środa, 31 października 2018

Continental Divide Trail: podsumowanie

Continental Divide Trail (po polsku Szlak Kontynentalnego Działu Wodnego Ameryki), szlak pieszy biegnący z południa na północ USA od granicy z Meksykiem po granicę z Kanadą przez pustynię Nowego Meksyku i wzdłuż grzbietu wododziałowego Gór Skalistych pokonałam w 2018 roku. 
Wyprawa trwała 128 dni. Wędrówkę rozpoczęłam 27 kwietnia 2018 o 11:00. Granicę Colorado przekroczyłam 27 maja, Wyoming 2 lipca, Idaho 22 lipca, Montany 23 lipca. Wyprawę zakończyłam na granicy Kanady 1 września o 20:40.
Oficjalna długość Continental Divide National Scenic Trail to 3100 mil, czyli 4989 km. Liczne warianty i skróty sprawiają, że każde przejście CDT ma inną długość - moje miało 4717 km.




Szlakowa codzienność

Średnio pokonywałam 22,89 mili (36,83 km) dziennie. To szybkie tempo. Uzyskałam je wykorzystując maksymalnie cały dzień. W porównaniu z innymi wędrowcami chodzę bardzo wolno, osiągając prędkość zaledwie nieco ponad 2 mil na godzinę (3,5 km). Choć szybko przebieram nogami, mam je krótkie, a wędrówkę pod górę spowalnia moje z natury szybkie tętno. Długonodzy mężczyźni chodzą przeważnie z prędkością 3 mil na godzinę (5 km), mnie wychodzi to tylko po płaskim. Mimo to jestem równie szybka jak oni, a nieraz szybsza :-)

Podobnie jak na Appalachian Trail maszerowałam każdego dnia, żadnego nie przeznaczając na odpoczynek.

Najdłuższy dzienny dystans wyniósł około 53 km, najkrótszy 5 km.

Dzień rozpoczynałam przeważnie o 5:30, wychodziłam o 6:30. W ciągu dnia robiłam dwie półgodzinne przerwy, na drugie śniadanie i lunch. Czasem robiłam trzecią krótką przerwę lub np. zatrzymywałam się żeby popływać w jeziorze. Wędrowałam do zachodu słońca, latem przeważnie do 20-20:30. Oznacza to, że na nogach byłam 13-14 godzin.

W dniu, w którym jechałam do miasta pokonywałam zawsze mniejszy dystans, gdyż dojazd zajmował dużo czasu, podobnie zakupy i pisanie bloga, chciałam też odrobinę odpocząć.

Mój organizm jest coraz lepiej przystosowany do regularnego wysiłku, szybciej się regeneruje. Wysoki poziom adrenaliny u zapalonych długodystansowców sprawia, że stale jesteśmy w gotowości i wszystko to sprawia nam przyjemność. 


Kierunek marszu

Kierunek marszu zależy od warunków śniegowych panujących w danym sezonie. Tradycyjnym kierunkiem wędrówki CDT było dawniej północ-południe (SOBO), co wiązało się z długim zaleganiem pokrywy śnieżnej w najwyżej położonej części szlaku w Colorado. Ponieważ pozostałe szlaki amerykańskie z reguły pokonuje się w kierunku odwrotnym, wraz ze wzrostem popularności wędrówek długodystansowych obserwuje się coraz częstsze przejścia południe-północ (NOBO).

Tegoroczna anomalia polegająca na stosunkowo niewielkiej pokrywie śnieżnej w Colorado, a za to powyżej średniej w północnej części szlaku w Montanie, sprzyjała wędrówce na północ (NOBO). Był to wyjątkowy rok, tak korzystne warunki śniegowe wiązały się z większym prawdopodobieństwem ukończenia wędrówki. Miałam jednym słowem szczęście i mogłam przejść szlak w całości w kierunku północnym, bez konieczności flip-flopowania, czyli zmiany kierunku przejścia w trakcie wędrówki, co w zwykłych latach jest udziałem większości hikerów. 


CDT i CDNST - szlaki alternatywne


Niewątpliwą trudność CDNST stanowi jego długość - oficjalnie 4989 km. Choć CDT jest teoretycznie najdłuższym szlakiem Potrójnej Korony, większość kończących wędrówkę ma na koncie od 4000 do 4500 km - podobnie jak na Pacific Crest Trail, który dla większości Triple Crowner'ów (zdobywców wszystkich trzech głównych Amerykańskich szlaków) jest właśnie tym najdłuższym. Pozwala na to ogromna ilość skrótów, które można oficjalnie wykonać i z których korzysta praktycznie każdy. 

Z tego też powodu na CDT nie ustanawia się rekordów przejścia, tzw. FKT (fastest known time).

Skróty są w pełni "legalne" - CDT Coalition, organizacja opiekująca się szlakiem, która zatwierdza przejścia, uznaje każde pełne piesze przejście (oraz przejazd konno) od Meksyku do Kanady wzdłuż wododziału, niezależnie od obranej trasy i długości przejścia.

