piątek, 20 marca 2020

Irlandia: Wild Atlantic Way pieszo i autostopem (część 2)

W przeddzień nadejścia zapowiadanego huraganu (ostatecznie uderzył on nieco później) wieczorem zjawiłyśmy się z Kasią w Limerick, jednym z większych miast zachodniej Irlandii. Z Elą, Pawłem i ich synkiem Alanem spędziłyśmy cały następny dzień, wcale nie bezczynnie. Zmuszona poddać się woli ogółu wstałam ze swojego legowiska o poranku. Alan był najbardziej aktywny, ale Kasia go doganiała. Ledwo otwarłam oczy, okazało się, że mamy już plan - plan wspólnej wycieczki na klify. Niezupełnie załapałam, gdzie się udajemy. Zaczęliśmy w okolicach Kilkee i podążaliśmy wzdłuż wybrzeża na zachód. Równolegle do drogi prowadziły ścieżki z fenomenalnymi widokami. Początkowo pogoda była paskudna, lał deszcz i było szaro, ale z czasem się nawet rozpogodziło i tylko silnie wiało, ale nie aż tak żeby było to niebezpieczne, więc trzymając się z dala od krawędzi urwiska dreptaliśmy ścieżką.








Morze było bajecznie wzburzone. Pierwszy odcinek był cywilizowany, z wylaną asfaltem dróżką, ale dalej można się było czuć swobodnie. Młodsza część wycieczki z czasem się zmęczyła, więc na placu boju pozostałyśmy tylko my z Kasią i Elą, a reszta podróżowała równolegle samochodem. Później i ja miałam już dość i zdezerterowałam na mniej ciekawej końcówce.









Wybrzeże było pozbawione roślinności, z  wyjątkiem trawy. W powietrzu krążyły mewy, a na brzegu odpoczywały stadka ostrygojadów, od czasu do czasu podrywające się do lotu i osiadające kawałek dalej.





Najdziwniejszym zjawiskiem były wodospady, podrywane przez wicher od morza do góry i sprowadzane z powrotem na ląd. Tworzyły bajeczne kaskady i chmury, a podziwiane pod odpowiednim kątem miały jeszcze dodatkowo tęcze.






Linia brzegowa była poszarpana. Sztormy i wysokie fale nieustannie podmywają wybrzeże. Jest ono zbudowane z dość mocno sprasowanych skał osadowych, które z pewnym oporem poddają się morzu. Z czasem powstają jaskinie, które drążone dalej przez wodę się powiększają, aż pozostaje tylko cienka warstwa u stropu. W końcu skały się zawalają i oddziela się wyspa.











Ponieważ dzień miał się ku końcowi przyspieszyliśmy zwiedzanie i pojechaliśmy jeszcze na sam koniec półwyspu, na Loop Head, gdzie znajdowała się piękna latarnia morska. Czekaliśmy na zachód słońca w nadziei na ciekawe światło, ale przy tak pochmurnej pogodzie niewiele było kolorów. O zmierzchu pojawiło się światło, które omiatało ocean na horyzoncie w równych odstępach czasu.





W międzyczasie prognoza pogody się zmieniła, a huragan zwolnił - okazało się, że to jeszcze wcale nie był żaden huragan. Nie miałyśmy jednak wyboru - Irlandia nie planowała pokazywać nam się w ładnej pogodzie i tyle. Nazajutrz wyruszyłyśmy więc z Kasią w dalszą drogę wzdłuż wybrzeża. Teraz chciałyśmy zajrzeć nad najsłynniejsze klify w całym kraju, to jest Klify Moheru. Niektórzy zachwalali, inni odradzali - jak zwykle. Myślałyśmy, że może nawet uda nam się powędrować szlakiem wzdłuż, ale potworne porywy wiatru nam na to nie pozwoliły. Doszłyśmy tylko do punktu, gdzie szlak się zaczynał i wiatr zwalił mnie z nóg na ziemię. I to wcale nie z pozycji pionowej - skryłam się za murkiem i przykucnęłam, ale poryw był tak silny, że i tak mnie zmiotło. Nieszczęśliwie walnęłam kolanem w kamień leżący na ścieżce. Przez chwilę nie mogłam się ruszyć, aż zrobiło mi się niedobrze z bólu, ale na szczęście nic się nie stało. Skończyło się na stłuczeniu i opuchliźnie. Nie zawsze opłaca się być ultralight.

