niedziela, 29 września 2019

Pacific Crest Trail: Podsumowanie

W 2019 jako ostatni szlak Potrójnej Korony Amerykańskich Szlaków Długodystansowych (Triple Crown of Hiking) pokonałam Pacific Crest Trail, czyli Szlak Grzbietu Pacyficznego. Biegnie on przez trzy stany USA: Kalifornię, Oregon i Waszyngton od granicy z Meksykiem po granicę z Kanadą przez strefę pacyficzną Kordylierów Środkowych: Góry Nadbrzeżne, Sierra Nevada i Góry Kaskadowe. Jego długość wynosi 4269 km (2652,6 mili).

Wędrówkę rozpoczęłam w Campo na granicy meksykańskiej 3 maja 2019 o 8:09, a zakończyłam na granicy kanadyjskiej przy Monument 78 11 września o 21:24. Mój thru-hike to flip-flop, czyli wędrówka składająca się z etapów, przechodzonych w różnych kierunkach: Campo - Kearsarge Pass (3 maja - 9 czerwca), Fish Lake - Kearsarge Pass (22 czerwca - 5 sierpnia), Fish Lake - Monument 78 (7 sierpnia - 11 września). Wyprawa trwała 132 dni, z czego 119 spędziłam na szlaku (13 dni zajęły choroba i podróże między etapami).

PCT, będąc najłatwiejszym spośród trzech szlaków Potrójnej Korony nie wydawał mi się nigdy wystarczającym wyzwaniem; nie rozbudzał też jakoś szczególnie mojej wyobraźni. Gdyby nie należał do Potrójnej Korony, być może w ogóle bym się na niego nie wybrała. Ale wybrałam się - jak się okazało trafiłam na rok nazywany najgorszym rokiem w historii PCT. Miałam wrażenie, że szlak "ukarał mnie" za to, że go lekceważyłam, na sto sposobów pokazując, że stanowi spore wyzwanie. Wyzwanie podjęłam i szlak ukończyłam, czas więc na podsumowanie.
 




Szlakowa codzienność

Statystycznie średnio pokonywałam 35,9 km dziennie (22,3 mili), jeżeli liczyć razem z przerwą wychodzi 32,3 km (20 mil). Planowałam nieco szybsze tempo, ale zwolniłam mając nadzieję na stopnienie śniegu, później chorując i budując na nowo formę po chorobie. W sumie straciłam 13 dni chorując i przejeżdżając dwukrotnie z środkowej Californii do Oregonu. Ostatecznie i tak moje tempo było bardzo szybkie w porównaniu z innymi wędrowcami, zdążyłam zakończyć wędrówkę przed nadejściem jesiennych szarug, a PCT pokonałam najszybciej spośród trzech szlaków Potrójnej Korony, jeżeli liczyć czas spędzony na szlaku (119 dni vs 122 dni AT i 128 dni CDT), jestem więc zadowolona z wyniku. Nie brałam żadnych dodatkowych dni zero.

Najdłuższy dzienny dystans to zaledwie 50 km i przeszłam tyle tylko dwa razy. Mogłam więcej, ale nie miałam nastroju i nie chciało mi się. Najkrótszy wyniósł 3 km i zdarzył mi się tylko raz. 33 razy pokonałam dystans równy lub dłuższy od maratonu.

Od zawsze wędruję w wolnym tempie i nic nie wskazuje na to żeby miało to się zmienić - 2 mile na godzinę. Na początku wędrówki celowo szłam wolno, wędrując tylko około 12 godzin dziennie, od 7 do 19. Później przyspieszyłam i szłam już normalnie, około 13-14 godzin dziennie, przeważnie 13,5, od 6:30 do 20 lub 6:45 do 20:15, choć bardzo często zdarzało mi się kontynuować wędrówkę po ciemku z czołówką.

Kierunek marszu

Ten rok, jak rzadko który, pokazał jaka jest różnica w wędrówkach w różnych kierunkach. Od początku było wiadomo, że klasyczne południe-północ (NOBO) to w tym roku zły kierunek. Ale to kierunek tradycyjny i wielu o takim marzyło. Dlatego większość, w tym również ja, tak też zaczęło. Myśleliśmy, że jakoś to będzie... A jak było widzieliście sami, czytając relacje. PCT to szlak, na który trzeba mieć zezwolenie, zezwolenie zaś trudno zdobyć. Jeśli się je zdobędzie, kupuje się bilet na samolot i już nic nie zmienia. W latach śnieżnych dobrym pomysłem jest wędrówka z północy na południe (SOBO), pozwalająca uniknąć brnięcia przez śniegi Sierra Nevada. Rzeczywiście wędrujących SOBO było w tym roku bardzo dużo. Mnie jednak ten kierunek nie odpowiadał - nie lubię pustyni i nie chciałabym kończyć szlaku, a tym bardziej zakładać Potrójnej Korony na granicy z Meksykiem. Z dwojga złego wybrałam więc flip-flop, czyli wędrówkę w różnych kierunkach, etapową. Flip-flop może mieć dowolną konfigurację i nie musi oznaczać zmiany kierunku, wszystkie etapy mogą być np. z południa na północ; może też składać się z dowolnej ilości etapów, choć im mniej tym lepiej - mniej komplikacji i problemów z dojazdem. Grunt żeby przejść każdy centymetr szlaku. A z tym największy problem mieli NOBO. Stało się tak dlatego, że wędrówka w śniegu pochłaniała bardzo dużo czasu i energii. Zrezygnowałam z niej świadomie: ze względu na bezpieczeństwo, większy komfort, ale także na lepsze wykorzystanie czasu. Ci, którzy kierowali się ambicją (głównie pokonujący szlak długodystansowy po raz pierwszy, dla mnie nie było to już aż tak ważne za czwartym razem), ryzykowali nieukończenie szlaku. Wielu z nich ostatecznie musiało zmienić kierunek, chcąc zdążyć przejść Waszyngton przed nadejściem zimy. Wielu zdało sobie z tego sprawę wcześniej i wiedząc, że już nie dadzą rady przejść całego szlaku omijali północną Kalifornię czy Oregon. A przecież chodziło o to, żeby przejść cały szlak.

Etapy flip-flopu warto dobrze zawczasu przemyśleć. Większość hikerów, którzy w tym roku flipowali przemieściła się na granicę Oregonu i szła na północ do Kanady, by we wrześniu wrócić w Sierrę. Drugą co do liczebności grupą flip-floperów była grupa udająca się do Kanady celem wędrówki na południe aż do miejsca, w którym zeszli ze szlaku. W obu przypadkach trafiało się na duże ilości śniegu w czerwcu. Mój wybór padł na wariant najmniej śnieżny i o dziwo najmniej popularny, zaledwie kilkanaście osób szło na południe przez północną Kalifornię i Sierrę i później przez Oregon i Waszyngton na północ. Ten wariant pozwolił na to, co najprzyjemniejsze - finisz w Waszyngtonie i na granicy Kanady.
 



Zielony tunel

Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że PCT nie jest tak naprawdę szlakiem górskim, a sporym rozczarowaniem to, że przez 4269 km wędrówki szlakiem, który opisywany jest jako górski, nie weszłam na ani jeden górski szczyt. Można było odbić od szlaku i jakieś szczyty zdobyć, jednak sam szlak dokładnie każdą kulminację ominął.
 
Oczywiście szlak prowadzi przez góry, zdobywa kilka wysokich przełęczy i w zależności od roku można na nim spotkać całkiem dużo śniegu (w tym roku bardzo dużo, w zeszłym na przykład prawie wcale), jednak zawsze po najmniejszej linii oporu: trawersami, dolinami i przełęczami.
 
Co bardzo ciekawe, okazuje się, że PCT prowadzi głównie przez lasy. Od pustynnych zarośli, przez suche lasy sosnowe i mizerną sośninę Sierra Nevada przez coraz bardziej wilgotne iglaste lasy północnego zachodu. Zielony tunel okazał się dotyczyć praktycznie w takim samym stopniu Appalachów jak i Kordylierów Pacyficznych. Mimo że lasy zachodu nie cechowało takie bogactwo gatunków jak na wschodzie, to właśnie z wędrówki mglistym lasem czerpałam największą radość na tym szlaku.
 
A co z widokami, które miały być takie wspaniałe i to przez cały czas? Nie były to rozległe widoki na połacie dziczy ani na wielkie masywy górskie (z wyjątkiem Sierry), były to zwykłe widoki górskie. Na PCT nie wędruje się często w otwartym terenie, a krajobraz nie jest aż tak spektakularny. Myślałam, że może naoglądałam się już zbyt wielu ładnych widoków, ale w rozmowach z innymi hikerami także pojawiał się taki wniosek.
 