Nie chciałam korzystać ze zbyt wielu skrótów, jednak zdecydowałam się na przejście kilku wariantów. Mimo to moje 4717-kilometrowe przejście było jednym z najdłuższych w tym sezonie. W poprzednich sezonach miały miejsce pełne przejścia CDNST, było ich w sumie kilka według mojej wiedzy, a odbyły się także dzięki szczęśliwemu niewystąpieniu zamknięć szlaku na skutek pożarów lasu.



Trudności

Powszechnie uważa się, że Continental Divide Trail jest najtrudniejszym szlakiem Potrójnej Korony, a także najtrudniejszym szlakiem amerykańskim w ogóle. Z pewnością nie jest łatwym szlakiem, a jego przejście wymaga doświadczenia. Czy jednak naprawdę jest najtrudniejszy? Moim zdaniem nie. 

Dla mnie trudność szlaku równa się jego trudnościom technicznym, a trudności techniczne na Continental Divide Trail nie dorównywały napotkanym przeze mnie na Appalachian Trail, gdzie teren jest daleko bardziej skalisty, a niektóre odcinki wymagają wspinaczki. Również przewyższenia nie były tak wielkie (różnica wzniesień na całym szlaku to 280 km, identycznie jest na AT, ale tu dystans jest o krótszy o 1500 km). Stąd też tak dobre tempo, które udało mi się uzyskać. Wszystko to potwierdziło moje przekonanie o tym, że to Appalachian Trail jest najtrudniejszym szlakiem Korony. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że człowiek nabiera doświadczenia, uczy się i uodparnia się na stres, a to, co kiedyś wydawało mu się niewykonalne, teraz wywołuje tylko zmarszczenie brwi. Nie dla każdego strome, skaliste ścieżki są wielkim wyzwaniem - dla mnie są, ze względu na kolana.

Nie zrozumcie mnie źle - to bardzo trudny szlak, ale wędruje się nim łatwiej.

Trudności, które sprawiają, że CDT nie jest dobrym wyborem na pierwszy thru-hike to: długie dystanse dzienne, długie odcinki bez możliwości zaopatrzenia, konieczność gospodarowania niewielkimi zapasami wody niesionymi na długich dystansach, a co za tym idzie ciężki plecak, niebezpieczne odcinki szlaku na stromych zaśnieżonych stokach oraz ewentualność bliskiego spotkania z niedźwiedziem grizzly.



Trudności techniczne

Trudności techniczne CDT to głównie trudne warunki śnieżne, a nie sam charakter szlaku. Pokrywa śnieżna zalega w Górach Skalistych bardzo długo, jest głęboka, a śnieg topniejąc staje się miękki, nie jest zbitym firnem jak to ma zwykle miejsce w górach położonych bardziej na zachód.

Najtrudniejszym technicznie etapem są Góry San Juans. Z wyjątkiem początkowego etapu South San Juans wszystkie te fragmenty można ominąć, wybierając łatwiejsze obejścia, co robi znaczna część thru-hikerów. Trudność San Juans wynika bezpośrednio z ilości zalegającego śniegu i konieczności obejścia najniebezpieczniejszych odcinków po bardzo stromych stokach. Idąc z północy na południe w ogóle nie zastanie się tam żadnych trudności.

Mimo, że zima 2017/2018 była wyjątkowo łagodna, a z powodu suszy w Colorado nie spadła tak wielka ilość śniegu jak zwykle, napotkałam wiele rejonów pokrytych śniegiem. Na wielu zalodzonych, niebezpiecznych odcinkach trawersujących strome stoki niezbędny był zimowy sprzęt (u długodystansowców oznacza on głównie raczki, czasem czekan). Wiele osób z takich miejsc zawracało, mnie udało się pokonać wszystkie. Niektóre były przerażające - wąska półka skalna, zawalona nadtopniałym firnem, a pod nią kilkusetmetrowa przepaść. Śnieg zalegał w wyższych partiach gór przez całe lato, odcinki śnieżne pokonywałam jeszcze w lipcu w Wyoming.






Szlak sam w sobie nie jest bardzo trudny. Większość biegnie dość dobrze utrzymanymi ścieżkami, choć czasem są one zarośnięte. Wiele jest odcinków cross country, czyli na przełaj, ale znajdują się one wyłącznie na obszarach pozbawionych drzew. Duża część szlaku przebiega drogami (około 30%), wiele z nich ma asfaltową nawierzchnię, co dla Amerykanów często stanowi przeszkodę nie do pokonania.







Choroba wysokościowa

Przykrą dolegliwością, jakiej doświadczają wędrujący Continental Divide Trail jest choroba wysokościowa, skutek przebywania stale na dużej wysokości.

Choć szlak nigdy nie schodzi poniżej 1200 m n.p.m. na początku wznosi się stopniowo, w Nowym Meksyku rzadko przekracza 3000 m n.p.m. W Colorado przebywa się praktycznie stale powyżej 3500 m n.p.m., a przez jakiś czas około 4000 m n.p.m.(najwyższy szczyt Greys Peak osiąga wysokość 4352 m n.p.m.).


Przypuszczałam, że nie powinnam mieć katastrofalnych objawów choroby wysokościowej, ale przed CDT nie byłam nigdy wyżej niż 2700 m n.p.m.