Co chwilę przechodziła kolejna chmura siekąca gradem i silne podmuchy, które trzeba było przeczekiwać (przy drodze były domy i budynki gospodarcze, za którymi można było się schować). Los się do nas uśmiechnął i niespodziewanie pojawił się samochód, na który zamachałyśmy. Okazało się, że kierowcą był amator sztormów, który przyjechał tam tylko po to żeby oglądać wzburzone morze i chciał podążać jak najbliżej wybrzeża. Zabrał nas ze sobą i spędziliśmy razem kilka godzin. Po drodze zatrzymywaliśmy się czasem na zdjęcia, m.in. w pobliżu Parku Narodowego Burren, słynącego z widoków na skaliste wzgórza - jedyne w Irlandii miejsce, gdzie lasu nie ma z natury.







Kierowca wysadził nas w Tuam, bo dalej już jechał w inną stronę. Był bardzo uprzejmy, podrzucił nas na koniec miasta. Droga była ruchliwa, a pogoda okropna, właśnie znów nadciągała ulewa, a po spędzeniu kilku godzin w samochodzie zrobiło mi się strasznie zimno, tak że mimo założenia kurtki puchowej dygotałam z zimna. Na szczęście niedługo. Tym razem zabrał nas Polak, młody facet z mnóstwem problemów, o których w całej rozciągłości dowiedziałyśmy się po drodze. Były to problemy z gatunku takich, na które nie ma rady... Tak się zagadaliśmy, że wysiadłyśmy za późno i dalej musiałyśmy łapać stopa z innego punktu niż planowałyśmy, na większej drodze. Okazało się, że wcale nie było to złe miejsce. Kilka minut minęło i oto zatrzymał się bus pełen podpitych facetów, zmierzających na wieczór kawalerski. Było bardzo wesoło, poczęstowali nas piwem i zapraszali żebyśmy dołączyły, ale nie skusiłyśmy się...




Na kolejnego, ostatniego już tego dnia kierowcę, również nie musiałyśmy długo czekać. Wysadził nas kilka kilometrów przed Westport, gdzie w telefonie znalazłyśmy niedrogi nocleg. Za 15 euro od głowy mogłyśmy przekimać się w domu pogrzebowym! Miejscówka była naprawdę znakomita. Tak naprawdę był to zakład, w którym można organizować najrozmaitsze imprezy, na piętrze były pokoje, a na parterze bar, w którym jeden jedyny facet popijał jasne piwo. Za barem stała ładna blondynka, dokładnie taka jak sobie wyobrażałam że powinny się prezentować irlandzkie barmanki. Był także dostęp do kuchni z jadalnią i sporo produktów spożywczych do wzięcia. Wspaniały to był nocleg, jadłyśmy i piłyśmy ciepłą herbatę podczas gdy na dachowym oknie w korytarzu zbierała się coraz grubsza warstwa kulek gradu. A jak wiało!






Na następny dzień planowałyśmy wędrówkę - pogoda miała być w kratkę, ale pierwszy dzień wycieczki szlakiem Western Way zapowiadał się nieźle. Upatrzyłyśmy sobie ten szlak ze względu na znajdujące się w nim chatkę i wiatę noclegową w Parku Narodowym Ballycroy. Park, słynący jako najdziksze miejsce w Irlandii nie znajduje się nad morzem, ale obejmuje dość wysokie wzgórza z wrzosowiskami i bagnami, miał też być las.

Zaczęłyśmy jednak od dojechania do Westport (bardzo przyjemne), a potem Newport (nie zdążyłam się przyjrzeć). Właściciel baru w Newport, który nas podwiózł był członkiem lokalnego klubu turystycznego i znał góry bardzo dobrze. Gdyby warunki były lepsze warto byłoby przejść szlak Bangor Way, ale w obecnej sytuacji nie pozostało nic innego jak skupić się na Western Way, poprowadzonej w większości drogami. Inaczej zatonęłybyśmy w torfowisku...






Jeszcze zanim zaczęłyśmy wędrówkę szlakiem, udałyśmy się do położonych niedaleko od centrum Newport ruin XV-wiecznego kościoła. Ruiny były bardzo romantyczne, znajdowały się nad jeziorem i były otoczone starym cmentarzem.