 


Trudności

Trudności techniczne i ukształtowanie terenu

PCT jest praktycznie pozbawiony trudności technicznych. Ten szlak to przede wszystkim wygodna, szeroka i dobrze wydeptana ścieżka. I bardzo, bardzo wiele zygzaków. To najbardziej charakterystyczny element PCT. W linii prostej Meksyk od Kanady dzieli tylko 1000 mil, tymczasem szlak liczy 2652,6. Bardzo rzadko idzie się prosto na północ/południe.




Większość szlaku wygląda podobnie: to przede wszystkim okropnie długie trawersy. Ścieżka zawija w nieskończoność, pnie się w górę zakosami, mija szczyt w większej lub mniejszej odległości i zaczyna trawersować kolejny masyw. Często schodzi w doliny, dolinami pokonuje dystanse między przełęczami. Choć zasadniczo jest dość płaski to cały czas idzie się w górę lub w dół; brakuje odcinków zupełnie płaskich (charakterystycznych dla Continental Divide Trail), na których można byłoby nadrobić trochę dystansu. Z tego powodu tempo przez cały czas miałam równe.

Choć szlak jest raczej łagodny, to jednak nie znaczy że jest płasko, bynajmniej. Na niektórych odcinkach ze względu na duży ruch turystyczny i przestarzałe poprowadzenie szlaku - bardziej stromo - występuje większa erozja, a co za tym idzie szlak bywa kamienisty. Takie poprowadzenie szlaku obserwować można na najstarszych odcinkach - w Sierrze, gdzie czasem musiano poprowadzić wręcz schody czy w okolicach największych wulkanów Oregonu. Najbardziej przykry odcinek z bardzo dużą ilością podejść i zejść po schodach to północna część Parku Narodowego Yosemite. Podobnie strome są stare szlaki tatrzańskie, które projektowane były jeszcze zanim zaczęto bardziej dbać o ochronę stoków przed erozją.


 
Nawet najbardziej kamieniste odcinki nie dorównywały stanowi szlaków w Appalachach, gdzie jest znacznie więcej opadów, a szlaki są najczęściej pozbawione zygzaków. Na PCT nie ma ani jednego fragmentu, gdzie trzeba byłoby użyć rąk, wszędzie można się poruszać szybko i sprawnie i raczej nie grozi nam kontuzja. Nam, ani koniom - taki a nie inny wygląd szlaku to właśnie kwestia dostępności dla koni i innych zwierząt pociągowych.


Szlak prowadzi przez tereny położone dosyć nisko (ok. 1500-2000 m n.p.m. ), jedynie w Sierra Nevada wyżej (ok. 3000-3500 m n.p.m., z najwyższym punktem na przełęczy Forester Pass 4009 m n.p.m.). Różnica wzniesień na całym szlaku to 251 km (dla porównania na AT i CDT równo po 280 km).

Chcąc wędrować wiosną w warunkach zimowych trzeba być przygotowanym na spore trudności związane z ryzykiem wystąpienia lawin, ześliźnięcia się ze stromego stoku (zygzaki są schowane pod śniegiem) oraz przekraczaniem wezbranych w trakcie roztopów rzek, o czym za chwilę.

Pustynia

W suchych latach zapewne "pustynia" ma bardziej pustynny charakter, jednakże to, przez co miałam okazję wędrować tej wiosny nijak pustyni nie przypominało. Południowa Kalifornia to przede wszystkim zarośla krzewów, ziołorośli, niskich lasów dębowych i suchych lasów sosnowych. Wszędzie tam trafiają się kaktusy, bo jest, owszem, sucho, jednak nie można w tym przypadku mówić o pustyni, znajdującej się dalej na wschód. Wąski i trawiasty skrawek Pustyni Mojave, który PCT przecina prowadząc wzdłuż Akweduktu Los Angeles to wszystko. Jedynie odizolowane doliny i niektóre wschodnie stoki pokrywała prawdziwie pustynna roślinność, były to jednak krótkie odcinki. W całej południowej Kalifornii występują też naturalne płynące wody powierzchniowe (w suchych latach bywają wyschnięte).
 
Jeżeli chodzi o temperaturę to nigdy, nawet w latach suchych, nie osiąga ona tam takich wartości jak na położonych dalej na wschód pustyniach Arizony, Utah, Nowego Meksyku. Opady występują dość często, choć głównie zimą. W tym roku natomiast występowały niezwykle często - maj 2019 był najzimniejszym i najbardziej deszczowym majem od początku istnienia szlaku tj. od 1968 roku.
 



Śnieg

Ze śniegiem bywa różnie, ale ten rok był wyjątkowy. Choć pokrywa śnieżna liczona do kwietnia, czyli do momentu kiedy zazwyczaj śnieg już nie pada nie osiągnęła poziomu z roku 2017, był to rok ekstremalnego śniegu. Śnieg bowiem nie topniał, a wręcz przeciwnie, przybywało go jeszcze w kwietniu i maju. W czerwcu, kiedy zazwyczaj można już bez większych problemów wędrować przez Sierra Nevada pokrywa śnieżna przekraczała poziom z 2017, osiągając nawet 650% normy. Z tego względu większość thru-hikerów ze mną włącznie zdecydowała się na flip-flop, czyli zmianę kierunku. Tak było bezpieczniej i szybciej, była też większa szansa na ukończenie całej wędrówki.
 



Przez Sierrę da się przejść w warunkach zimowych, nie ma co do tego wątpliwości. Jest to jednak nieco inne wędrowanie. Na co się przygotować? Śnieg oznacza wolne tempo, ale to inny śnieg niż w Górach Skalistych. Jest bardziej zbity, więc osoba idąca po powierzchni nie zapada się, a jedynie ślizga na kilkucentymetrowej roztopionej warstwie. Rakiety śnieżne nie są potrzebne. Większość szlaku w Sierra Nevada przebiega dolinami, porośniętymi lasem, w którym śnieg zalega najdłużej z powodu panującego tam cienia. Topniejące nierównomiernie hałdy męczą i spowalniają. W dolinach czyha też największe niebezpieczeństwo - wezbrane rzeki. Szlak przechodzi przez kilka wysokich przełęczy znajdujących się powyżej granicy lasu. Bywa tam bardzo stromo. Szlak letni jest poprowadzony zakosami, ale ośnieżone stoki mają bardzo duże nachylenie. Ponieważ szlak jest uczęszczany, powstają ślady, po których można się bezpiecznie poruszać, jednak bywa że ktoś je bezmyślnie zniszczy lub się po prostu roztopią. Niewiele osób czuje się komfortowo na takich odcinkach mając do dyspozycji tylko raczki i kijki, większość zabiera raki i czekany, zwłaszcza czekany. Czekany oprócz hamowania w razie upadku służą także do hamowania podczas zjazdów. Zjazd, tzw. glissading, to najszybsza metoda zejścia, czasem jedyna, jeśli jest zbyt stromo żeby zejść. Przy zjazdach należy pamiętać o zdjęciu raków, które mogą o coś zaczepić lub w razie wywrotki poranić. W miarę upływu czasu śnieg w wyższych, nasłonecznionych partiach pokrywa się wytopionymi zagłębieniami, które z jednej strony stanowią przeszkodę, a z drugiej pomoc, bo na stromych odcinkach służą jako schody.
 
Śnieg występuje nie tylko w Sierra Nevada. Wędrujący w kierunku południowym (SOBO) zastaną jego spore ilości w północnych Górach Kaskadowych Waszyngtonu na początku lata. Flip-floperzy będą go mieli prawie wszędzie, ale w niewielkich ilościach. W tym wyjątkowo śnieżnym roku potrzebowałam raczków np. w większości północnej Kalifornii.

W Sierra Nevada śnieg pozostał przez całe lato. Zależnie od pory dnia raczki nadal bywały przydatne (ja ich nie używałam, przechodząc wszystkie odcinki śnieżne wieczorami). Nie było go dużo, najwyżej kilka mil, licząc wszystko razem, najwięcej śniegu było w okolicy Muir Pass. Niebezpieczne były bardzo krótkie fragmenty zygzaków, które pozostały pod śniegiem, a były zbyt strome i trzeba je było obchodzić po piargu. To właśnie w takich miejscach, pod Forester Pass i pod Mather Pass zdarzyły się w tym roku dwa wypadki śmiertelne. Oba miały miejsce na początku sierpnia, właśnie wtedy kiedy i ja tamtędy szłam.