Aklimatyzacja, jaką odbywają alpiniści nie jest możliwa, na szlaku bowiem przebywa się na dużej wysokości stale. Starałam się biwakować poniżej granicy lasu, co trochę pomagało, jednak przez jakieś dwa tygodnie z powodu niedotlenienia miałam częste bóle głowy i czułam się pozbawiona sił, zwłaszcza na trudnych i stromych odcinkach, gdzie szło się na przełaj. Czasem budziłam się w nocy z dusznościami.

Wielu hikerów na tym etapie chorobą wysokościową usprawiedliwiało branie podwójnych dawek środków przeciwbólowych, i tak stale obecnych w diecie większości długodystansowców. Ja postanowiłam nie robić tego, zacisnąć zęby i kontynuować "na trzeźwo", uznając że choroba wysokościowa na dużej wysokości to rzecz normalna.



Pustynia

Wędrówka przez pustynie nie była łatwa, nie była jednak tak nieprzyjemna, jak się tego spodziewałam. W Nowym Meksyku była jeszcze wiosna i temperatura tylko nieznacznie przekraczała 30 stopni Celsjusza w cieniu. Często wiał wiatr, a w suchym powietrzu nie odczuwa się tak bardzo upału jak w wilgotnym lesie.
Największym problemem na pustyni okazał się wszechobecny pył, który wdzierając się do butów powodował powstawanie pęcherzy, co odczułam bardzo boleśnie. Na żadnej z dotychczasowych długich wędrówek nie miałam z tym kłopotu, więc byłam zaskoczona. Z powodu suchego powietrza dokuczało mi często krwawienie z nosa.




Na początku używałam kremu z filtrem UV, lecz po kilku dniach opalenizna była już na tyle ciemna, że krem wkrótce odesłałam. Zatrzymałam tylko sztyft do ust, którego używałam na całym szlaku.

Nie byłam wystarczająco przygotowana na to, że moja skóra wyschnie na wiór. Najgorzej było w dolinie rzeki Gila, gdzie trzeba było w ciągu dnia wielokrotnie przechodzić przez rzeke, która płynie przez pustynię i w związku z tym niesie wysoko zmineralizowaną wodą, powodującą wysuszenie naskórka. Moja skóra stała się tak sucha, że zaczęła pękać i krwawić, potwornie przy tym piekła i było to bardzo bolesne.


Trudniejsza okazała się Wielka Kotlina, przechodziłam ją bowiem w lipcu, w czasie fali upałów. Powietrze było gorące, żar lał się z nieba, zapowiadano 38 stopni w cieniu, ale cienia nie było wcale, a wiatr zupełnie ustał. Kotlinę przeszłam w szybkim tempie, chcąc jak najszybciej się z niej wydostać, a jednak to własnie jej przejście wspominam jako najbardziej poruszające doświadczenie całej wyprawy.

Rzeki


Przechodzenie w bród rzek i strumieni nie stanowiło tak wielkiego problemu jak np. w Nowej Zelandii. Szlak biegnie w znakomitej większości grzbietem w górskim lub w jego bliskim sąsiedztwie, więc mija tylko niewielkie strumienie, których przejście nie niesie ze sobą niebezpieczeństwa. Odcinków dolinnych było mało, głównie w Wind River Range, Górach Absaroka i w Bob Marshall Wilderness. Najtrudniejszą do pokonania była Bufflo River, w postaci dwóch odnóg, południowej (na zdjęciu) i północnej, której nie udało mi się przekroczyć na szlaku, ale pokonałam ją w innym miejscu, poszukując alternatywnego brodu.





Pożary

Przeszkodą, która co roku staje na drodze hikerom wędrującym przez zachodnie USA są pożary lasu. Występują one naturalnie, ich przyczyną jest najczęściej uderzenie pioruna. Rejony te są bardzo suche, więc jeden piorun wystarczy żeby zapoczątkować pożar, który niszczy tysiące hektarów lasu. Takich pożarów się nie gasi, jedynie jeśli zbliżają się do większych miejscowości. Jeśli pożar ogarnia obszar, przez który prowadzi szlak, jest on zamykany, a wejście na teren zamknięty grozi mandatem. Zazwyczaj są wtedy opracowywane obejścia, jeżeli nie, wtedy trzeba samemu wykombinować jak obejść taki rejon.
Pożary to niebezpieczeństwo, czasem opóźnienia, a czasem skróty, zależnie od tego jak można dane miejsce obejść. Można spodziewać się, że w sezonie pożarowym napotka się co najmniej kilka pożarów. Ponieważ byłam szybka udawało mi się przez kilka miesięcy uciekać przed pożarami, mimo że w tym roku szalało ich wyjątkowo wiele, w każdym stanie po kilka. Dopadły mnie dopiero w Montanie. Jeden był bardzo świeży, tak że dzwoniłam nawet pod numer alarmowy, drugi wybuchł tuż przed moim pojawieniem się i musiałam go obchodzić, na trzeci i czwarty trafiłam jednocześnie w terenie oddalonym od cywilizacji i nie spodziewałam się ich. Wtedy najadłam się strachu, bo byłam zmuszona przejść pomiędzy dwoma ogniskami pożarów, położonymi blisko siebie, czuć było dym i opadający popiół, a jednocześnie nie wiedziałam czy uda mi się uciec. Udało się. Piąty pożar uniemożliwił mi zakończenie wędrówki w zwykłym miejscu nad jeziorem Waterton - zamiast tego finiszowałam na przejściu granicznym.