Mapa w telefonie pokazywała jeszcze inne szlaki, których jednak nie znalazłyśmy w terenie. Drogi wszakże były równie dostępne, więc nimi dobiłyśmy do szlaku, chowając się czasem przed kolejnymi falami gradu. Szło się dobrze, choć doskwierało mi trochę bolące kolano. Widoki jednak były przyjemne, szczególnie te na jeziora i znajdujące się za nimi wyższe góry. Zaczął je pokrywać śnieg.







Zatrzymałyśmy się na lunch w odrobinę osłoniętym miejscu. Na pierwsze danie miałam chipsy o smaku koniczyny! Smakowały tak samo jak te ze szczypiorkiem...











Minęłyśmy bardzo ciekawe ruiny, myślałyśmy że może młyna, ale nie dało się tam wejść i zbadać, bo teren był wyraźnie prywatny. Zrobiło się paskudnie zimno, wilgoć przenikała ciało, mimo że ukryte pod wieloma warstwami wełny i gore-texu. Śpieszno nam było do chatki, lecz niestety intensywny opad gradu zdążył nas jeszcze dopaść zanim tam dotarłyśmy. Pojawił się rzeczywiście las, dość marny, trochę zakrzaczeń. Kilka brzózek z mdłą zorzą zachodu słońca przywołało wspomnienia z wędrówek po Skandynawii.





Chatka stała przy sporym, wylanym asfaltem, parkingu. Atmosfera tego miejsca kojarzyła mi się z Dzikim Zachodem. Na drzwiach znalazłyśmy informację o tym, że właśnie na ten termin, który przypadał na nasz tam pobyt zaplanowano zorganizowane polowania (na co? na owce? jak się później dowiedziałyśmy ktoś kiedyś widział w tej okolicy jednego jelenia). Można się było poruszać tylko popołudniami, o noclegach nic nie napisano, bo widać nikomu nie przyszło do głowy, że znajdą się chętni na biwaki w lutym. Uznałyśmy, że sobie z tym jakoś poradzimy, a zresztą przy takiej pogodzie nikt nie będzie polował. Rozłożyłyśmy się w chatce. Miała gołą betonową podłogę, dekorację w formie kominka i żadnych sprzętów, nawet haczyków na rzeczy. Podłoga już nawilgła, a i belki dachu były mokre, ale do środka nie padało. Ugotowałyśmy sobie kolację i deser, wktótce zapadła noc. Wodę pobrałyśmy z dużego strumieni, który płynąć pod lasem.






Celem całego wypadu do Parku Narodowego Ballycroy były właśnie noclegi pod dachem. Noclegi w namiocie okazały się wyczynem ponad nasze (moje?) siły, więc cztery ściany i dach to było coś, co należało celebrować. Poranek był deszczowy, ale z przerwami, mogłyśmy udać się na mały rekonesans i leżeć, leżeć, leżeć... Do następnej wiaty było tylko z 8 km, więc wyjść można było po południu. Kasia wyszła pierwsza, a ja jeszcze poleżałam i wreszcie wygramoliłam się około 15.





Kolejny odcinek szlaku był rzeczywiście lesisty. Co prawda las nie miał nic wspólnego z naturalną puszczą irlandzką, która zdaje się  że zniknęła jeszcze przed naszą erą. Ale i tak był przyjemny, przypominał trochę Montanę, zwłaszcza że doliną, którą prowadził szlak płynął wartki strumień.







Niestety szlak poprowadził później wyżej, przez rozległe połacie wyciętego lasu. Monokultura świerkowa (świerk jakiś azjatycki) to nic fajnego, ale poręba po monokulturze to już naprawdę źle. Mglisty widok na porośnięte wrzosami góry był ładny, albo raczej byłby ładny, gdyby było można odciąć od niego dolną połowę.






Od czasu do czasu kawałek lasu pozostawał niewycięty. Ja bawiłam się wycinałam z tego osobliwego środowiska zieloności pnie z biało-czerwonymi taśmami.