 

Rzeki

Przekraczanie rzek to problem na każdym szlaku. Nie wszędzie są mosty, czasem są, a czasem ich nie ma. Podobnie jest na PCT - przeważnie są, ale nie ma ich tam, gdzie są najbardziej potrzebne, czyli w Sierra Nevada. Problem z nimi bierze się stąd, że wędrujący w kierunku północnym nie mają innego wyjścia jak tylko iść przez Sierrę w czerwcu, a jest to zazwyczaj pora gwałtownych roztopów. Trudności z przekraczaniem rzek są różne w zależności od ilości śniegu, w tym roku był to problem bardzo duży. Nikt tym razem nie utonął, lecz wielu rzeki poniosły (w przeszłości miało miejsce wiele utonięć). Rzeki górskie w czasie wezbrań są bardzo rwące i nawet jeśli niosą mało wody, mogą zwalić z nóg, a kiedy niosą jej dużo są bardzo niebezpieczne. Największe rzeki w Sierrze są zaopatrzone w mosty, pozostają jednak te średnie. Wzbierają one także po gwałtownych ulewach, jakie czasem zdarzają się latem (trafiłam na takie wezbranie w północnym Yosemite).
 
Każdą rzekę da się przejść, ale trzeba temu poświęcić czas. Znakomita większość hikerów, wpatrzona w ślad na ekranie telefonu, przekraczała rzeki nie przyglądając się temu, gdzie przechodzi. PCT to stary szlak, wyznaczony dawno temu razem z brodami, które zdążyły się bardzo zmienić i teraz większość szlakowych brodów w ogóle nie nadaje się do przejścia. Wielu hikerów próbowało przepływać rzeki, podczas gdy kilkadziesiąt czy kilkaset metrów w górę strumienia był bezpieczny bród. Podobnie było z konarami, po których można wiele rzek przejść - nikt ich nie szukał, bo przecież ślad szedł prosto.
 




Pożary

Ponieważ rok 2019 był wybitnie deszczowy nie było w ogóle pożarów. W południowym Oregonie pojawił się jeden, ale został ugaszony. Tak - ugaszony. Inaczej niż w stanach, przez które przebiega Continental Divide Trail, w Kalifornii, Oregonie i Waszyngtonie pożary się gasi. Przypuszczam, że to z powodu gęstego zaludnienia tych stanów, bliskości miast i uczęszczanych dróg. Przechodziłam przez wiele pogorzelisk, ale wszystkie były bardzo małe, zupełnie inaczej niż na CDT. Podobnie jak na innych szlakach w razie pojawienia się pożaru lasu dla PCT czasowo wyznaczane są obejścia. Na szczęście nie było mi dane wędrować żadnymi. Raz jeden widziałam drzewo, z którego unosił się dym, ale z tego co wiem, pożar się nie rozprzestrzenił.
 



Niebezpieczne zwierzęta i rośliny

Jeśli chodzi o niebezpieczne zwierzęta przede wszystkim należy wymienić grzechotniki, których na PCT był wielki urodzaj. Spotkałam aż dwanaście. Co ciekawe, nie wszystkie grzechotały. Pomimo tego, że nieustannie przypomina się hikerom o tym, żeby nie nosili słuchawek w obu uszach, zapominają oni o tym, jak łatwo na grzechotnika wpaść. Oprócz grzechotników problem mogą też sprawić tarantule, które ponoć wchodzą do śpiworów śpiących bez namiotu na ziemi. Także i inne pająki boleśnie kąsają.
 



A jeśli mowa o ukąszeniach to nie należy zapominać o komarach. Zazwyczaj nie jest to aż taki problem, ale z powodu wszechobecnej wilgoci komarów w tym roku były miliony. Przez wiele mil niosłam sprej z 25-procentową zawartością DEET i moskitierę na głowę. Najgorsze komary są tam, gdzie wędrujemy w lipcu. Może to więc być Sierra (tu komary występują w wielkich chmarach, są małe i miękkie) lub Oregon (mniejsze skupiska zawziętych moskitów o twardym pancerzu). Z innymi owadami nie miałam kłopotów, może z wyjątkiem małych muszek "gnats", fruwających przed oczami. Myślałam, że będę walczyć z tym wszystkim, co pojawiło się w lipcu na CDT, ale nie było ani gzów, ani gryzących much.
 



Choć słyszy się od czasu do czasu o niedźwiedziach grizzly wystpujących w stanie Waszynton (ich liczba mogła nawet wzrosnąć z 3 do 20) prawdopodobieństwo ich spotkania jest na tyle niewielkie, że można o nich zapomnieć. Na całym zachodzie dość powszechnie występują niedźwiedzie czarne, lecz nie są one niebezpieczne, o ile zachowujemy podstawowe zasady bezpieczeństwa, tzn. nie wchodzimy między matkę i młode, nie zbliżamy się do niedźwiedzi. W razie spotkania wystarczy narobić hałasu, a niedźwiedź powinien uciec. Kwestia przechowywania żywności jest dość kontrowersyjna. Teoretycznie powinniśmy wieszać jedzenie na drzewach, chroniąc niedźwiedzie przed dostępem do niego, lecz w praktyce jest to niemożliwe ze względu na brak odpowiednich drzew (na PCT występują wyłącznie drzewa iglaste o krótkich i gęstych gałęziach, wieszanie na nich to czysta głupota, choć wcale nie tak rzadko spotykana). Większość hikerów, w tym również ja, trzyma jedzenie w namiocie, za głową, gdzie jest ono najbezpieczniejsze. Niektórzy robią to jednak tylko z lenistwa, a w razie usłyszenia podejrzanego hałasu ze strachu wyrzucają jedzenie na zewnątrz. Tego absolutnie nie należy robić. Jeżeli się boimy powinniśmy zainwestować w odporną na niedźwiedzie torbę Ursack albo niech bear canister, odporną na niedźwiedzie plastikową beczkę, która jest obowiązkowym wyposażeniem na 500-kilometrowym odcinku PCT (w praktyce 800 km). Beczka jest niestety w praktyce ciężka, niewygodna i zbyt mała żeby pomieścić cały zapas jedzenia thru-hikera.




Bliskie spotkania z niektórymi roślinami mogą być na Pacific Crest Trail dużo bardziej niebezpieczne niż ze zwierzętami. Mamy tu do czynienia z roślinami wywołującymi silne alergie: poison oak (sumak, to ta sama roślina co poison ivy występująca na wschodzie USA) oraz pudle dog bush, endemiczna roślina występująca na pogorzeliskach. Okazało się, że mam na nią uczulenie. Ból był straszliwy, nasilał się w słońcu. Pęcherze dość szybko znikły i po kilku dniach zostały tylko plamy. Blizny mam do dziś. Puddle dog bush ma liście podobne do marihuany i intensywny zapach. Było kilka wypadków z tym związanych - ktoś próbował to zapalić. Wyobrażacie sobie skutki.
 



Pogoda

Jednym z powodów, dla których PCT jest tak lubianym szlakiem jest pogoda - zawsze piękna i słoneczna. Standardem jest 0-6 dni z deszczem, z których większość jest w stanie Waszyngton, ciepłe dni i trochę nocy z niewielkim przymrozkiem.
 
Jak się okazuje od tej reguły są wyjątki. Jak już pisałam wyżej, warunki pogodowe jakie panowały w zachodniej części USA w 2019 nie miały nic wspólnego z normą, to właśnie one sprawiły, że zaczęło się mówić o 2019 jako najgorszym roku w historii szlaku. Maj 2019 był najzimniejszym i najbardziej deszczowym majem w historii PCT. Oprócz deszczu padał także śnieg, tak na pustyni, jak i w Sierra Nevada.

Lata z wysoką pokrywą śnieżną nie należą do rzadkości, w ostatnim czasie co drugi rok jest bardzo śnieżny, więc wszyscy mieli nadzieję, że śnieg stopnieje i będzie tak jak zawsze. Tak się jednak nie stało - czerwiec był również zimny, a roztopy przyszły dopiero w lipcu.

Na 119 dni mojego przejścia przypadło 26 dni z opadami deszczu i/lub śniegu. Niby niewiele, ale jak na PCT to coś niezwykłego. 11 z nich przypadło na pustynię, 3 Sierrę, 1 na północną Kalifornię, 4 na Oregon i 7 Waszyngton. Ani razu nie był to opad symboliczny. Bardzo dużo było mgieł i wilgoci płynącej znad Oceanu Spokojnego, także na pustyni. Dni z burzą było 7 (1 na pustyni, 3 w Sierrze, 2 w Oregonie i 1 w Waszyngtonie).







Nawigacja

Nawigacja na PCT nie stanowi problemu - szlak prowadzi bardzo wyraźną ścieżką, a skrzyżowania są oznakowane, nie ma więc mowy o tym żeby zgubić drogę. Jedynymi miejscami, w których miałam wątpliwości co do przebiegu szlaku były nieliczne odcinki drogowe, które są słabo oznakowane.
 
