piątek, 21 czerwca 2019

Pacific Crest Trail: Wakacje od szlaku i podroz do Seattle

Tak jak mogliscie przeczytac na zakonczenie poprzedniego posta, ostatecznie zdecydowalam sie na flip-flop, czyli zmiane kierunku wedrowki i kontynuowanie jej od innego miejsca na szlaku. Uznalam, ze tak bedzie bezpieczniej, rozsadniej, no przyjemniej. Jak to czasem w zyciu bywa musialam zmienic plany, bo w miedzyczasie sie rozchorowalam, ale nie martwcie sie - jutro wracam na szlak. Czas na opowiesc o moim urlopie od wedrowania.

Podczas kiedy wielu zuchwalych hikerow przygotowywalo 11-dniowe zapasy zywnosci na nastepny zasniezony odcinek, na ktorym rzeki coraz bardziej wzbieraly, ja cieszylam sie swoim pierwszym od czasow Te Araroa dniem zero - i prawde mowiac wcale nie mialam wyrzutow sumienia. Potrzebowalam odpoczynku. Przeszlam sie po miescie, zrobilam zakupy, posiedzialam na wygodnej kanapie w hostelu. Hostel byl bardzo przyjemny i mial zalete wszystkich hosteli - byl anonimowy. Klebilo sie w nim mnostwo ludzi, ktorych imion nigdy nie poznalam. To bylo calkiem fajne.









Hostel California byl miejscem zarowno dla thru-hikerow jak i dla wszelkiego rodzaju gorolazow oraz wspinaczy, a sciany obwieszone byly sprzetem wspinaczkowym (fortepian w dole).





W ciagu tamtego popoludnia podjelam decyzje o przeniesieniu sie bardziej na polnoc w bezpieczniejsze miejsce na szlaku i o tym, ze wybiore sie tam autostopem. Rano przygotowalam kartony z nazwami miejscowosci, ktore mialam na swojej trasie.


Pozegnalam nowa znajoma, Francuzke Tippy Toes, ktora juz drugi tydzien leczyla odmrozenia palcow u stop. Lekarz powiedzial jej, zeby wrocila do domu, ale dzielna dziewczyna ma zamiar sprobowac kontynuowac - takze dalej na polnoc.


Wyruszylam w poludnie. Nie stalam nawet 10 minut i oto trafila sie doskonala okazja: Bruce I jego pies Sam, ktorzy wybierali sie na polnocno-zachodnie wybrzeze Californii z zamiarem unikania autostrada. Nie wiedzieli jednak nic o tym jak maja jechac - a tym juz zajelam sie ja. Zostalam nawigatorem na caly dzien. Szyba wiekowego wehikulu byla oblepiona owadami, ktore rozprysnely sie na niej na pustyni Nevady, ale przez boczna szybe udawalo mi sie czasem wypalac cos z mijanego krajobrazu: Mono Lake Basin, serpentyny drogi nr 89 czy Lake Tahoe. Jechalismy caly czas wzdluz PCT, niejako wybiegajac w przyszlosc.









Minelismy wreszcie sniezna Sierre i wjechalismy na teren polnocnej Californii, rolniczej i prowincjonalnej. Mijalismy mikroskopijne osady (Spring Garden, liczba mieszkancow: 16), krowy pasace sie na pastwiskach i zadnych innych samochodow. Nienajlatwiejsza autostopowa trase wybralam, a jednak!



Bruce to tez osobliwosc. Byl z zawodu stolarzem, ale mial wiele innych pasji. Oprocz paralotniarstwa i gry w frisbee zajmowal sie gra na trombicie (detym instrumencie uzywanym przez pasterzy w Alpach) i to wlasnego wyrobu. Sam, pies, natomiast byl czesciowo slepy.



Dojechalismy razem az do Chester, przyszlakowego miasteczka, w ktorym luteranski kosciol udostepnia podworko hikerom. Tam spedzilam noc, na werandzie pod wielkim namiotem. Wokol fruwaly komary i musialam zarzucic sobie na glowe namiot. Rano poznalam Kanadyjczyka, ktory podal sie za jednego z czterech ludzi, ktorzy jak dotad pokonali Sierre.