Niebezpieczne zwierzęta

Spotkania z groźnymi zwierzętami to coś, co spędza sen z powiek naszych bliskich, kiedy wyobrażają sobie zdanego tylko na samego siebie wędrowca pośród pustkowi Dzikiego Zachodu. Owszem, niebezpieczne zwierzęta występują na szlaku, można sobie jednak z nimi poradzić.

Spotkałam w sumie trzy grzechotniki, wszystkie zagrzechotały zanim się do nich zbytnio przybliżyłam. Wędrując przez pustynię nie należy słuchać muzyki i to właściwie wszystko, jeśli chodzi o uniknięcie bliskiego spotkania z jadowitym gadem.


Niedźwiedzie to inna sprawa. Nie mają w zwyczaju ostrzegać człowieka; odwrotnie - to na nas spoczywa obowiązek ostrzeżenia niedźwiedzia.

Spotkałam na CDT 11 niedźwiedzi, z czego prawdopodobnie 5 to grizzly, ale tylko jeden z bardzo bliska.
Dość pospolite niedźwiedzie czarne, baribale, nie stanowią właściwie żadnego zagrożenia. Są bardzo płochliwe i na widok człowieka natychmiast uciekają. Inaczej rzecz ma się z niedźwiedziami grizzly, występującymi od Wyoming po Kanadę. Grizzly jest na szczycie łańcucha pokarmowego i dobrze o tym wie. Zasadniczo nie atakuje bez powodu, ale zaskoczony może to zrobić, zwłaszcza jeśli jest to samica z młodymi. Dlatego właśnie należy robić hałas i dać się zauważyć. Czasem niedźwiedź na początku sprawdza przeciwnika, przebiegając blisko niego. Nie należy nigdy uciekać ani odwracać się plecami. Na wypadek ataku grizzly dobrze mieć ze sobą skoncentrowany gaz pieprzowy, tzw. bear spray. Atak grizzly uważałam zawsze za na tyle mało prawdopodobny, że spreju nieść nie chciałam, dopiero na ostatnim najdzikszym i najgęściej "zaniedźwiedzionym" odcinku miałam go ze sobą, po tym jak ludzie u których spałam dali mi go w prezencie. Nie przydał się.
Prewencja polega też na chronieniu zapasów żywności i wszystkich rzeczy posiadających atrakcyjny dla niedźwiedzia zapach. Przyznaję, że robiłam to rzadko, ale polecam jednak na wszelki wypadek wieszać - dla dobra niedźwiedzi.



Komary


Wielką uciążliwością były owady. Kwitnące łąki pełne były kąsających insektów, gzów, gryzących much i wreszcie komarów. Sezon komarowy trwa do lipca do połowy sierpnia, są ich wtedy całe chmary i nie sposób wytrzymać bez użycia chemikaliów oraz moskitiery na głowę. Używałam 25% DEET i moskitiery Robertsa.




Pogoda

Na CDT panują bardzo zróżnicowane warunki - od gorącej i suchej pustyni na południu stanu Nowy Meksyk, przez mroźne i śnieżne góry Colorado, upalną Wielką Kotlinę w Wyoming do gór Montany, gdzie wędrowca pod koniec lata zastaje już zima.
Zgodnie z przewidywaniem miałam do czynienia zarówno z upałami przekraczającymi 40 stopni Celsjusza w cieniu, jak i mrozem sięgającym nocą do -10 C.
Ponieważ Continental Divide Trail jest tak długi, oczywistym jest, że zróżnicowane warunki czy choćby położenie względem równika sprawiają, że możemy się spotkać z praktycznie każdym rodzajem pogody. Pewna cecha pogody są jednak charakterystyczna dla zachodnich Stanów w ogóle - jest nią niewielka ilość opadów. Podczas gdy północno-zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej jest nieustannie bombardowane niżami znad Pacyfiku, góry położone dalej na południe wilgoci otrzymują znacznie mniej, są też znaczącą barierą powstrzymującą przemieszczanie się wilgotnych mas powietrza wgłąb kontynentu. Co ciekawe, Góry Skaliste otrzymują jednak więcej opadów niż góry położone bliżej oceanu, w Californii czy Oregonie.



Wczesnym latem, w czerwcu i lipcu występuje tzw. sezon monsunowy wiążący się z bardzo częstym występowaniem gwałtownych burz, połączonych często z opadami śniegu w wyższych partiach gór, czego niejednokrotnie miałam okazję doświadczyć.



Na 128 dni wędrówki przypadło 40 dni z opadami, z czego 10 z opadami śniegu. Dni ze znaczącą ilością deszczu/całodniową ulewą było 9. Miałam 22 dni z burzą.