Upatrzona przez nas wiata, która miała się dla nas stać schronieniem w czasie całodniowej ulewy w dniu następnym, znajdowała się trochę poza szlakiem, ale była do niej strzałka. Wiata w stylu appalaskim, tzw. Adirondack style shelter, była bardzo zaciszna, ustawiona tyłem do gór, przymocowana dodatkowo do ziemi stalowymi linami. Drewno, z którego była zbudowana sprawiało, że wydawało się, że jest w niej cieplej i mniej reumatycznie niż w kamiennym domku, mimo że z jednej strony była zupełnie otwarta. Ale też i temperatura zwyczajnie wzrosła. Kasia już od dwóch godzin biesiadowała przy stole, kiedy nadeszłam.





Zgodnie z norweską prognozą, deszcz zaczął padać nocą. Był gęsty, ale drobny, nie stukał w dach. Taki był zawsze deszcz w Irlandii, nigdy ulewa, ale właśnie takie tumany, które choć czasem wydawały się mżawką, zsyłały na ziemię ogromne ilości wody. Wicher był silny, ale stalowe liny trzymały. Ściana wiaty zaczęła trochę przeciekać w miejscu, do którego była przymocowana jedna z lin - ta od strony nawietrznej. Rano nie spieszyłyśmy się ze wstawaniem. Przed wiatą utworzyły się wielkie kałuże, słyszałyśmy też jak ryczy rzeka, w którą zamienił się strumień będący dla nas źródłem wody pitnej. Źródeł wody jednak z czasem przybywało i nie trzeba było chodzić do rzeki. 




Plan zakładał, że cały ten dzień spędzimy pod wiatą - po to właśnie przejechałyśmy pół Irlandii żeby móc tam siedzieć. Kasię zaczęło trochę roznosić, ale na szczęście racjonalne argumenty były silniejsze i pozostałyśmy w błogiej suchości pod dachem. Widok miał słaby instapotencjał, wyglądałyśmy tylko po to, żeby podziwiać intensywność opadu i siłę, z jaką wiatr przyginał drzewa do ziemi. Jak to podczas kiblowania, na zmianę drzemałyśmy, jadłyśmy i gotowałyśmy herbatę. Dzień minął niespodziewanie szybko.




Noc była równie deszczowa co i dzień, ale poranek przyniósł zmianę - ochłodziło się i opady były przelotne, w postaci krup śnieżnych. Nie miałyśmy już siły dłużej leżeć, nawet ja zerwałam się o 7:30. O tej porze zwykle zaczynało się robić jasno. Szlak jeszcze przez chwilę prowadził lasem i porębami, po czym wyszedł na drogę publiczną, która, wiodąc przez wrzosowiska, oferowała szerokie panoramy na okolicę. Choć przez dwa ostatnie dni udało mi się zachować suche trampki, to tego dnia od razu znów trzeba było się zanurzyć - droga była podtopiona i nie dało się tego obejść.











Spotykając po drodze kilka samochodów, którymi przemieszczali się myśliwi, dobrnęłyśmy do główniejszej asfaltówki. Reszta szlaku była pozbawiona wiat, więc nie byłyśmy nią zainteresowane. Udałyśmy się autostopem do Bangor, a zabrał nas tymczasem obwoźny sprzedawca mięsa. Miał tylko jeden wolny fotel i dodatkowo, w miejscu, gdzie powinny się znajdować nogi pasażera, wiózł zapasową oponę... Ale się zmieściłyśmy, a zanim dojechaliśmy do Bangor, dostarczyliśmy zamówiony towar do kilku gospodarstw.




Miałyśmy teraz w planie zwiedzić więcej zabytków archeologicznych, bo chociaż to z nich Irlandia jest znana, to jakoś niewiele znalazło się dotąd na naszej drodze i trzeba to było przed zbliżającym się już końcem podróży nadrobić. W uzyskanym w Newport folderze dla turystów znalazłyśmy kilka ciekawych obiektów. Na pierwszy ogień poszły Ceide Fields, stanowisko z okresu neolitu, gdzie spod torfu udało się odsłonić mury pól, użytkowanych 5-6 tysięcy lat temu. To jedyne takie miejsce w Europie - o ile np. kurhanów z tego okresu na całym kontynencie jest mnóstwo, to zabytków życia codziennego, rolnictwa trudno u nas szukać.