Nastepnego dnia mialam zamiar kontynuowac droga 89 przez Park Narodowy Lassen, ale okazalo sie, ze droga jest zamknieta z powodu zalegajacego na niej sniegu. To zmusilo mnie do zmiany trasy I podrozy do Red Bluff, a potem autostrada miedzystanowa nr 5. Zazwyczaj unikam lapania stopa na autostradach miedzystanowych, ale co zrobic. Nie bylo to takie trudne, a przed wjazdem nawet legalne. W Redding zlapalam swietna okazje i podrozowalam dalej z ekipa zawodowych pokerzystow pochodzenia chinskiego. Mieli dosc osobliwy swiatopoglad, o ile zdazylam sie zorientowac. Byesee, kierowca i organizator wycieczki wierzyl, ze posiada zdolnosci uzdrawiajace, ktore zyskal od kogos, kto uzdrowil jego. Poza tym byl calkiem normalny :-) Wszyscy byli zachwyceni moim sposobem na zycie...


Zatrzymalismy sie na chwile w Mt Shasta zeby obejrzec zrodla rzeki Sacramento, miejsce pielgrzymek turystow, hipisow i roznych innych ludzi. Woda ma, zdaje sie, jakies szczegolne wlasciwosci.





Postanowilam w pewnym momencie, ze poniewaz moi nowi znajomi nie spiesza sie za bardzo lepiej bedzie jak sie od nich odlacze i odlacze takze od autostrady, co zrobilam w miejscowosci o frapujacej nazwie Weed. Pojechalam dalej z Hindusem, kierowca ciezarowki. Podroz umilala nam hinduska muzyka.  Za Klamath Falls (juz w Oregonie) wysiadlam na skrzyzowaniu z droga do Crater Lake, myslac, ze droga bedzie uczeszczana i to samo w sobie oznacza, ze Crater Lake to dobre miejsce na rozpoczecie drugiego etapu wedrowki PCT - tym razem na poludnie.


W jak wielkim bylam bledzie okazalo sie bardzo szybko. Dojazd rzeczywiscie byl bardzo dobry, ale szlak tonal w sniegu, a wokol mnie brzeczaly setki komarow. Cieszylam sie mimo wszystko, ze jestem znow na szlaku. Pierwsze dwie mile byly oznakowane, a na sniegu byly slady nart. Jednak potem slady skrecily, a ja znajazlam sie w czarnej d...  Tzn. w lesie. Oregon jest lesisty. A to niedobrze dla nawigacji. Nie mialam zielonego pojecia gdzie jest szlak, a kiedy wlaczylam telefon nic sie w tej materii nie zmienilo - GPS nie dzialal. Zrozpaczona wrocilam w ostatnie miejsce, w ktorym snieg byl wytopiony i rozbilam namiot. Czulam sie fatalnie. I to nie tylko z powodu szlaku, ale takze fizycznie. Od kilku dni mialam klopoty "zoladkowe", ktore nie mijaly, wrecz odwrotnie. Co robic…?





Wrocilam na droge, spedzilam troche czasu w sklepie z pamiatkami, w ktorym mieli wifi. Spotkalam tam starsza pare, ktora rano wychynela z lasu. Dali rade, ale bylo okropnie, ciagle sie gubili, wynosza sie stad. Ja tez sie wynioslam. Wystawilam kciuk z zamiarem pojechania gdziekolwiek. Moim kierowca byl Ed, emeryt, ktory w Crater Lake byl na nartach (to bardziej odpowiedni srodek lokomocji). Jechal do Eugene. No to ja tez. A stamtad? Maja i lotnisko, i pociagi, i autobusy. Moge jechc gdziekolwiek. Tylko nie wiem gdzie. Ed przyszedl mi z pomoca - zaproponowal zebym spedzila noc w Eugene i zastanowila sie pozniej. A potem zwiezie mnie gdzie bede chciala. Byl naprawde spoko. Zjedlismy razem pizze, gadalismy o gorach i buddyzmie, ktorym zajmowal sie Ed. Twierdzil przy tym, ze jest okropnym pesymista.


Myslalam o tym, zeby przejsc sie szlakiem wybrzeza Oregonu (Oregon Coast Trail), ale czulam sie naprawde zle. Rozeslalam maile do znajomych w poszukiwaniu kogos, kto moglby mnie przygarnac az cos sie wyklaruje. I tak znalazlam sie w autobusie do... Seattle. Podroz trwala az 9 godzin z przestojem w Portland. A w Seattle, a w zasadzie w pobliskim Sammamish, znalazlam schronienie w domu polskiej rodziny, rodziny Kazika (ktory akurat teraz jest w Europie).