Pacific Crest Trail nie jest szlakiem znakowanym - na drzewach znaki szlaku trafiają się bardzo rzadko, co ciekawe dużo rzadziej niż na Continental Divide Trail, o Appalachian Trail nie wspominając.


 

Zupełnie inna sprawa to nawigacja w śniegu - jeśli trafią takie warunki. Szlak pod śniegiem jest niewidoczny, ponadto jego letni przebieg nie jest odpowiedni w zimowych warunkach (liczne zygzaki, strome trawersy). Z tego względu trzeba posiadać umiejętności nawigowania w warunkach zimowych i wiedzieć jaką optymalną trasę obrać. Na początku Sierry, ze względu na wielką ilość wędrowców podejmujących próbę jej przejścia w warunkach zimowych problemów z nawigacją było niewiele, bo wystarczyło iść po śladach poprzedników. Ślady te jednak często się rozwidlały i znikały np. w okolicy przejścia przez rzekę. W warunkach zimowych więc niezbędny jest GPS.
 
Ja na całym szlaku używałam map papierowych Halfmile'a, wydrukowanych dwustronnie na kartkach A4. Mapy te doskonale się sprawdzały i były łatwiejsze w obsłudze niż nawigacja w telefonie, nie było też kłopotów z ładowaniem - zawsze jeżeli mam taką możliwość wybieram mapy papierowe. Kompas nie jest potrzebny (ponownie: z wyjątkiem warunków zimowych, ale tam przydałyby się mapy o większym zasięgu).


 
 

Noclegi

Znakomita większość noclegów w trakcie mojej wędrówki to noclegi w namiocie (103). Rzadko byłam w miejscu biwakowym sama. Wieczorami zbierało się przeważnie od kilku do kilkunastu osób. Korzystałam z gotowych, płaskich i udeptanych miejsc, które w większości są nawet zaznaczone na mapach i w aplikacjach nawigacyjnych. Po pierwsze tak jest szybciej i wygodniej, a po drugie robiłam tak ze względu na zasady Leave No Trace. Używanych miejsc biwakowych było bardzo dużo (praktycznie każde wypłaszczenie było już przygotowane pod biwak) i naprawdę nie ma sensu niszczyć kolejnego kawałka lasu.
 
W mijanych miejscowościach korzystałam czasem z gościnności lokalnych Trail Angels, osób zapraszających hikerów do swoich domów i ogrodów. Często, szczególnie w małych miejscowościach, zdarzało się, że sklep czy stacja benzynowa udostępniała nieodpłatnie swój trawnik.
 
Zaskoczył mnie brak hikerskich hosteli, które były tak pospolitym zjawiskiem w Appalachach (nie korzystałam z nich, ale dobrze było wiedzieć, że jest taka możliwość). Nocowałam tylko w dwóch.
 
Wiat prawie nie było, spałam w dwóch chatkach narciarskich, a trzecią minęłam.
 



Jedzenie

Możliwość wyjazdu do miasta ze skrzyżowania szlaku z drogą asfaltową autostopem i zrobienia zakupów trafiała się dosyć często, tak często że przeważnie dla zaoszczędzenia czasu robiłam większe zakupy i omijałam co drugie miasto, podobnie jak to robiłam na Appalachian Trail. Przeważnie niosłam ze sobą zapas jedzenia na 4-5 dni.
 
Co ciekawe na PCT nie było ani jednego hipermarketu Walmart. Było sporo supermarketów Vons, w których oferta jest dość szeroka, natomiast im dalej na północ tym częściej trzeba było robić zakupy na stacjach benzynowych, a także w sklepikach na campingach, mających dość mizerną, choć wystarczającą ofertę.
 
Jak zwykle nie wysyłałam paczek z jedzeniem, wyjąwszy Kennedy Meadows, gdzie jedzenie wysłałam razem z niedźwiedzioodporną beczką, którą trzeba było nieść. Cały szlak można przejść zaopatrując się na bieżąco.
 
Wędrując w raczej szybkim tempie spalałam 4000 kcal/dzień i więcej (najwięcej w Sierra Nevada ze względu na największe przewyższenia). Mimo że zawsze niosłam ze sobą dużo jedzenia i tak schudłam ok. 7 kg. Inni wędrowcy w ramach odchudzania plecaka zabierali o wiele mniejsze niż ja racje żywnościowe i chudli o wiele więcej, a wędrówkę kończyli wycieńczeni. Odżywianie to jeden z najważniejszych elementów wędrówki (oprócz przebierania nogami...), niesłusznie lekceważony.
 
W moim menu jak zawsze znajdowało się dużo węglowodanów pochodzących z makaronu, ryżu czy ziemniaków (ziemniaki instant jednak porzuciłam, bo zawierały zbyt wiele chemii i mój żołądek zaprotestował. Zamiast produktów gotowych jadłam drobny zwykły makaron i ryż błyskawiczny), a także nutelli, suszonych owoców, czekolady i cukierków. Białko zapewniały: ser żółty, ser kremowy, szynka, salami, tuńczyk oraz łosoś, sprzedawane w małych paczkach. Tłuszcz to przede wszystkim masło oraz nutella i chipsy. Nie gardziłam także batonami energetycznymi: Clif, Luna i Lara.
 



Woda

Z wodą na Pacific Crest Trail nie ma zbyt wielkich problemów, choć trafia się dość sporo odcinków, na których trzeba nieść zapas na pół czy nawet na cały dzień. Przeważnie niosłam około 2-3 l wody, ale to tylko średnia, bywało bardzo różnie. Najmniejszy problem jest paradoksalnie na odcinku "pustynnym", ponieważ to tam jest najwięcej wędrowców i najwięcej opiekujących się nimi Trail Angelów. Na szlaku pozostawione są duże depozyty z wodą, i choć zasadniczo nie należy na nie liczyć, nigdy nie bywały puste. Najdłuższy odcinek bez wody w południowej Kalifornii to tylko 18 mil. Sierra Nevada obfituje w wodę. Północna Kalifornia i Oregon to etapy, na których trzeba było uważać na odległości między źródłami, zdarzało się 20 mil. Jest jeden złynny 42-milowy odcinek bez naturalnych źródeł, jednak są tam depozyty. Waszyngton to ponownie dużo wody, choć nie aż tak dużo jak w Sierrze.
 
Woda jest zasadniczo czysta, płynąca, prawie nie ma krów, nie ma więc krowich sadzawek ani poideł, z których trzeba byłoby czerpać. No właśnie... Prawie. To właśnie na skutek wypicia zanieczyszczonej przez krowy wody nabawiłam się giardiozy, choroby wywołanej przez pasożytujące w dwunastnicy pierwotniaki giardia lamblia, przez którą byłam ponad tydzień poza szlakiem. Wiem który to strumyk - pierwszy strumyk po odcinku przez Pustynię Mojave. Jeśli wybieracie się na PCT omijajcie go szerokim łukiem. W Oregonie i Waszyngtonie źródła wody to często jeziora, a ponieważ nie filtruję wody, nie traktowałam ich jako potencjalnych ujęć. Większość z nich to mętne stawy pełne glonów, a woda w nich nie pachnie dobrze. Wolałam nieść 4 l od strumyka do strumyka.
 



Ludzie

Appalachian Trail to przede wszystkim las, Continental Divide Trail to góry, natomiast Pacific Crest Trail - ludzie.
 
Szlak był ogromnie zatłoczony, a rozmiar tego zjawiska był dla mnie zaskoczeniem. Tłok i ścisk były największym wyzwaniem, choć dla wielu wędrowców przebywanie w grupie, w dużej społeczności thru-hikerów jest kwintesencją wędrówki PCT. Obecnie PCT jest najbardziej popularnym szlakiem długodystansowym w Stanach, a może i na świecie (myślę, że przebija go tylko francuskie Camino de Santiago). Nie wiem czy to prawda, ale mówiło się o tym, że na szlak wyruszyło w tym sezonie (licząc wszystkie kierunki i chyba także section-hike'i) 9 tysięcy osób. Czasem miałam wrażenie, że wybrałam się w letni poranek na Giewont.
 