Równie przykre jak opady, choć mniej niebezpieczne niż nagłe nawałnice były panujące na pustyniach upały, które niejednego wędrowca doprowadziły do udaru, a wielu zmusiły do wędrówki nocą. Promieniowanie słoneczne było cały czas bardzo intensywne, nie tylko na pustyni, ale także wysoko w górach, w związku z czym rzeczy, które chroniły mnie przed słońcem miałam ze sobą w ciągu całej wędrówki (Koszulkę Pustynną, okulary przeciwsłoneczne i chustkę na głowę).



Pakując uniwersalny, a jednocześnie minimalistyczny zestaw ubrań musiałam przygotować się na bardzo szeroki zakres temperatur - od -10 do +40 stopni. Udało mi się to doskonale, praktycznie zawsze było mi komfortowo. O zestawie ubrań na wiele miesięcy w tak różnorodnych warunkach napiszę kiedyś osobno oraz w podsumowaniu sprzętowym.



Nawigacja

Problemy nawigacyjne są podawane jako jedna z przyczyn trudności szlaku. Rzeczywiście, oznakowanie pozostawia wiele do życzenia. Szlak jest, ogólnie rzecz biorąc, bardzo skąpo oznakowany. Czasem znaki są, a czasem ich nie ma, wzdłuż ścieżek pojawiają się rzadko, jednak zdarzają się szlakowskazy. Odcinki drogowe nie są znakowane.



Ścieżki są przeważnie dobrze widoczne, tylko na mniej uczęszczanych odcinkach zarastają. Są odcinki bez ścieżki, przeważnie prowadzące grzbietem wododziałowym powyżej granicy lasu, ale są też pastwiska na pustyni, gdzie właściciele gruntów nie życzą sobie ani ścieżki, ani oznakowania, tam trzeba iść na przełaj, jednak znów w otwartym terenie.

Do nawigacji służyły mi przede wszystkim papierowe mapy wykonane i udostępniane przez Jonathana Ley'a. Był to zestaw dwustronnie drukowanych map w skali 1:60 000 na kartkach A4. Cały zestaw ważył kilogram, podzieliłam go na odcinki i co około 300 mil pobierałam nowy zestaw z paczki pocztowej zawierającej wszystkie nie potrzebne mi stale rzeczy, którą jak zwykle przesyłałam od poczty do poczty.

Po raz pierwszy w życiu posługiwałam się także nawigacją w telefonie (Sony Xperia XA). Wiedziałam, że nie mam w tym przypadku wyjścia, CDT jest w tak dużym stopniu nieoznakowanym szlakiem, że błądzenie i szukanie właściwej drogi zajęłoby mi bardzo dużo czasu. GPS znacznie usprawniał wędrówkę w razie wątpliwości. Telefon trzymałam wyłączony i włączałam tylko w celu sprawdzenia pozycji, taka operacja każdorazowo pochłaniała 1% baterii. Używałam darmowej aplikacji Continental Divide Trail wyprodukowana przez Gossamer Gear (Hiker Bot). Przed wyjazdem ściągnęłam cały zestaw map i nic już więcej nie musiałam robić. To prosta aplikacja, nie oferuje informacji dotyczących źródeł wody itp. jak najpopularniejsza aplikacja Guthook, ta jednak nie jest darmowa. 


Przed wyruszeniem zakupiłam przewodnik Continetal Divide Trail Handbook autorstwa Jackie McDonnell, okazał się on jednak zupełnie nieprzydatny. Kupiłam go jedynie ze względu na mapy miast, jakie zawierał. Dzięki nim mogłam łatwo zlokalizować m.in. biblioteki. Zakup uważam jednak za niepotrzebny.




Noclegi

Na bazę noclegową CDT składa się głównie pusta przestrzeń. Znakomitą większość nocy na szlaku (109) spędziłam w namiocie. Nie ma żadnych ograniczeń, namiot każdy rozbija tam gdzie mu się podoba. Prawie zawsze biwakowałam samotnie.



Poza miastami nie ma zbyt wielu opcji przenocowania pod dachem - nie ma wcale wiat ani otwartych chatek turystycznych. Dwa razy spałam w chatkach-jurtach, raz na przedsionku zamkniętego domku z bali.


W miastach hostele były rzadkością i przeważnie najlepsza opcją noclegu był pokój w motelu, dzielony wraz z innymi hikerami. Kilka razy skorzystałam z tej możliwości, zwłaszcza w Nowym Meksyku, kiedy byłam wiecznie spocona i brudna. Kilka razy spałam też na campingu.

Najlepsze noclegi oferowali mi czasem mieszkańcy okolic, przez które przechodziłam. Byli niezwykle mili i często zapraszali mnie do swoich domów i przyczep campingowych.



Jedzenie

Choć nie wydaje mi się, żeby trudność szlaku definiowała odległość do miasta, prawdą jest, że zdobywanie jedzenia na CDT jest dość kłopotliwe.

