środa, 31 lipca 2019

Pacific Crest Trail: Sierra City - Reds Meadows/Mammoth (California)

Znow sie nazbieralo opowiesci... A i przebytego dystansu przybylo. Z Sierra City wydostalam sie autostopem z przemila pania archeolog - zalowalysmy, ze podwozi mnie tylko jedna mile, tak wiele mialysmy tematow do obgadania...



Zamiast pozostac w miescie na noc po chlodnym darmowym prysznicu pociagnelam jeszcze kilka mil. Jakze pokrzepiajacy napis na moscie i jaki prawdziwy!



Nazajutrz czulam juz bliskosc wlasciwych Sierra Nevada, powoli zblizaly sie bielejace szczyty a i pojawiali sie hikerzy nadciagajacy z przeciwnego keirunku, z wygladu bardzo zmaltretowani. Nie chcieli patrzec na gory, choc mieli je zobaczyc juz po raz ostatni.



W rzeczy samej pojawil sie tez wkrotce snieg, choc nie jakies ogromne ilosci, to jednak spowolnil wedrowke.







Z tego powodu dopiero kolejnego dnia rano osiagnelam 1400-a mile. Kawalek dalej obejrzalam zabytkowa narciarska chate, udostepniona hikerom, do ktorej nie mialam szans dotrzec na nocleg (night hiking odpadal, ze wzgledu na nawigacje w muldach sniegu).




Dluzsza przerwe mialam przy autostradzie, gdzie w publicznej toalecie mozna bylo nabrac wody z kranu oraz naladowac baterie.



Roztopy...


Okolice Donner Pass jakies sto lat temu byly brama do raju - to tutaj dalo sie przedostac przez strome przelecze i tedy emigranci ze wschodu, po wielu miesiacach tulaczki przer prerie i pustynie przeprawiali sie przez Sierre zeby po drugiej stronie ujrzec wymarzona Californie.




I dla hikerow przelecze bywaly wyzwaniem, choc z daleka snieg wygladal stromiej niz z bliska.








Odcinek grzbietowy zapewnil wspaniale widoki.






Na noc lepiej jednak schronic sie w dolinie. Wyjatkowo mialam wieczorem widok na zachod slonca, ktory przedstawial sie wspaniale ze skal zawieszonych nad dolina American River.





Dalej czekal mnie kolejny sniezny fragment podejscia na przelecz, ktorej nazwy juz nie pamietam, zawiszonej nad osrodkiem narciarskim. Tez ostatecznie bez jakichkolwiek problemow.



Szlak zszedl w doline, ale wkrotce wrocil na grzbiet, gdzie podazal razem ze szlakiem Tahoe Rim Trail. Widok przedstawial wielkie jezioro Tahoe.









Im blizej jeziora tym wiecej cywilizacji, nawet bylo wc, a tam rozbity bear canister. Wiadomo, ze niedzwiedzie rozbijaja je zeby dostac jedzenie, ciekawe czy ten spadl komus czy ten wlasnie zalatwil go baribal?



Niedzwiedzie niewatpliwie byly obecne.



Im dalej tym ladniej i bardziej gorsko, pojawily sie tez wspaniale polodowcowe jeziora. W wyplywie walczyla z pradek na bosaka grupa section hikerow.




Dicks Pass bylo warte wysilku, widoku z samej przeleczy nie bylo, ale jak to zwykle bywa, kilka krokow wiecej i fenomenalna panorama. To juz wlasciwa Sierra bez watpienia i ku mojej wielkiej uldze nie bylo widac duzej ilosci sniegu. Co za roznica w porownaniu z czerwcem!



Swistak byl chyba podobnego zdania. Poltora miesiaca temu w ogole ich nie widywalam, musialy jeszcze chyba spac?




Szlak prowadzil brzetgami kilku jezior, z ktorych ostatnie, Lake Aloha, bylo chyba sztucznie spietrzone, bo z tafli sterczaly pnie drzew. Nad nim wlasnie zabiwakowalam, podziwiajac absolutnie przepiekny zachod slonca.










O poranku zebralam sie sprawnie zeby zejsc nad sztuczne Echo Lake i dalej dojsc do asfaltowki, z ktorej okropnie trudno bylo zlapac stopa - 40 minut czekania!




Warto bylo jednak poczekac, bo miejscowosc South Lake Tahoe, w ktorej chcac nie chcac zatrzymalam sie na noc, miala duzo do zaoferowania. Przenocowalam w hostelu, czekajac na otwarcie poczty w poniedzialek rano. Wieczorem wybralam sie nad jezioro Tahoe, gdzie byla hotelowa-hostelowa plaza i moglam chwile poleniuchowac.