Muzeum było zamknięte, ale zdarzali się odwiedzający, tak muzeum jak i znajdujący się po drugiej stronie drogi punkt widokowy na klify. Policjanci, którzy się tam akurat zatrzymali powiedzieli nam, którędy wejść żeby nie skakać przez płot. Ale najpierw punkt widokowy. Chmura deszczowa pozwoliła nam też zaliczyć kolejną tęczę.






Rzeczywiście nietrudno było dostać się do środka, drzwi były otwarte. Wpuściłyśmy się same, ale zaraz znalazłyśmy obsługę w osobie średnio-starszej pani, szalenie przyjaźnie nastawionej. Pozwoliła nam połazić po ścieżce dla turystów, zwiedziłyśmy też skromną ekspozycję. W holu stał pień wydobytej z bagna sosny.







Pani kustosz miała na imię Greta. Zaoferowała nam lunch, herbatę, sporo informacji oraz podwiezienie, a w końcu i nocleg - jednym słowem pełen asortyment tego, co ludzie są w stanie z siebie wydobyć w ramach życzliwości. Pojechałyśmy najpierw na wrzynający się w morze cypel Downpatrick Head, jedno z wielu miejsc, związanych z osobą św. Patryka, któremu (niezupełnie słusznie) przypisuje się wprowadzenie do Irlandii chrześcijaństwa w V wieku. Na cyplu znajdował się pomnik świętego oraz nie lata atrakcja w postaci podziemnej jaskini, tunelu, w który wdzierają się fale. Przy niskim stanie morza i kiedy jest ono spokojne da się cały tunel przepłynąć kajakiem. Z końca półwyspu widać było oderwaną wysepkę. Było też kilka kurhanów z epoki brązu. Greta specjalnie nam to wszystko pokazała, zastanawiałyśmy się nad noclegiem pod betonową wiatą, ale wtedy właśnie stanęło na tym, że przenocujemy u niej w domu, w Ballycastle. Ja pojechałam tam samochodem, a Kasia miała ochotę na spacer i wieczorem zapukała do drzwi, kiedy ja grzałam się przy opalanym torfem kominku i popijałam herbatę.














Dowiedziałyśmy się przy tej okazji jak wygląda sprawa pozyskiwania torfu - Greta uzyskała prawa do wydobycia razem z własnością domu, do którego były przypisane. Torf się wyciąga, suszy i sprzedaje gotowe brykiety. Można w nich jeszcze zauważyć włókna traw, ale są bardzo mocno sprasowane. Gdyby zostawiono torf w spokoju z czasem powstałby z niego węgiel.

Zjadłyśmy razem obiad i usiadłyśmy z herbatą gawędząc. Dowiedziałyśmy się wiele, zwłaszcza o dziejach dawniejszych tych okolic, bo Greta jest archeologiem. Zagłębiłam się w jej domową bibliotekę, aż zmęczenie wzięło górę. Pierwsza poszłam spać.








Rano miałyśmy już konkretny plan zwiedzania. Greta podrzuciła nas do miejscowości Killala, gdzie znajdowała się XII-wieczna wieża obronna oraz kościół z tego samego okresu. Pogoda była szara i deszczowa - nic nowego...










Dalej pojechałyśmy autostopem, pomimo że byłyśmy całkiem zlane deszczem zaraz zatrzymała się niemiecka turystka w wynajętym samochodzie. Nie miała planu, nie bardzo orientowała się w lokalnych atrakcjach, ale była bardzo miła i podatna na sugestie :-) Udałyśmy się więc zwiedzać ruiny XV-wiecznych klasztorów, najpierw Moyne, a potem Roserck Abbey. Pierwszy był na prywatnym polu i nie dało się do niego dojść, ale drugi miał dojazd i parking. Klasztor był bardzo okazały, dało się nawet wejść na wyższą kondygnację i pokręcić po wąskich korytarzach. Przez zalany deszczem obiektyw niestety zdjęcia powychodziły zamglone.