Jedynie w Nowym Meksyku szlak regularnie przechodzi przez miasta, w pozostałych stanach zdarza się to sporadycznie. Odległość, jaką trzeba było pokonać od szlaku (skrzyżowania) do miast była zawsze duża, przeważnie 20-30 mil, najwięcej 36 (60 km) ale prawdopodobieństwo złapania okazji jest takie samo jak w przypadku bliżej położonych miejscowości. Podróż do miasta autostopem w moim przypadku nie wiązała się nigdy z bardzo długim oczekiwaniem (maksymalnie godzina), jednak mężczyźni mieli z tym większy kłopot (nawet trzy godziny oczekiwania). CDT jest na tyle mało znanym szlakiem, że lokalni mieszkańcy nie zawsze rozpoznają wędrowców i dlatego poruszanie się autostopem pomiędzy szlakiem a pobliskimi miejscowościami jest trudniejsze niż na pozostałych szlakach.

Miasta są niewielkie, ale większość z nich ma dobrze zaopatrzone sklepy. W miejscowościach turystycznych są niewielkie sklepy z pamiątkami, w których, nie będąc wybrednym, można się zaopatrzyć. Także w  najmniejszych miasteczkach da się zrobić zakupy na stacji benzynowej, w takich miejscach wiedzą czego potrzebują hikerzy i na półkach stoją wszystkie potrzebne produkty. Wysyłanie paczek z żywnością do miejscowości słabo zaopatrzonych jest zupełnie zbędne, choć Amerykanie praktykują to często. Oczywiście zaopatrywanie się na miejscu wymagało wyrzeczeń, nie wszędzie można było kupić świeże produkty, owoce, soki czy nabiał, jednak wysyłanie paczek jest również kłopotliwe i czasochłonne, z dwojga złego wolałam zrobić zakupy na miejscu.



Kolejnym mitem dotyczącym CDT jest pogląd jakoby konieczne było wybranie się do każdej miejscowości leżącej w pobliżu szlaku, tak jest ich mało, i że nie można żadnej ominąć, tak jak się to czasem robi na AT. Nic podobnego, na CDT ominęłam tyle samo miast co na AT. Prawdą z kolei jest, że miasta trafiają się dużo rzadziej, tzn. są bardziej od siebie oddalone. Tempo jednak na CDT jest szybsze, więc przejście każdego odcinka zajmuje średnio tylko jeden dzień dłużej niż na AT.

Jedzenie było droższe niż na wschodzie Stanów Zjednoczonych.




Możliwość dojazdu do miasta zdarzała się przeważnie co 4-6 dni (70-150 mil/110-240 km), to oczywiście zależy od obranego tempa. Im wolniej idziemy, tym większy zapas trzeba nieść. Starałam się zatem iść szybko, zwłaszcza na długich odcinkach. Najdłuższy miał mieć 193 mile (300 km), ale na skutek pożaru skrócił się do 270, nie wiedziałam jednak o tym wcześniej i niosłam zapas jedzenia na 8 dni, zamiast 7.
Wszystkie praktyczne informacje dotyczące zaopatrzenia, tzn. miasta, długości poszczególnych odcinków itp. miałam wydrukowane z planera http://postholer.com

Bardzo modny jest obecnie tzw. cold soaking czyli jedzenie zimnych posiłków przygotowanych poprzez namoczenie suchego prowiantu w zimnej wodzie. Jest to spowodowane chęcią obniżenia wagi sprzętu do gotowania, ale nie ma zbyt wielkiego sensu. Wszyscy wędrowcy korzystający z tej metody odżywiania się bardzo cierpieli. Cierpienie jest wpisane w los thru-hikera, więc najwyraźniej cierpieli z przyjemnością, ale byli zawsze głodni, a ich dieta była jeszcze uboższa niż to ma zwykle miejsce u długodystansowców. Mnie również zdarzyło się zjeść kilka razy zimny posiłek, kiedy byłam przegrzana po dniu na pustyni. Na dłuższą metę jest to męczące i stanowi jeszcze jeden element dyskomfortu, którego łatwo uniknąć, spożywając raz dziennie ciepłą strawę.

Woda





Kłopoty ze zdobyciem wody pitnej są niejako wpisane w wędrówkę CDT. Pierwszy miesiąc to ciągły jej brak - Nowy Meksyk to w większości pustynia. Gdyby nie bydło hodowlane wody nie byłoby wcale, ale dzięki temu, że nawet na pustyni hodowane są krowy, są też studnie i wszelkiego rodzaju koryta i poidła, z których można czerpać wodę. Jeśli woda wypływa z rury (prosto z ujęcia wód głębinowych) jest czysta, ale wodę z poidła trzeba przefiltrować.


Tzw. water cache, czyli dostępnych dla wszystkich depozytów z wodą było bardzo niewiele. Tylko w ciągu pierwszych czterech dni wędrówki można było być pewnym ich znalezienia (prawie - pierwszy przegapiłam). Depozyty te bowiem otrzymywało się w cenie, jadąc samochodem na początek szlaku. Później zdarzały się sporadycznie i często były puste, więc nie można było na nie liczyć.

W Colorado nie było praktycznie problemów z wodą, gdyż jej obfitość gwarantowały topniejące śniegi. 
Wyoming to dwie skrajności - Wielka Kotlina, w której z rzadka tylko dostępne były naturalne źródła alkalicznych wód gruntowych (wiele osób było po wypiciu takiej wody chorych, ja nie, pomimo nie filtrowania, ale w smaku była ohydna). Z kolei pasmo Wind River Range obfitowało w strumienie i jeziora jak żadne inne.



