ktora tworzyla piekne meandry wyciete w piaszczystym gruncie. Piach naniosl lodowiec, a raczej rzeki, ktore z niego splywaly i dopiero wspolczesnie nowe rzeki wyciely sobie w nim droge.





Od rana szlam trasa sobie nieznana - zamiast w kierunku Blåhammaren i Storlien kierowalam sie na przelecz pod Snåsen, malo uczeszczanym szlakiem. Mialam serdecznie dosc tlumow na "Jämtlandzkim Trojkacie", najpopularniejszym po polnocnym odcinku Kungsleden szlaku w Szwecji. Tak jak wszedzie w tym roku i tam jest wiecej ludzi niz zwykle. Wybrany przeze mnie szlak byl duzo ciekawszy i pusty, choc spotkalam na nim pare ze Sztokholmu, ktora miala wielkie problemy, ostrzegla mnie ze jest "bardzo mokro" (spytalam czy brod jest wyzej kolan... ale nie, bagno do kostek), duzo bardzo stromego sniegu (plat sniegu na stosunkowo plaskim zboczu) i bardzo duzo glazow (okazalo sie, ze zamiast isc letnim szlakiem po zboczu szli narciarskim przez glazowisko). Widocznosc byla kiepska, ale kopczyki widoczne. Nadal bardzo wialo, ale nie tak jak pod Sylarna. Bylo jednak zimniej, bo i wyskosoc znaczniejsza - 1150 m n.p.m. Na przeleczy zaczal padac snieg, ale byla tam chatka, gdzie zjadlam drugie sniadanie i wykrecilam skarpetki - po wykreceniu jest cieplej. Nie moglam zalozyc wodoodpornych skarpet, bo skarpetki byly caly czas mokre i nie mialo to sensu...






Po drugiej stronie przeleczy szlak byl oznakowany slupkami, zejscie latwe i predko zeszlam ponizej pulapu chmur, skad zobaczylam odlegla rownine, ktora z bliska okazuje sie niskimi gorami wystajacymi z bagien. To tedy mozna swobodnie isc zima, po zamarznietym, latem jest to jednak klopotliwe przedsiewziecie i wiekoszosc osob robiaca Gröna Bandet (letnie przejscie szwedzkich gor) idzie drogami. Podobnie zrobilam i ja. Ale najpierw dluugie zejscie wzdluz wspanialych wodospadow.










W Enafors sa piekne kaskady na rzece (fors to wlasnie kaskady). Rodzina z dziecmi proponowala mi podwiezienie, ale coz, musialam odmowic. Do wieczora wedrowalam na wschod glowna droga, az do Ånn, gdzie byla otwarta cala dobe stacja kolejowa. Jak weszlam poczulam sie jak w pieciogwiazdkowym hotelu - lazienka, prad, swiatlo, kaloryfer... Naturalnie zostalam na noc. Deszczowa.








Rano kontynuowalam asfaltem. Wiatr nie byl juz tak dokuczliwy, bo wokol byly lasy. Od czasu do czasu przechodzil przelotny deszcz.





Minelam miejsce, gdzie skreca szlak pielgrzymskowy Sunsvall - Trondheim, w sredniowieczu szedl gorami, teraz jednak prosto asfaltem az to granicy droga numer 322 jak dobrze pamietam.



Skrozystalam z jego przebiegu, w odwrotna strone, i boczna droga zeszlam do Duved. W Duvedsbyn bylo kilka pieknych starych gospodarstw, w ktorych widac ze dobrze sie wiodlo,  bo stare domy mialy pietra.




Wydawalo mi sie, ze potrzebuje bardzo duzo jedzenia na dlugi odcinek... Jak zwykle zakupilam za duzo, wciaz mam w plecaku czesc tego zapasu, choc mijam trzeci sklep...




Choc nie zarejestrowalam swojego Gröna Bandet postepuje zgodnie z zasadami. Nie wolno przekroczyc granicy miasta Åre, a wiec zdecydowalam sie przeskoczyc przez masyw gorski ktory znajdowal sie dalej na polnoc. Na mapie to nic takiego, ale w rzeczywstosci potworne bagna, mozna latwo zapasc sie do kolan. Poprowadzono szlak trasa narciarska, a w poblizu miejscowosci wakacyjne i erozja postapila w tempie ekspresowym. Rozgrzalam sie na podejsciu, rozebralam do koszulki, zrobilam zdjecie z 1700 km, ktore tymczasem osiagnelam, a zaraz potem nadszedl oczywiscie deszcz.





Wydano ostrzezenie pogodowe, zeby nie wybierac sie w gory nastepnego dnia, bo bedzie huragan i obfite opady, chcialam wiec jeszcze tego wieczoru zejsc w strefe brzozek. Udalo mi sie po 22. Chatka byla zamknieta, musialam rozbic namiot pod zadaszeniem, bo wiatr zawijal deszcz do srodka... Spalam do 10, nadal padalo, ale nie chcialam tam siedziec wiecznie. Wyszlam o 12:15, zeszlam do Huså (ech, byla tam wiatka i zamykane WC!), a potem szlam caly dzien wzdluz jeziora Kallvattnet, zrobiwszy po drodze dwa zdjecia, z ktorych jedno ponizej. Caly dzien padalo, ale nie bardzo intensywnie.




Lunelo akurat jak po 21 przechodzilam obok jakiegos letniego obozu. Chcialam zapytac czy moge spac pod wiata, ale nie bylo kogo zapytac...