 
 

Wiosną każdego dnia wyruszało na szlak 50 osób. Drugiego dnia spotkałam chyba z 70. Myślałam, że sytuacja szybko się zmieni, ludzie się rozejdą, a część zrezygnuje i będzie tak jak na Appalachian Trail, gdzie i tak mniejszy tłum rozszedł się bardzo szybko i po dwóch tygodniach na szlaku panował zupełny spokój. Na PCT było jednak inaczej. Może dlatego, że początkowy odcinek pustynny jest najłatwiejszy, a może dlatego, że statystycznie było więcej ludzi. Zagęszczenie hikerów na szlaku niewiele się zmieniało, a robiąc flip-flop miałam okazję obserwować to w różnych punktach szlaku. W momentach najmniejszego zatłoczenia spotykałam dziennie po 15 osób, ale takich dni było może ze 3, przeważnie było to 25-30 osób dziennie. Wśród nich naturalnie byli także section- i day-hikerzy, a w Sierra Nevada wędrujący John Muir Trail. Ten ostatni odcinek był najbardziej zatłoczony ze wszystkich (wędrując przez Sierrę w czerwcu nie spotykałam jeszcze JMT, sezon tam trwa od połowy lipca do końca września).
 
Miejsca namiotowe bywały bardzo zatłoczone, stało w nich kilka, kilkanaście namiotów, drzwi w drzwi. Znakomita większość thru-hikerów stosowała się do zasad Leave No Trace, dlatego otoczenie wygląda wciąż naturalnie. Ze względu na tak duży ruch na szlaku, a także mało żyzną glebę obowiązuje np. zabieranie ze sobą zużytego papieru toaletowego, co okazuje się doskonałym rozwiązaniem (odchody ludzkie rozkładają się szybko, w przeciwieństwie do papieru).
 
 
 

Tak wielka popularność szlaku to w dużej mierze konsekwencja sukcesu filmu Dzika Droga z Reese Witherspoon w roli głównej. Dziką Drogą Pacific Crest Trail był w latach 80., obecnie już nią nie jest.
 
Społeczność długodystansowców także zmieniła się na przestrzeni lat. Znakomitą większość na PCT stanowią początkujący wędrowcy, próbujący swoich sił na długim dystansie po raz pierwszy, często także pierwszy raz będący w górach w ogóle. Stąd też coraz mniejsza liczba kończących przejście sukcesem (dawniej było to 40%, obecnie poniżej 20% i mniej, jeśli wziąć pod uwagę liczną rzeszę oszustów).
 
Z zewnątrz subkultura długodystansowców wygląda barwnie i fascynująco - jesteśmy wolni, codziennie przeżywamy przygody, żyjemy na łonie natury. Ale wędrówka ma też i swoje ciemne strony. Wielki wysiełek, jaki trzeba w nią włożyć wielu okupuje wyniszczeniem organizmu, zmęczeniem i kontuzjami. Aby o tym zapomnieć, a także żeby móc zwiększyć tempo wielu stosuje doping, nadużywając środków przeciwbólowych, narkotyków i alkoholu. We wszystkich trzech stanach, przez które przechodzi PCT marihuana jest legalna i powszechnie dostępna, a wędrowcy korzystają z tego nader chętnie. Słabsi palą nawet co godzinę. Bardzo duży jest też odsetek oszustów, hikerów udających, że przeszli szlak w całości. Szlak jest bardzo długi i trzeba sporej determinacji żeby dokonać przejścia kompletnego. Łatwiej jest ominąć trudniejsze i bardziej męczące odcinki. Bliskość wielkich metropolii z kolei skutkuje problemami z bezdomnością - rzadko samych wędrowców, ale mieszkańcy miast zjawiają się dość często na szlaku w poszukiwaniu darmowego jedzenia i miejsca do spania.
 
Liczyłam kraje, z których pochodzili spotkani wędrowcy i doliczyłam się 26: USA, Kanada, Brazylia, Izrael, Australia, Nowa Zelandia, Chiny, Korea Południowa, Japonia, Tajlandia, Indie, Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Szwajcaria, Austria, Włochy, Holandia, Belgia, Szwecja, Norwegia, Finlandia, Polska, Czechy, Słowacja, Słowenia. Samych Niemców na szlak wyruszyło 500. Polaków także wystartowało kilku. Byli jeszcze przedstawiciele innych krajów, m.in. Chin czy Chorwacji, ale nie spotkałam ich osobiście.
 

Finanse

Całkowity koszt wyprawy to 12512 PLN (3180 $)

Wydałam:
1396 $ (5486 PLN) na jedzenie
31 $ (122 PLN) inne drobne wydatki typu gaz czy prysznic
219 $ (861 PLN) na usługi pocztowe
106 $ (416 PLN) na noclegi
3123 PLN na bilety lotnicze w obie strony (cena biletu powrotnego kupowanego dwa tygodnie przed wylotem była o 300 PLN wyższa niż 10 miesięcy wcześniej, loty z Seattle są z zasady droższe niż z Los Angeles)
35 $ na pociąg z Los Angeles do San Diego, 140 $ na autobusy Eugene/Seattle/Medford, razem 688 PLN
1816 PLN na ubezpieczenie, które tym razem bardzo się przydało

Obecny kurs dolara to 1$=3,93 PLN

Sprzęt

Moja waga bazowa wynosiła 5180 g, aczkolwiek jest to jej optymistyczna wersja. Przez 900 mil niosłam dodatkowo raczki, przez 500 mil bear canister, 1000 mil sprej na komary i 350 mil wodoodporne skarpety i dodatkową czapkę. W "najcięższym" momencie, który wypadał w Sierrze mój sprzęt ważył 6902 g. Tam też najbardziej schudłam dźwigając to wszystko ostro pod górę.

Czego nie miałam, a co nieśli prawie wszyscy? Czekana, raków, filtra do wody.

Na szlaku, na którym niemal wszyscy byli początkującymi długodystansowcami bardzo ciekawe było obserwowanie jak zmienia się niesiony przez nowicjuszy sprzęt. Na początku przeważały 70-litrowe i ważące po 3 kg plecaki Ospreya, dwuosobowe namioty Big Agnes. Po miesiącu wszystko się zmieniło, a na szlaku widać było tylko lekki sprzęt. Najpospolitsze plecaki to plecaki firm takich jak Hyperlite Mountain Gear czy Gossamer Gear. Modny był Waymark i Palante. Namioty wymieniane były nieco rzadziej, ale zdecydowanie królował ZPacks Duplex. 80% hikerów miało na sobie buty Altra Lone Peak. Najczęściej wymienianym elementem ekwipunku była... karimata - na dmuchany materac Thermarest NeoAir XLite.

O używanym przeze mnie sprzęcie napiszę jak zwykle osobny artykuł.
 



Najładniejszy odcinek

Najładniejszy odcinek? Wymieniłabym dwa takie odcinki: północny Waszynton i północna część północnej Kalifornii. Gdyby to podsumowanie miał cechować obiektywizm musiałabym dodać jeszcze Sierrę. Oregon, choć nikomu się nie podobał, mnie wydał się bardzo ładny.

Northern Cascades, Waszyngton



Trinity Alps, California



Mt Jefferson/Mt Hood, Oregon



Sierra Nevada, California

 


 
Podsumowanie
 
Przejście Appalachian Trail to było doznanie zmysłowe - ten szlak był po prostu piękny. Continental Divide Trail to wspaniała przygoda i fenomenalne widoki, Pacific Crest Trail to... szlak, którym się dobrze szło. Prawdę mówiąc wydał mi się trochę nudny, choć miał fajne fragmenty. Okazał się zupełnie inny niż jego medialny wizerunek: na szlaku tłumy, pustyni nie było, szlak nie prowadził na żadne szczyty, a głównie kluczył po lesie (ilość lasu akurat była pozytywnym zaskoczeniem). Nad głową przelatywały samoloty, a w dalszej perspektywie najczęściej widać było cywilizację: nocne światła metropolii, linię smogu w powietrzu, kręcące się wiatraki i autostrady. Choć często miałam ochotę wrócić do domu, szukałam tego, co najbardziej cenię: dzikiej przyrody, żyjących na wolności zwierząt, letnich kwiatów, patrzyłam na chmury i cieszyłam wędrówką przez tonący we mgle las. Śnieżna Sierra Nevada okazała się sporym wyzwaniem, a północny Waszyngton pięknym finałem. Cieszę się, że miałam możliwość poznać Amerykę z tak wielu stron, to niesamowicie rozległy i różnorodny kraj. Myślę, że jeszcze tam wrócę, bo do poznania pozostało jeszcze tak wiele!





Film z wyprawy opowiada całą historię w 6 minut, obejrzyjcie koniecznie :-) Filmy z poszczególnych etapów będą się sukcesywnie pojawiać na moim kanale YT.


sobota, 14 września 2019

Pacific Crest Trail: Snoqualmie Pass - Monument 78, granica USA i Kanady (Washington)

Moi drodzy: koniec! Po 132 dniach od rozpoczecia wedrowki i 119 dniach na szlaku 11 wrzesnia 2019 o godzinie 21:24 dotarlam do granicy kanadyjskiej i zakonczylam przejscie Pacific Crest Trail, tym samym zdobywajac Triple Crown of Hiking. Moje wielkie marzenie sie spelnilo!