Powrot na szlak zajal mase czasu, mimo ze podwozke zaoferowala trail angelka. Kolega, ktorego te zpodwozila robil okropnie dlugie zakupy, trafilysmy nie na ta poczte, ale w koncu sie udalo - zaopatrzona w przeklety bear canister, wymagany na nastepnym odcinku, moglam wyruszyc w dalsza droge na poludnie. Snieg znika w oczach, pojawily sie nawet bazie na wierzbach, porastajacych wilgotne doliny strumieni.





Ciekawym obiektem do obejrzenia po drodze byla chatka pionierska z okolo 1880 roku, zamieszkiwana w sezonie letnim przez duza rodzine, ktora kupila okoliczne laki i wypasala tam krowy. Mozna bylo przeczytac na tablicy wspomnienia jak to lowili ryby, jezdzili konno do miasteczka po poczte i robili lody, zamrazajac je w platach sniegu.





Przeszlam jeszcze wieczorem jakas popularna turystycznie przelecz, zajrzalam nad jeziorko Frog Lake i pociagnelam dalej, ale dni robia sie coraz krotsze i zanim osiagnelam plaskie miejsce pod namiot zrobilo sie zupelnie ciemno. Zachod slonca po drodze calkiem przyjemny.






Krajobraz tego etapu byl naprawde mily dla oka, latki sniegu kontrastuja ze swieza zielenia, wydawaloby sie ze taka wedrowka to czysta przyjemnosc, tymczasem szlak fundowal nieustanne podejscia i zejscia na jakies malo znaczace grzbiety, a na horyzoncie straszyly deszczowe chmury.




Tym razem jednak burze poszly bokiem, a ja osiagnelam 1500 mil nad Lily Pod Lake.


Szlak podazal skrajem gor, pasmami pochodzenia wulkanicznego. Daleko, daleko widac juz chyba bylo sasiednia Nevade.



Nieznany mi jeszcze i widziany tylko raz gatunek lilii o wielu kwiatach w kolorze czerwonym.



Widac jak skaly granitowe sasiaduja z bazaltem, bardzo ciekawa rzecz.


I znow straszy burza, tym razem udalo mi sie przejsc na sucho, bo bylam tuz za chmura. Zlewa byla jednak konkretna i strumienie natychmiast bardzo wezbraly.





Schodzac w kierunku Sonora Pass spotkalam Czeszke z Olomunca! Sasiadka!



A na samej przeleczy niespodziewane spotkanie z Drew, obecnie noszacym szlakowe imie Sonic. Pamietacie, zaczelismy wedrowke tego samego dnia i wedrowalismy w tym samym tempie umawiajac sie na wspolne biwaki przez pierwsze kilka dni. Drew to mocny facet, a mimo to opuscil Sierre jako jeden z ostatnich, ktorzy sie na to zdecydowali. Tak to wlasnie jest, ci ktorzy wydawali sie bardzo szybcy ostatecznie wyladowali w ogonie, a ci po ktorych nikt by sie niczego wielkiego nie spodziewal przebili sie jako pierwsi. Ci ktorzy schodza teraz musza sie juz bardzo spieszyc. Rozumiem, ze nie chcieli zmieniac kierunku, ale teraz mozliwe ze beda musieli, inaczej nie zdaza skonczyc szlaku w Waszyngtonie.


Sonora Pass okazala sie dosc wymagajaca, bo nobo zjezdzali na tylkach, a ja musialam podejsc, robiac swoje slady.


Wydostalam sie na grzbiet, po ktorym szlak kluczyl, ukazujac widoki raz z jednej, raz z drugiej strony. Z tej drugiej pokazaly sie niepokojaco sine chmury. Tym razem nawalnica juz nie miala mnie ominac.







Wygladalo to bardzo kiepsko, wiec nawet nie zatrzymywalam sie na lunch, chcac zdazyc zaczac schodzic zanim sie zacznie, ale nie zdazylam, dopadl mnie grad na ostatniej mili. Chmura liznela szlak skrajem, ale wystarczylo zeby zbombardowac zbocze kulkami gradu, a potem deszczem. Grad przeczekalam pod przewieszona skala, bo wedrowka byla zbyt bolesna. Wyczekalam momentu az zamieni sie w deszcz i popedzilam na przelecz, a potem w dol. Zrobilo sie okropnie zimno, paskudnie przemoklam, w dolinie strumyki zamienily sie w rwace rzeki o metnym nurcie. W tej sytuacji zdecydowalam sie na wczesny biwak.