Znalazlam sie tu w ciekawym momencie, akurat kiedy dosc liczna w okolicy Polonia organizowala parafialny festyn. Wlasciwie organizowala go glownie Iwona, zona Kazika. Staralam sie cos pomoc… Bukiety oraz ulozenie napisu na kotarze to moje dzielo :-)





Najciekawszy byl dystrybutor z woda swiecona - po prostu rewelacja!





A potem wybralam sie do lekarza… Choc raz moglam skorzystac ze swojego ubezpieczenia podroznego! Amerykanska opieka zdrowotna okazala sie bardzo sympatyczna. Ale na wyniki badan musialam jeszcze poczekac.


W oczekiwaniu na wyniki wybralam sie do Seattle, ot tak pozwiedzac i sie zrelaksowac. A nic nie jest tak relaksujace jak wizyta w akwarium, dlatego wiekszosc dnia przesiedzialam wlasnie w akwarium, patrzac na sennie lewitujace w zbiornikach ryby.










Akwarium jest polozone nad samym brzegiem morza, a wlasciwie zatoki - Puget Sound, ktora przynalezy do Salish Sea, podobnie jak odwiedzone przeze mnie w zeszlym roku wody otaczajace poludniowa czesc Wyspy Vancouver.





Oprocz ryb byly do obejrzenia i inne zwierzeta, ptaki, foki i wydry morskie. Byla tez kolekcja lososi i innych rodzimych ryb, m.in. malutkich flader.










Najwieksza atrakcja byla wielka osmiornica pacyficzna, zamieszkujaca wielki szklany pojemnik.


Pogoda byla nieciekawa, pacyficzna. A w sasiedztwie akwarium roboty drogowe, dosc spektakularne. Oddalilam sie stamtad, obejrzawszy totem wstawiony na nabrzezu. obejrzalam targowisko I stara dzielnice, to co zwykle turysci ogladaja. Seattle mi sie spodobalo, nie jest zestresowane jak miasta na wschodzie, nie jest przesadnie sloneczne, pachnie morzem i fast foodami. Jest troche starej architektury.











W koncu nadeszla diagnoza - moje podejrzenia sie potwierdzily. Giardia. Wiec jednak nie jestem na nia odporna. Z pewnoscia winny byl strumyk przed Tehachapi smierdzacy krowami. Ilosc pierwotniakow, jaka tam plywala moglaby powalic konia… [fot. Wikipedia :-)].


Zaczelam wiec terapie metronidazolem, slaniajac sie wciaz troche na nogach. Na szczescie moi gospodarze mieli rower, ktorym moglam sie poruszac na krotkie dystanse. Sammamish lezy nad duzym jeziorem o tej samej nazwie, nad ktorym prowadzi sciezka rowerowa i mozna odpoczac na plazy. Wiekszosc brzegow jest zabudowana, a publiczna plaza to taka enklawa.








Spodziewajac sie, ze teraz moze byc juz tylko lepiej postanowilam wrocic na szlak, ale przedtem jeszcze jeden dzien poswiecic na zwiedzanie Seattle. Zostalo mi jeszcze do obejrzenia muzeum sztuki, wiec tam sie wlasnie udalam. Ekspozycja byla raczej skromna, ale na szczescie byla opcja zakupu  biletu w cenie "co laska". Kilka obrazow amerykanskich artystow, niereligijny witraz (rzadko sie cos takiego trafia), dosc ciekawa wystawa artystki australijskiej, bardzo skromne zbiory indianskie (fajne, ale malo). Czyms nowym, czego jeszcze w zadnym muzeum nie mialam okazji ogladac (a, jak wiecie, zadnemu muzeum nie przepuszcze) byla nowoczesna sztuka afrykanska.








Pogode w Waszyngtonie maja dosyc zmienna, kilka razy padalo, a wczoraj wrecz lalo. Na pozegnanie wyszlo jednak slonce i zrobilam sobie ostatni spacer po miescie.




Teraz pozostalo mi tylko spakowac plecak i wsiasc w autobus, ktory zabierze mnie do poludniowego Oregonu. Stamtad wlasnie rozpoczne wedrowke na poludnie. Mam nadzieje!