Dalej trzymałyśmy się Wild Atlantic Way, przemknęłyśmy przez Ballinę i wzdłuż estuarium Moy. W okolicach Enniscrone wybrzeże zmieniło się na niskie i piaszczyste, a ląd od plaży dzieliły wysokie wydmy. Dojechałyśmy tak aż do Sligo, a dokładnie znajdującego się nieopodal kolejnego miejsca ciekawego pod względem archeologicznym, czyli wzgórza Knocknarea. Szczyt wyraźnie górował nad okolicą, znajdował się na półwyspie, po obu stronach miał okrągłe zatoki. Stał się cud i przestało padać, akurat kiedy pożegnałyśmy Niemkę i weszłyśmy na szlak. Wiatr wydawał się póki co znośny, ale schodzący z góry turyści uprzedzali, że na szczycie mocno wieje. Ścieżka była uczęszczana, ziemia z niej wypłukana i widać było gołą skałę, w której wyraźnie było widać mnóstwo skamieniałości, głównie koralowców. Znaczyło to, że kiedyś znajdowało się tu płytkie, ciepłe, tropikalne morze.




Na szczycie rzeczywiście wiało bardzo mocno. Jedynym miejscem, które od wiatru choć trochę osłaniało był wielki kurhan usypany z kamieni. W środku z pewnością znajdował się grób. W pobliżu znajdowały się jeszcze kręgi kamienne i skrzynkowe grobowce. Eksplorowanie tego wszystkiego byłoby wspaniałe, ale wiatr przybrał jeszcze na sile i nie mogłam liczyć na to, że długo utrzymam się w pionie. Wobec tego niedługo rozpoczęłyśmy zejście.






To jeszcze nie był koniec zwiedzania. Niedaleko, 3 czy 4 km wgłąb lądu znajdowało się bardzo duże stanowisko archeologiczne z całym mnóstwem grobowców i kurhanów. Było tam muzeum, a większość zabytków znajdowała się na polu, za płotem. Wiedziałyśmy już, że i tam możemy wejść. Zjadłyśmy lunch przyklejone do ściany muzeum, a potem przeszłyśmy się podmokłą ścieżką pomiędzy kurhanami. Niestety zaczął padać intensywny i bardzo gęsty deszcz, który zaczął sobie szybko radzić z naszymi membranami. Tylko moja nowa kurtka była w stanie to przetrwać - dlatego że była nowa.







Zwiedzanie skończyłyśmy więc szybciej niż bym tego chciała i zaczęłyśmy iść drogą w stronę centrum Sligo. Na szczęście ktoś się wkrótce zatrzymał i zabrał nas na dworzec autobusowy. Jakoś nie pomyślałyśmy w tej pogodzie o atostopie, choć mogłyśmy przy nim pozostać - droga na północ nie była żadną autostradą. Ale autobus akurat był i pojechałyśmy nim do Donegal, gdzie miał być ładny średniowieczny zamek - ostatnia rzecz, jakiej jeszcze nie zaliczyłyśmy.

Kiedy dojechałyśmy na miejsce lał deszcz i było zupełnie ciemno. Nie znalazłyśmy żadnego taniego noclegu, a dziedziniec zamku był otoczony murem. Z pomocą przyszedł nam zupełnie obcy facet, który widząc nas błąkające się bezradnie zgarnął do samochodu i próbował nam coś znaleźć. Wszsytko było pozamykane, bo to nie sezon, ale ostatecznie udało nam się trafić do otwartego B&B, gdzie wytargowałyśmy hostelową cenę i spoczęłyśmy na resztę wieczoru. Poszłyśmy jeszcze do sklepu spożywczego i na pożegnanie obaliłyśmy po puszcze odpowiednio Guinessa i cydru.




Nasze lokum było w jednym z domków widocznych na zdjęciu poniżej. Donegal wydawało nam się dużym miastem, ale wcale takie nie było. Zamek znajdował się w samym środku miasta, w zakolu rzeki. Nie był może bardzo duży, ale szalenie romantycznie się prezentował, jak z legendy o Królu Arturze, choć to nawiązanie nie jest zbyt stosowne, zważywszy inwazję Anglików na Irlandię... Irlandczycy mieli własnych władców i rycerzy, a także klany - tak jak w Szkocji. Pierwotnie w posiadaniu zamku był klan O'Donnellów. Główny budynek wybudowano w wieku XV, mury i skrzydło zaś pochodzą z XVII, kiedy to zamkiem zawładnęli Anglicy. Wnętrza urządzono do zwiedzania. Na ścianach wisiały kilimy (arrasy?), ogrzewanie powinny zapewniać wielkie kominki.