Czeka Was teraz lektura ostatniej juz relacji ze szlaku, z odcinka, ktory byl wspanialym ukoronowaniem tej ponad 4-miesiecznej wedrowki.

 

Ostatni etap rozpoczelam wracajac z Kazikiem na Snoqualmie Pass, skad powedrowalismy razem 6 mil w gore, na przelecz z pierwszym swietnym widokiem, gdzie tez zrobilismy sobie pamiatkowa fotografie.


Pozniej Kazik zszedl z powrotem na parking, a ja ruszylam na polnoc. Ostatnie trzy odcinki, jakie skladaly sie na polnocna polowe Waszyngtonu mialy byc wymagajace, a i pogoda w tej czesci Stanow bywa bardzo kaprysna. Bylam wiec zmotywowana aby pokonac tego dnia przynajmniej 10 mil. Wybor miejsca biwakowego ograniczal skalisty teren, wyszlo wiec wlasnie te 10, a po drodze wiele punktow widokowych na gory o skalistych graniach, jeziorka, klebiace sie ponad szczytami chmury. Najwazniejszym punktem programu tego wieczoru bylo jednak osiagniecie 2400-ej mili.






Osiadlam na oslonietej od wiatru przeleczy, skad rano rozpoczelam kolejny trawers, bladzac wzrokiem po dalszych pasmach i wypatrujac wylaniajacej sie z oparow Mt Rainier.




W piargach buszowaly swistaki, niebo sie przecieralo, a dzien zapowiadal na piekny. Jak sie pozniej okazalo, juz nie tak wiele mnie takich czekalo.





Inny gatunek gorskiego gryzonia, ktorego czesto spotykalam w zeszlym roku w Kanadzie, gdzie nazywano go "pika lub pika pika".



Pomimo wielu zmudnych podejsc udalo sie wyciagnac ladny dystans, a wedrowke zakonczyc przy swietle czolowki w dosc ciasnym miejscu biwakowym nad malym strumykiem.


Nastepnego ranka pogoda takze dopisywala, a krajobraz zgodnie z zapowiedzia Kazika byl naprawde piekny. Skonczyly sie wulkany, wokol bylo wiecej nagich skal, co bardziej odpowiadalo moim upodobaniom.






Widok jesiennych jarzebin, dojrzewajacych na skraju alpejskich lak dawal jasno do zrozumienia, ze ida chlody. Po poludniu znad oceanu nadciagnely chmury i zrobilo sie zimno.




Wieczorem zdobylam jeszcze jedna przelecz z jednym z najbardziej urokliwych widokow na gleboka doline i okragle jezioro. Minelam stado section hikerow, ktorych na tym odcinku bylo szczegolnie wielu. Zageszczenie turystow wzrasta wprost proporcjonalnie do dlugosci odcinka - ten mial tylko 70 mil od asfaltu do asfaltu.




Wlasnie ku asfaltowi zmierzalam kolejnego dnia, mijajac wyciag narciarski dotarlam na przelecz Stevens Pass.




Stamtad bardzo szybko pojechalam autotopem do miesciny Skykomish, gdzie spojrzalam na rzeke Skykomish i zrobilam zakupy na stacji benzynowej oraz naladowalam baterie w pizzerii. Wielu hikerow jechalo do wiekszych, ale bardziej oddalonych miejscowosci, ale Skykomish mialo jak dla mnie wystarczajaca oferte.




Po trzech godzinach bylam znow na szlaku. Plecak byl przyciezki, a pod wieczor nioslam jeszcze duzy zapas wody na biwak i nastepne przedpoludnie.




Po noclegu w kotlince pod grzbietem wedrowalam dalej kluczac z jednej jego strony na druga.





Okolica obfitowala w krzaki borowek, wiec czesto sie zatrzymywalam - nie moglam sie powstrzymac. Rosnace na sloncu jagody byly teraz najlepsze, slodkie i soczyste.




Jakis Europejczyk (a moze Kanadyjczyk?) ulozyl z szyszek 4000 km.





Po kazdym pobycie w miescie spotykam zawsze nowa grupe hikerow, tak tez bylo i tym razem. Za kazdym razem jest tak samo - mijaja mnie, myslac, ze wlasnie dogonili kogos wolnego. Pozniej ja mijam ich wieczorem, spotykamy sie nastepnego dnia, kiedy znowu mnie mijaja i tak przez kilka dni, az wreszcie zostaja w tyle. Wtedy przychodzi pora odwiedzic nastepna miejscowosc i historia zaczyna sie od nowa...








Caly ten dzien byl bardzo przyjemny, gory rosly, szlak poprowadzono rozsadnie, a ja czekalam na wieczor, kiedy to osiagnelam 2500-a mile! Ulozylam ja z owocow jarzebiny.



Pedzilam chcac jeszcze zobaczyc zachod slonca z przeleczy, ale zanim tam doszlam, zorze zbladly niestety. Rozbilam sie na grzbiecie, w poblizu nocowalo jeszcze kilka osob, a gdzieniegdzie blyskaly swiatla czolowek.


Nocleg byl udany tym bardziej, ze zdarzylam zwinac manatki przed deszczem, ktory nadszedl znienacka. Zjadlam sniadanie chowajac sie pod duzym iglakiem, a potem ruszylam chowajac glowe pod kapturem niezbyt juz wodoodpornej kurtki.




Deszcz jednak niebawem ustal. Zdobylam jakas przelecz i zeszlam w bardzo juz polnocna w charakterze doline, podbawiona wegetacji o wiekszych gabarytach. Dopiero nizej zaczal sie wilgotny iglasty las.







Wiecej niz jeden dzien zajelo obejscie wielkiego masywu Glacier Peak, obwieszonego ze wszystkich stron lodowcami. Splywalo stamtad mnostwo lodowcowych strumieni, ale zadnego nie trzeba bylo przechodzic w brod, wszedzie byly mosty. Jeden co prawda zawalony.








Dojrzewajace na halach owoce przyciagaly zwierzyne. Wszystko co zylo, paslo sie na borowkach. Co chwile ploszylam swistaka, spod nog uciekaly mi ptaki i wreszcie takze on, krol tutejszej fauny - czarny niedzwiedz. Wspanialy okaz, wielki samiec, fuknal tylko na mnie niezadowolony i wrocil do swoich zajec, a ja moglam go jakis czas obserwowac. Bylo to niesamowite przezycie, niedzwiedz klebil sie wsrod krzwinek, chcac zgarnac do pyska jak najwieksze ilosci w jak najkrotszym czasie. Byl bardzo blisko.




Szlak serwowal niezliczona ilosc serpentyn, ostatnia zakonczyla sie na przeleczy, z ktorej widac bylo, jakzeby inaczej, znowu gory - wyszczerbione, z lodowcami, ale i trawiaste pasma i glebokie waskie doliny. W jedna taka doline nalezalo zejsc i choc wydawala sie byc na wyciagniecie reki, zejscie zajelo mi reszte dnia.








Nic nie zapowiadalo zeby sytuacja miala sie zmienic, rozpoczelam wiec dzien jeszcze zanim ciemnosci zastapil swit, tak zeby maksymalnie wykorzystac czas. Niebo zaczelo sie zasnuwac wysokimi chmurami, wiatr niosl wilgoc.





Widzicie maly lepek pardwy?


W dolinie bylo zacisznie, ale bardzo parno. Rosly tam rozne gatunki paproci i wielkie stare cedry, moje ulubione drzewa polnocnego-zachodu. Las ten dawno nie byl rabany, wiele dolin w tej okolicy wygladalo zreszta podobnie dziko.





Oczywiscie nie znaczy to, ze nikt tam nie chodzil, przeciwnie, a dla coraz wiekszej rzeszy zainteresowanych lasy panstwowe poczynily ostatnio inwestycje w drewniane sedesy z klapa. Spoczywajac na takim ma sie 360-o stopniowy widok na las.


Chmury zgodnie z przewidywaniem zgestnialy, a przepowiednia norweskiej prognozy sie sprawdzila - nadchodzila gwaltowna burza, a raczej cala ich seria. Z jakiegos powodu jednak omijaly szlak i przechodzily bokiem. Tylko wokol lodowcowej wielkiej gory rabalo caly czas. Deszcz pokropil, ale ustal i postraszyl jeszcze kilka razy, znim dotarlam na upatrzony z gory biwak. Nie bylo sensu isc wyzej w obliczu pogodowego kataklizmu, rozbilam sie wiec bardzo wczesnie - o 19. Wkrotce zapadly ciemnosci i ustaly takze szelesty spiworow i materacy w namiotach moim i jeszcze dwoch kolegow.