Idaho i Montana to ciągłe pilnowanie źródeł i nierzadko 30-50-kilometrowe odcinki bez możliwości zaopatrzenia się w wodę. Dopiero sama końcówka - Bob Marshall Wilderness i Glacier National Park były bogate w wody powierzchniowe.
Swoim zwyczajem niezwykle rzadko filtrowałam wodę, a mój filtr przez większość czasu przebywał w paczce pocztowej. Miałam go ze sobą w Nowym Meksyku i użyłam tam około 5 razy, gdy konieczne było uzdatnienie zanieczyszczonej przez krowy wody. Drugi raz podjęłam go z paczki tuz przed Wielka Kotliną, jednak finalnie go tam nie używałam.

Woda waży najwięcej, dlatego ważne było rozsądne gospodarowanie zapasem wody. Przy źródle wypijałam zawsze około litra, a zabierałam ze sobą maksymalnie 4l - tyle musiało wystarczyć na cały dzień, czasem wraz z noclegiem. Na początku próbowałam nieść więcej, kiedy zapowiadał się długi odcinek bez wody, ale 6l nie byłam w stanie nieść, a i 5l było bardzo ciężkie. Nauczyłam się więc oszczędzać wodę.





Ludzie


CDT ma opinię szlaku odludnego, na którym przez wiele dni nie spotyka się żadnych ludzi. Przez cztery miesiące czekałam na choćby jeden taki dzień, ale on nie nastąpił. Szczerze mówiąc, było to dla mnie rozczarowujące, bo liczyłam na większą dzicz i więcej samotności. Był jeden dzień, w którym nie zobaczyłam człowieka, ale widziałam namiot oraz jeden, kiedy tylko z daleka zobaczyłam przejeżdżający samochód. Poza tym zawsze spotykałam ludzi, wędrowców lub "cywilów", najczęściej jednego lub dwóch dziennie. 
Ze względu na tegoroczne korzystne warunki wystartowało kilka razy więcej osób niż zwykle, szacuje się że około 500. Ja spotkałam około 200. Wśród nich było sporo nowicjuszy, jednak większość ludzi, których spotykałam to doświadczeni wędrowcy - inaczej niż na moich poprzednich długich szlakach. Nie było więc tak wielu dyskusji o sprzęcie i o tym "jak to się robi". 
Wśród hikerów nadspodziewanie wielu było Europejczyków, po kilku Australijczyków i Nowozelandczyków. Europejczycy jak zawsze trzymali się razem i to z nimi najbardziej się kumplowałam.


Typowi amerykańscy długodystansowcy chudzi, wygłodzeni, zmarznięci, z malutkimi plecakami, stanowili jednak większość. Zdarzali się tacy, co więcej czasu spędzali w miastach niż na szlaku i więcej mieli przystanków na palenie marihuany niż wędrowali, ale nie spotykałam ich wielu - zostali w tyle.
Zjawiskiem o którym mówi się mało jest uzależnienie od leków przeciwbólowych, pomagających znieść trudy wędrówki. Ibuprofen był wszechobecny, ale na nim nie poprzestawano.


Tak jak i na innych szlakach i na CDT zdarzali się oszuści. Niektórzy omijali nawet całe stany, najczęściej najbardziej wymagające Colorado lub nużącą Montanę. Nie wystarczały im ogromne skróty, jakich można było dokonać. Omijanie zaczęło się od razu na początku, w Nowym Meksyku, gdyż Amerykanie nie byli w stanie wędrować asfaltem, a tak właśnie prowadził szlak. Wielu uważało, że nie jest to przecież szlak, więc właściwie nie oszukują - gdyby prowadził ładną ścieżką, przeszliby go. Większość takich osób nie było i tak w stanie podołać pokonaniu całego szlaku i szybko wracali do domów.

Skrótowicze byli traktowani normalnie, ponieważ wszyscy mniej lub bardziej skracali sobie drogę. Oczywiście im mniej się skracało, tym większym szacunkiem było się darzonym. Przejście Butte Route było traktowane z podziwem, przejście Big Sky Alternate, trasy omijającej zupełnie Idaho było skrywane jako wstydliwy sekret. Nie wszyscy przyznawali się do tego, co skrócili, natomiast byli też tacy, którzy zupełnie otwarcie odpuszczali kilkaset mil szlaku i przejeżdżali samochodem w miejsce, które bardziej im odpowiadało, wciąż uważając się za thru-hikerów.


Ludzie spotkani na szlaku to jednak nie tylko inni wędrowcy, ale także lokalni mieszkańcy. Ci okazali się naprawdę wspaniali, wielokrotnie gościłam w Amerykańskich domach, toczyłam rozmowy przy posiłkach podawanych na jednorazowych talerzach i spałam na najgrubszych materacach świata. Amerykanie może są dziwni i czasem śmieszni, ale bardzo otwarci i potrafią się wykazać niezwykłym zrozumieniem dla brudnego obdartusa wystawiającego kciuk na drodze w deszczu.