Zamek był ostatnim miejscem, które zwiedzałyśmy z Kasią wspólnie. Nadszedł czas się pożegnać, gdyż mój samolot odlatywał o dwa dni wcześniej, a chciałam jeszcze zwiedzić Dublin. Kasia chciała dotrzeć dalej na północ, zobaczyć słynną Giant's Causeway, nadmorską formację skalną, składającą się z bazalotwych filarów oraz zahaczyć o Irlandię Północną i Belfast.




W związku z tym, że Donegal okazało się tak małą mieściną postanowiłam udać się do Dublina wczesnym popołudniem. Także i tutaj znajdowały się ruiny klasztoru (franciszkanów), więc poszłam je jeszcze zobaczyć. Znajdowały się nad morzem, z od którego jak zawsze potwornie wiało. W kolejce do autobusu złapało mnie jeszcze gradobicie...










Po przyjeździe do Dublina zamelinowałam się od razu w hostelu i już nigdzie wieczorem nie wychodziłam, będąc zbyt zmęczona. Wybór nie był dobry - hostel nie miał kuchni! Oczywiście "Polak potrafi" - ugotowałam sobie makaron na kuchence turystycznej, schowawszy się pod prysznicem.

Na zwiedzanie miasta miałam cały następny dzień. Niestety była to niedziela i muzea nie były otwarte od samego rana. Za to pogoda - była doskonała! Papierowa mapa z informacji turystycznej w zupełności wystarczyła do nawigacji między zabytkami. Katedra św. Patryka niestety była w remoncie, a do wnętrza nie weszłam, bo akurat trwało nabożeństwo.






Niektóre zaułki nawiązywały wyglądem do czasów masowej emigracji do USA.





Były dwa muzea, które koniecznie chciałam zwiedzić: James Joyce Centre i Muzeum Archeologiczne. Zaczęłam od tego pierwszego. Urządzone było w gregoriańskiej kamienicy, można było zobaczyć nieco pamiątek oraz wnętrza z epoki, była też wystawa interaktywna, a najcenniejszy eksponat stanowiły oryginalne drzwi nieistniejącego już domu przy Eccles Street 7, miejsca zamieszkania Leopolda Blooma, bohatera Ulyssesa. Swego czasu z wielkim entuzjazmem pochłonęłam tę długaśną powieść, a fragmentem który najmocniej zapadł mi w pamięć była scena, kiedy Bloom zakupił cytrynowe mydło... Epizod dziejący się na plaży też był znakomity, ale niestety nie miałam tyle czasu żeby jechać na dublińską plażę i zobaczyć ją na własne oczy.











Z pół godziny zajęło mi przejście do Muzeum Archeologicznego. Oto co po drodze.






Muzeum Archeologiczne to część Muzeum Narodowego, wstęp darmowy - to rzadkość. Zbiorów nie było aż tyle ile bym chciała, ale to może dobrze, z uwagi na ograniczony czas zwiedzania. Zgodnie z oczekiwaniami odnalazłam wiele eksponatów z epoko brązu, wydobytych z kurhanów. Najcenniejsze były te ze złota, naszyjniki, bransolety, stylistyka jakiej dotąd nie widziałam. Paleolit był słabo reprezentowany, za to mnóstwo wczesnego średniowiecza, w tym zwłoki wydobyte z torfowisk. Dość mało z epoki Wikingów.





Na koniec pobiegłam jeszcze na drugi koniec centrum do innej gałęzi Muzeum Narodowego, mającej prezentować coś z historii i sztuki, żeby spędzić tam ostatnią godzinę przed zamknięciem. Straszny misz-masz tam mieli, ale fajną wystawę mebli, z czego najliczniej reprezentowane były krzesła...





Wymęczona zwiedzaniem wróciłam do hostelu, tym razem już poprawnie spożywając kolację nie wymagającą podgrzewania...




Następnego ranka szybko się spakowałam, poszłam do biblioteki wydrukować bilet na samolot i pojechałam autobusem do Cork. Po przylocie do Gdańska widziałam plakaty ostrzegające przed epidemią Covid-19, ale nie przyszło mi do głowy, że podróż do Irlandii okaże się ostatnią tej wiosny. Mam nadzieję, że świat wróci do jakiejś normy i za jakiś czas uraczę Was kolejną opowieścią.