Juz po 22 obudzily nas grzmoty, a kolejne burze przetaczaly sie przez oba grzbiety wiszace nad nasza dolina az do 4 nad ranem. Krecilismy sie cala noc. Okolo pierwszej piorun walnal gdzies bardzo blisko, ale jakims cudem ulewa nas ominela i padal tylko drobny deszcz, ktory rano ustal. Ciemnosci nie chcialy sie rozejsc i poranne pakowanie odbylo sie w swietle czolowek. Koledzy znikneli zanim przelknelam ostatni kes bajgla z serem.


Niskie chmury i mgly zasnuwaly wszystko, opary wdychalam dyszac na podejsciu, ktore jednak okazalo sie krotkie. Pozniej na chwile sie przetarlo, tak abym zobaczyla kawalek otoczenia, zanim zejde znow w doline.





Wiele godzin szlam dolina Agnes Creek, a bylo to bardzo mile ze wzgledu na nazwe strumienia. Wszedzie widac bylo slady po ulewie i potokach wody, jaka plynela szlakiem noca. W miejscach biwakowych pozostaly suche plamy po namiotach.






Niewiele osob spotkalam tego dnia na szlaku, ale kiedy jadlam swoj tradycyjny drugi lunch nadszedl Shaun, Anglik, ktorego spotykam od polowy Oregonu. Okazalo sie, ze bedziemy lecieli do Londynu z Seattle tym samym samolotem.





Shaun spieszyl sie zeby zdarzyc na ostatni autobus, ktory odjezdza z parkingu do Stehekin, ale ja sie tam nie wybieralam. Dojazd kosztowny, a we wsi nie ma porzadnego sklepu. Zaplanowalam kolejny resupply nastepnego dnia z asfaltowki. Przekroczylam na gorskiej rzece plynace w glebokim kanionie granice ostatniego na trasie Parku Narodowego North Cascades. Wtedy objawil sie potencjalny klopot - zakaz nocowania bez zezwolen, a zezwolenia mozna dostac w Stehekin. Kolejny raz park narodowy chce utrudnic nam zycie i zmusic do szybkiego przejscia przez swoj teren (to tylko 16 mil skrajem parku), permity PCT nie sa honorowane. Postanowilam zignorowac zakaz, bo na tym etapie wedroki, ktora miala sie juz ku koncowi, nie moglam sobie pozwolic na opoznienia. Biwak parkowy zreszta kusil - bear box, wc, stol piknikowy. Pociagnelam wiec po raz kolejny z czolowka.



Obok biwaku byla tez wiata, ktorej nie dostrzeglam w ciemnosci, bo byla schowana za drzewami. Nie miala podestu sypialnego, tylko prycze z waskich dragow, a noca wysechl mi mokry namiot, wiec nie zalowalam bardzo.






Wczesnym popoludniem doszlam na Rainy Pass, przelecz z ktorej mozna zlapac stopa do Mazamy. Taki mini pomnik mowil o tym, ze cel jest juz bardzo bliski. Mazama z kolei byla dosc daleko - 22 mile. Szybko zatrzymal sie mily gosc, ktory mnie tam zabral. Okazalo sie jednak, ze sklepik oferuje tylko bardzo kosztowne towary i produkty rolnictwa ekologicznego, ale niewiele rzeczy, ktore moglyby mi sie przydac. Moj kierowca zaproponowal podwiezienie do nastepnego miasta, ktore jak dobrze pamietam nazywalo sie Winthrop i wygladalo jak zywcem wyjete z westernu. Deszcz zaczal padac jak tylko wsiadlam do auta, a teraz lalo jak z cebra. Zrobilam zakupy, pozniej podjechalismy pod biblioteke zebym mogla skorzystac z wifi, a nastepnie wciaz ten sam facet odwiozl mnie z powrotem na szlak cale 35 mil! Cala wyprawa zajela 3 godziny, a w samochodzie jeszcze naladowalam baterie.




Deszcz juz nie przestal padac, choc jego intenstwnosc byla zmienna. Podeszlam juz tylko niecale 4 mile i poddalam sie, rozbijajac namiot na kawalku suchej sciolki na skraju blotnistego biwaku. Mialam tego wieczoru ze soba same przysmaki, ktorych konsumpcja zamierzalam uczcic ostatni resupply na PCT: butelke mleka i lody o smaku mango. Mleko podgrzalam, a tymczasem lody rozmarzly (nie lubie zamarznietych).

Chmury noca obnizyly sie i osiadly, padala niezdecydowana mzawka. Sniadanie zjadlam w namiocie, a pakowanie zajelo mi mnostwo czasu, ale wreszcie sie wygrzebalam.



Niestety juz po godzinie rozpadalo sie na dobre. A wlasnie wtedy przyszedl czas ulozyc z kamykow ostatnia 100-ke: 2600 mil za mna, do konca tylko 52,6!


Ulewa ustapila przed poludniem, kiedy juz dobrze przemoklam. Podejscie pozwolilo sie podsuszyc, ale wyraznie sie ochlodzilo.



Pod wieczor ukazaly sie charakterystyczne dla polnocnych Gor Kaskadowych widoki na kolejne pasma, jedne lagodniejsze, a inne wyszczerbione. Lesne doliny wygladaly bardzo zachecajaco. Byloby fajnie zwiedzic wiecej w tej okolicy, zapuscic sie gdzies dalej od glownego szlaku.








Chmury nadciagaly od oceanu nieprzerwanym lancuchem, wydawalo sie, ze juz sie to nie zmieni - nadchodzila jesien, a wraz z nia szarugi i wkrotce snieg. PCT nalezy zakonczyc do polowy wrzesnia, pozniej warunki gwaltownie sie pogarszaja. Bywaja lata z bezsnieznym wrzesniem, ale w pazdzierniku snieg jest juz gwarantowany. Tym bardziej wiec dziwi, ze wiekszosc hikerow planuje zakonczyc wedrowke dopiero w pazdzierniku wlasnie.





Deszcz padal wybiorczo, bardziej na stokach, na ktorych zawisaly chmury. Wieczorem zawisly juz nad wszystkim rowno. Znow szlam z czolowka, na camping na Harts Pass, gdzie obozowal Trail Angel i kilku hikerow, w tym tacy, ktorzy skonczyli szlak w przeddzien i wrocili sie ta sama droga, chcac uniknac przekraczania kanadyjskiej granicy. Co ciekawe nie wygladali na szczesliwych, tylko na wymeczonych.




Moj plan poczatkowo nie zakladal pokonania ostatnich 30,6 mil szlaku w jeden dzien - oznaczaloby to wczesne wstawanie, ktorego chcialam na koniec uniknac i nacieszyc sie ostatnimi chwilami na szlaku oraz tak czy owak finisz z czolowka. Wygrzebalam sie wiec pozno, zajelam fotografia mokrych roslin i podziwianiem widokow, ktore tego dnia szczegolnie mnie zachwycaly. Tak zwykle bywa w przedostatni dzien, ktory jest jeszcze takim zwyklym szlakowym dniem, ktory i na szlaku sie skonczy, ale jednoczesnie wiadomo, ze nastepny taki nie bedzie.










Drugie sniadanie zjadlam na skale, wpatrujac sie w dal. Widok byl bajecznie piekny, a dolina zdawala sie ciagnac w nieskonczonosc, moze dlatego ze znikala we mgle.


Po drugim sniadaniu, ktore trwalo 45 minut (!) zmienilam zdanie i postanowilam, ze nacieszylam sie juz wystarczajaco i bedzie to moj ostatni dzien. Wiedzialam, ze przede mna jest kilku hikerow, ktorzy maja zamiar pokonac ostatnie 50 km tego dnia, wiec dlaczego ja mialabym sie ociagac? Przeczucie mowilo, ze to jest ten wlasciwy dzien na finisz, niech bedzie nawet po ciemku.

Postanowic bylo latwo, ale teraz trzeba bylo jeszcze postanowienie zrealizowac. Na drodze stanelo jeszcze calkiem sporo podejsc, pod Woody Pass opadlam z sil i zatrzymalam sie na polgodzinny drugi lunch, pozniej juz bylo mniej wspinania.




Niebo wygladalo niepokojaco. W wysokich chmurach zablysnela tecza halo i tzw. slonce poboczne.