Finanse


Całkowity koszt wyprawy to 12 800 PLN.
Nieco mniej niż 6900 PLN wydałam na jedzenie i drobne wydatki typu plastry i rezerwacja noclegu w parkach narodowych, 760 PLN na noclegi, około 800 PLN na usługi pocztowe - to główne wydatki. 2947 PLN kosztował transport (loty do USA i z Kanady, pociąg z Los Angeles do Lordsburga, CDTC shuttle na granicę meksykańską); 1816 PLN ubezpieczenie.
Zakupu mokasynów indiańskich itp. nie wliczyłam do zestawienia. Całego pobytu w Kanadzie również nie wliczyłam, gdyż nie ma on związku z przejściem CDT.

1500 $ miałam w gotówce, transport opłaciłam w Polsce, poza tym posługiwałam się kartą płatniczą Banku Millenium (niezmiennie od początku moich wypraw).

Sprzęt

Każdego roku mój plecak staje się lżejszy, nie inaczej było tym razem - bazowo miałam 5,2 kg, choć waga plecaka zmieniała się w trakcie wyprawy, kiedy np. odesłałam krem z filtrem, a musiałam nieść raczki. Choć nie była to jeszcze waga UL, szło mi się bardzo dobrze. Nie było niczego, z czego byłabym niezadowolona, lub co musiałabym wymieniać. Zestaw sprzętu, jaki ze sobą zabrałam, pozwolił mi pokonać szlak w pełnym komforcie, niczego mi nie brakowało, a niska waga plecaka pozwalała zabrać wystarczająco dużo jedzenia, które dostarczało mi odpowiednich ilości energii.

Sprzętowi, jakiego używałam podczas przejścia CDT będzie tradycyjnie poświęcony osobny artykuł.



Pozostali thru-hikerzy w znakomitej większości byli spakowani na lekko. Ultralight nie był tak popularny wśród nowicjuszy na AT, a już zupełnie na Te Araroa. Na CDT, gdzie byli prawie sami doświadczeni wędrowcy, ludzie z dużymi plecakami trafiali się niezwykle rzadko, spotkałam ich zaledwie kilku na początku wędrówki. Każdy miał podobny zestaw sprzętu - lekki plecak, często bez stelaża; quilt lub lekki śpiwór, niezupełnie ciepły, namiot z cubenu, minimalistyczne ubranie przeciwdeszczowe, buty do biegania.


Nie wszystko niosłam na grzbiecie - podobnie jak na poprzednich wyprawach, tak i na CDT posiadałam tzw. bounce box, czyli paczkę wysyłaną od poczty do poczty na poste restante, zwane w USA general delivery. Miałam tam nowe buty, skarpety, raczki, kosmetyki, zestaw map i inne drobiazgi.





Podsumowanie

Continental Divide Trail to piękny szlak, w samym sercu Dzikiego Zachodu. Trochę dziki, trochę nieokiełznany, niewymuskany. Choć wcale nie łatwy, to też nie taki straszny jak go malują. Zdecydowanie warto było go przejść. Wielu rzeczy doświadczyłam na nim po raz pierwszy - wędrówka przez pustynię robi wrażenie, a zdobycie kolejnego 4-tysięcznika pewnie nieprędko nastąpi. Wspaniale było odpocząć od deszczu i kondensacji, choć tęskniłam trochę za zielenią lasów. Appalachian Trail pozostanie chyba moim ulubionym szlakiem, ale Continental Divide Trail zajmie sporo miejsca w moim sercu.




Niezapomniane pozostaną ogrom i przejmująca pustka Wielkiej Kotliny. Tam można było odczuć, co oznacza głos wołającego na pustyni.



Bez wątpienia najpiękniejsze pasma górskie to Wind River Range i Absaroka Range w Wyoming oraz góry Parku Narodowego Glacier. Największa dzicz to Bob Marshall Wilderness, największy dziki obszar USA poza Alaską, tam czułam się jak w przygodowej powieści o traperach i poszukiwaczach przygód.






Największe rozczarowanie to Park Narodowy Yellowstone - nie żeby z gejzerami było coś nie tak, były cudowne, ale pomiędzy nimi wiele kilometrów najnudniejszego sosnowego młodnika, jaki można sobie wyobrazić. 

Najgorszy odcinek, ale bez niespodzianki, to cały Nowy Meksyk, z małymi wyjątkami w postaci doliny rzeki Gila, kilku kanionów i zniewalającego widoku na Rio Chama.
Colorado było piękne, ale trudne i męczące, a przy tym nie bardzo oddalone od cywilizacji, jedynie pasmo gór San Juan było na tyle rozległe i dzikie, że uważam je za jeden z najlepszych odcinków szlaku. Pogranicze Idaho i Montany pozytywnie mnie zaskoczyło, sama Montana jednak, złożona głównie z pastwisk, nie była zbyt ciekawa; dopiero ostatnie 500 km zrekompensowało mi brak pięknych widoków.
Całość układa mi się w głowie w piękną historię 128 dni wielkiego wysiłku i wielkiej radości. Nie mogę się doczekać kiedy znów stanę na ścieżce z plecakiem na grzbiecie i wzrokiem utkwionym w dal. Do zobaczenia na szlaku!

Film podsumowujący wyprawę https://youtu.be/ixfHE3F4ltE