Sniadanko - kawa z mlekiem i kanapki z chrupkiego pieczywa z topionym serem przypominajacym w smaku slaska hauskejze, bardzo smaczna rzecz.



Nocleg byl tuz przed Sundet, dalej skrecilam na wschod i szlam przez Kallsedet, dalej polnocnym brzegiem jeziora Juuvuln i dalej prosto az do Höjden, gdzie znalazlam stara rozpadajaca sie szope i rozlozylam sie na noc.









Na kolacje moj chyba najlepszy wynalazek kulinarny tej wyprawy - zupa krewetkowa z wedzonym dzikim szwedzkim lososiem i makaronem ryzowym, ktory zazwyczaj odbieram jako mdly, ale ktory doskonale komponuje sie z intensywnym smakiem ryby. Zupa prosi sie o swiezy koperek, ale z braku koperku dziki szczaw.






Wyszlam dosc pozno, daleko nie uszlam, bo w Olden spotkalam Stiga, goscia ktory kibicuje dlugodystansowcom i wszystkich zaprasza na poczestunek albo rozmowe jesli sa mniej sympatyczni :-)
Zdawalo sie, ze nie mowi po angielsku, ale rozkrecil sie i gadalismy mieszanina angielskiego i szwedzkiego. Zapytalam czy moge wziac prysznic i jak najbardziej moglam :-) Dowiedzialam sie przy tym, ze jest jeszcze jeden facet, ktory idzie ze Smygehuk (w miedzyczasie jeden odpadl, wiec jest nas czworo) oraz tuz przede mna dwie pary Gröna Bandet.




Na koncu Olden 1800 km.




Dalej byla mozliwosc skrocenia drogi przez bagno, ale bagno to zwane jest piekielnym i nie mialam ochoty. Poszlam po prostu dalej do Rönnöfors i na polnoc do Jännsmänsholmen. Cichaczem rozlozylam sie w starej szopie, pod skora z renifera... Oczywiscie dobrze byloby zapytac o zgode, ale znow nie bylo kogo, a nad ranem miala nadejsc ulewa.






Spotkane po drodze panie wyrazaly podziw i nadzieje na lepsza pogode. Takze dla koni - tak pada, ze nie mozna zebrac siana.







Rano pod hotelem spotkalam pierwsza ze wspomnianych par, Simona i Lise. Byli zmordowani i nie mieli zamiaru predko ruszac sie z namiotu.




Nie wiedzialam co mnie czeka dalej, bo na mapie byla tam kropkowana sciezka, a z nimi nigdy nie wiadomo - albo bedzie droga dla quadow albo ledwo widoczna sciezyna ginaca na bagnach. Ale tutaj niespodzianka, zadbano o Gröna Bandet i swiezo wyznakowano szlak, ktory w polowie prowadzil droga dla quadow, uzywana przez Saamow. To byla piekna trasa, polecam ja jak i cala okolice. Nikt tam poza dlugodystansowcami nie chodzi, tzn. niewiele osob, a teren piekny, choc bagnisty. Duzo komarow, wiec najlepiej we wrzesniu.





"Buziaki" po szwedzku :-)



Osada Ansätten.






Nigdy nie bylam w Laponii w pelni lata i nigdy poza krotkim epizodem na Padjelantaleden nie wedrowalam kwitnacym lasem brzozowym. Bylam zachwycona!






Emily i Valter sa nadal jeden dzien przede mna! Bylam pewna, ze ich wyprzedzilam, ale calkiem mozliwe ze poszli inna trasa, przez Vålådalen.




Po poludniu dogonilam druga pare, Holendrow. Spotkalismy sie jeszcze wieczorem.







Szlak prowadzil wzdluz kanionu Ansätten, ale droga... Do wodospadow prowadza sciezki. Na dole zapora w Rötvattnet, skad od razu poszlam dalej do Rötviken, tam wlasnie pozegnalam Holendrow. Musieli czekac do rana az otworza stacje benzynowa i beda mogli odebrac swoja paczke.




Mialam ambitniejsze plany, ale nad jeziorem byla cudnie polozona wiata z widokiem na wielka blekitna tafle i malowniczo klebiace sie chmury, ktore po 22 zabarwilo na pomaranczowo zachodzace slonce, a do tego jeszcze tecza!










Kosciol w Hotagen.







Kilkanascie kilometrow asfaltu, urozmaicone widokami na rzeke. Minal mnie tir z gdanska rejestracja, co wywolalo usmiech na mojej twarzy. Zaraz potem doszlam do Valsjöbyn, gdzie znajduje sie bardzo mily sklepik, ostatni przed granica norweska, jak glosi tablica przed miejscowoscia (przed Cieszynem tez mamy takie zachecajace tablice). Dokonalam malych zakupow, chcac sie posilic przed nastepnym odcinkiem i zasiadlam na dluzej, bo okazalo sie, ze mozna skorzystac z zakurzonego laptopa :-)





To tyle na dzisiaj, lece dalej w kierunku Vinklumpen, z wciaz tlaca sie nadzieja, ze jeszcze dzisiejszego wieczoru osiagne 1900 km, choc troche na to pozno... Tak, tak, kilometrow wiecej i wiecej, a do konca wcale nie tak blisko - moje obliczenia okazaly sie byc obarczone sporym bledem i jesli tak dalej pojdzie na koniec przekrocze 3000 km. Ale to sie dopiero okaze. Pozdrawiam!