Noca przeszla jeszcze jedna burza, ale juz sie nie rozpadalo. Uaktywnily sie bardzo komary, przed ktorymi chroni tylko deet i siatka na glowe.


Osiagnelam 1000-a mile NOBO.



Po poprzednim dniu sprzet wymagal pilnego suszenia.



Na Dorothy Lake Pass weszlam na teren Parku Narodowego Yosemite.




Godzine czy dwie pozniej spotkalam strazniczke. NOBO juz mnie wczesniej ostrzegli, wiec bylam przygotowana - kiedy zdecydowalam sie na flip-flop zmienilam swoj permin na flip-flopowy. Straznicy w Yosemite slyna ze swojej zlosliwosci i bycia najbardziej nieprzyjaznymi dla thru-hikerow. Jesli permit pokazuje ze powinienes isc w odwrotnym kierunku kaza zawracac, musza sie tez zgadzac daty i nie wolno miec wiecej niz 7 dni wolnego (dlatego na moim permicie sa nieprawdziwe daty, bo 12 dni przerwy z powodu giardii by mnie w Yosemite zdyskwalifikowalo...). Pani strazniczka za wszelka cene chciala sie do czegos przyczepic, wiec najpierw ochrzanila mnie za omijanie blotnych kaluz, a potem usilowala sie doszukac czegos niewlasciwego w moim adresie: gdzie jest napisane ze Polska? co to za stan "slaskie" jak mam zamiar wrocic do Oregonu i ile mi to zajmie? Masakra...


Usilowalam przynajmniej dowiedziec sie czegos o stanie rzek, ale niczego sie nie dowiedzialam. W kazdym razie dalej juz bylo pusto i ladnie, a rzeki byly ok.





Pojawily sie typowe dla tych okolic granitowe gladkie szczyty, po ktorych dawniej sunely lodowce. Rzeki zawsze zajmowaly troche czasu, bo szlakowe przejscia nie nadawaly sie do niczego i trzeba bylo szukac plytszych, jak dotad zawsze jednak bardzo blisko.


Woda jest wszedzie, a szlak bardzo stromy i meczacy, wiec tempo troche oslablo, trzeba tez uwazac na kolana - niestety jest bardzo duzo schodow.





Rancheria Creek w alternatywnym brodzie solidnie zmoczyla spodenki, ale nie osiagnela spodu plecaka.




No i tak nieco monotonnie: rzeka - przelecz - rzeka - przelecz, widoki raczej rzadko, ale niezle.







1600 mil wieczorowa pora!



Glebokie doliny robia sie noca bardzo chlodne, a okolice bagienek i jezior tona w kondensacji. Niektorych to nie odstrasza.




Zblizylam sie tymczasem do serca parku - doliny Tuolumne River. Rzeka wspaniala i piekne wodospady, byly tez mosty, bo to teren odwiedzany przez mniej wprawnych turystow i polozony blizej cywilizacji.







To tutaj buszowali slynni eksploratorzy z Johnem Muirem na czele, pozostaly zabytkowe zabudowania, byly tez bulgoczace zrodelka.




A cywilizacja to byla taka ze nawet nie mieli wifi...


I tak PCT polaczyl sie na chwile z John Muir Trail zeby podejsc w gore Tuolumne River i na przelecz Donohue Pass, skad byl calkiem dobry widok.








Polozone dalej granie musialy w czasie epoki lodowcowej wystawac ponad lodowiec, bo byly bardzo poszarpane. Doline zajmowaly jeziora, w tym 1000 Island Lake, przesliczne, z zakazem biwakowania.




Tu PCT i JMT sie rozdzielily, a PCT podazyl wulkanicznym zboczem. Roslinnosc tych okolic jest dosc rozczarowujaco uboga, tylko tutaj nad strumykami bylo troche wiecej kwiatow, w tym wielokwiatowe lilie.








Jeden z lepszych biwakow - na parkingu, z pelna infrastruktura.



San Joaquin River i Minaret Falls, za ktorymi znow polaczylismy sie z JMT.




Doliny polozone na skraju gor sa licznie odwiedzane, a do pobliskiej miejscowosci Mammoth Lakes mozna dojechac autobusem (choc z dwoma przesiadkami). Tak wlasnie uczynilam, z zamiarem powrotu na szlak jeszcze tego samego dnia - czyli zaraz :-)

Pozostal mi do przejscia ostatni odcinek Californii, z ktorego mam nadzieje zdac Wam relacje niebawem! Bedzie to wymagajacy odcinek, z kilkoma wysokimi przeleczami i mnostwem rzek do przejscia, wiec koniecznie trzymajcie kciuki. Pozdrawiam z Mammoth!