W odwrotna strone szlo wielu hikerow, ktorzy wlasnie skonczyli szlak. Usmiechal sie tylko jeden. Wszyscy pisza w rejestrze, znajdujacym sie przy pomniku na granicy o niesamowitych przezyciach na koniec, o wspanialym doswiadczeniu, a prawda jest taka, ze kazdy jest zmeczony i ma dosc. Ale pisza o tym tylko niektorzy.

Ja tez, prawde mowiac, nie odczuwalam poki co niczego niezwyklego. Czekal mnie kolejny wieczor w biegu, wieczor wedrowki przez ciemny las z czolowka o 5 lumenach mocy. Baterie zmienialam na PCT juz dwa razy!






Minelam ostatnie jeziorko, przy ktorym mialam zamiar biwakowac (slyszalam dobiegajace z dolu glosy obozujacych tam znajomych) o 19:15. Stad az do samej granicy mialo juz byc z gorki - 6 mil.



Ostatni widok podziwialam o zmierzchu. Pozniej las ciagnal sie juz niemal nieprzerwanie. Byly ze dwie przerwy, gdzie szlak szedl przez zarosla, widzialam wtedy zarys przeciwleglego grzbietu. Na chwile pokazal sie ksiezyc, blysnal zza chmury. Zahukala sowa. Las byl tego wieczoru jakis nieco straszny, ciemny, wilgotny i ponury. Cos zaszelescilo mi nad glowa i nie byla to wiewiorka, bo nie ucieklo, tylko wspinalo sie wyzej. Jeszcze nigdy nie przeszlam 50 km z taka latwoscia, stopy wydawaly sie lekkie jak piorka. Mialam ochote isc szybciej, ale sciezka byla kamienista i zarosnieta malinami, z borowki drapaly nogi. Zeby zorientowac sie gdzie jestem liczylam strumyki, przecinajace szlak i porownywalam z mapa. Z ostatniego nabralam wody. Dalej szlak zakrecal gwaltownie. Napiecie roslo. Wiedzialam juz, ze granica jest bardzo blisko. Jeszcze dwa zakrety, jeszcze jeden i nagle, niespodziewanie, moje 5 lumenow trafilo na cos blyszczacego. Byl to Monument 78, slupek graniczny, bedacy polnocnym krancem Pacific Crest Trail. Poswiecilam w prawo, w lewo - z prawej ciemnosc, ale z lewej drewniany pomnik i dwie znieruchomiale flagi. Jedna w gwiazdki-paski, druga z czerwonym lisciem. A wiec to naprawde tutaj, tutaj jest koniec!

Sprawdzilam czas na zegarku - 21:24, 11 wrzesnia 2019. Potem poklepalam pomnik i wydalam z siebie tryumfalny okrzyk. Koledzy, ktorzy skonczyli wczesniej, a spali na niedalekim kanadyjskim biwaku, pewnie obudzili sie przerazeni... Wyjelam z plecaka zlota korone, ktora co prawda nioslam juz od Snoqualmie Pass, ale moglam zalozyc dopiero teraz, ukonczywszy przejscie ostatniego z trojki szlakow Triple Crown of Hiking. To byla piekna chwila. Wlozylam sobie korone na glowe ze szczerym usmiechem satysfakcji. Zadanie wykonane, Korona moja!



Pora byla juz pozna, swietowanie lepiej bylo odlozyc na dzien nastepny. Jakie lepsze ukoronowanie trzech lat wedrowek w kierunku Kanady mozecie sobie wyobrazic niz spedzenie nocy wlasnie na granicy? Granica przebiega na stoku, ale znalazlo sie plaskie miejsce, z ktorego zmiotlam kamyki. Tam wlasnie rozbilam namiot, pod samym pomnikiem, wbijajac sledz od przedsionka w kanadyjska glebe. Pierwsza rzecza, ktora zobaczylam, kiedy sie obudzilam rano, byla kanadyjska flaga.




Poranek byl cudowny. Mglisty, zimny, ze splywajaca po wewnetrznej stronie tropiku woda, ale co tam, teraz to juz niewazne! Nie spieszylam sie za bardzo, zjadlam cieple sniadanie, powoli zwinelam biwak i przystapilam do robienia zdjec w swietle dziennym.





Po 9 nadeszli pierwsi hikerzy finiszujacy tego ranka. Nadchodzili po kolei, w rownych odstepach. Do 11 zebralo sie 11. Niektorzy odchodzili szybko, byl nawet jeden taki, co tylko podszedl, stwierdzil, ze ok, to tyle, i odwrocil tak ze musielismy mu powiedziec zeby chociaz symbolicznie przelozyl noge przez granice. Ktos inny mial lzy w oczach, jeszcze inny natychmiast przystapil do gotowania. Wszyscy studiowali rejestr i wpisy poprzednikow. A ja wreszcie znalazlam kogos, kto moglby mi zrobic wiecej zdjec. I jeszcze wiecej zdjec :-)




Tak wyglada granica. Tak samo wygladala w Quebecu, kiedy po Appalachian Trail konczylam Long Trail i tak samo w Albercie, kiedy konczylam Continental Divide Trail.


Przybyl tez moj znajomy Shaun i zrobilismy sobie na pozegnanie wszyscy grupowa fotke.





A potem trzeba sie bylo faktycznie zbierac. Najblizsza cywilizacja to Highway 3, do ktorej trzeba bylo 14 km przejsc przez kanadyjski Manning Park. Tak wlasnie zrobilam. Najgorsze dla wszystkich bylo to, ze koniec PCT byl w dolku i znowu musielismy isc pod gore, na przelecz i dopiero potem zejsc. Dalo sie to oczywiscie zrobic... Cala droge do cywilizacji pokonalam w swojej zlotej koronie, tak jak nakazuje tradycja.






Manning Park Lodge to stacja przeladunkowa dla hikerow, pare osob mialo paczki, wielu cos przekasilo, wszyscy probowali niedzialajacego wifi... A ja poprosilam o karton. Wybieralam sie natychmiast z powrotem do USA, do Kazika.



Po kolei wszyscy stawali na drodze, koledzy byli tam wczesniej niz ja i jechali do Vancouver, wiec kiedy zatrzymal sie samochod, ktory mial tylko dwa miejsca puscilam ich przodem, myslac ze szybko zlapie kolejna okazje.


Tak jednak nie bylo. Na drodze byl bardzo powazny wypadek, zamknieto ja i teraz kazdy kto jechal na zachod, udawal sie wlasciwie na wschod, wracal do najblizszego skrzyzowania zeby jechac inna droga. Wiec i autostopowicze zostawali na tym skrzyzowaniu. Wyladowalam krotko mowiac na srodku autostrady, w ulewnym deszczu, ktory tymczasem nadciagnal. Trudna sobie wyobrazic gorsza autostopowa mizerie. Dreptalam wzdluz betonowej rampy w poszukiwaniu jakiejs zatoczki az zobaczylam druga hikerke w tej samej sytuacji za mna. Byla Kanadyjka i mieszkala tylko 60 km dalej, wracala do domu po przejsciu ponad polowy szlaku (odpuscila m.in. Sierre). Postanowilysmy podejsc do odleglego o 4 km Hope (pamietacie, bylam tam w zeszlym roku w czasie samochodowej wycieczki po Kolumbii Brytyjskiej). Przelazlysmy cale w deszczu az do zjazdu na autostrade transkanadyjska. Stanelysmy na niewlasciwym zjezdzie z powodu blednego oznakowania, ale w pore to odkrylysmy. Na wlasciwym zjezdzie juz bylo dobrze, zatrzymal sie bardzo porzadny gosc, kolezanke zawiozl pod sam dom, a mnie na granice USA. Przejscie przez granice nie sprawilo zadnych problemow, mimo ze wygladalam jak ostatni obdartus, nikt nawet nie chcial sprawdzac zawartosci mojego plecaka ani ogladac biletu do Polski. Pod stacja benzynowa poczekalam az nadjedzie Kazik.

W domu Kazika rzucilam plecak i natychmiast wskoczylam pod prysznic. Teraz dopiero odczulam, ze naprawde jest juz po wszystkim, naprawde skonczylam szlak. Az ogarnelo mnie wzruszenie i wielka rozkosz, kiedy po glowie splywal mi goracy strumien wody. Szampon pachnial cudownie i mydlo pienilo sie tak pieknie. Szlakowy kurz splywal do kanalizacji.

Przed pojsciem spac jeszcze kolacja - pierogi produkcji Iwony, ruskie, chyba bylo ich z 50...


I to juz wszystko - mozecie puscic kciuki. Dziekuje, ze je trzymaliscie, mam nadzieje, ze nie dorobiliscie sie odciskow!

Z pozdrowieniami,
Agnieszka "Zebra" Dziadek :-)