środa, 21 lutego 2024

Pieszy trawers Japonii: Rikuzen-Takata - Taro (Michinoku Coastal Trail, Park Narodowy Sanriku Fukkō)

Kiedy już wszyscy intruzi opuścili las na moim biwaczku śniadanie mogłam już zjeść w spokoju, miałam pyszny waniliowy krem do kanapek i wielki kubek kawy. Słońce świeciło, ale jeszcze nie było upału. Zatoka wyglądała bardzo pięknie i rosły w niej drzewa - widocznie akurat tu tsunami nie dotarło.





W pobliskim Rikuzen-Takata było muzeum tsunami o pomnikowa sosna, jedyna jaka pozostała żywa z całego tsunami. Wybrzeże było bardzo puste, nic tam prawie nie odbudowano, a zrujnowane budynki pozostawiono na pamiątkę: blok mieszkalny i starą stację dla turystów. Nowa była zamknięta, nie dało się nawet skorzystać z WC. Nie mogłam też pójść do sosny, bo park też zamykali. W takim razie poszłam dalej. Zrobiłam małe pranie w WC, a potem przeszłam resztę tego pustkowia aż do momentu, kiedy szlak zaczął się wspinać na pagórek. Tam z kolei było jakieś małe muzeum, ale nie wiedziałam czego. Nie wiem w sumie po co się tam szło, ale po drodze było kilka starych zabudowań i podwórek, na których jak wszędzie suszono w nieładzie cebulę.















Tak jakoś zeszła większość dnia. Dopiero na drugi lunch zjawiłam się w sklepie w Ofunato, które było może nie aż tak brzydkie jak poprzednie miasta. I sklep był fajny i mieszkańcy najwyraźniej mili - podeszły do mnie dwie panie zapytać o to kim jestem i gdzie zmierzam, a po krótkiej rozmowie przyniosły mi worek śliwek. Mogły być bardziej dojrzałe :-)






Wreszcie się skończyły asfalty, a zaczął normalny szlak. A ponieważ był to szlak starożytny, łączący dwie sąsiednie wsie to nie był bardzo stromy. W dawnych czasach używano go, kiedy trasa wzdłuż morza była niedostępna, np. kiedy niszczyło ją tsunami (tsunami nie jest w Japonii rzadkim zjawiskiem, takie jak w 2011 średnio zdarzają się raz na 100 lat).






Znalazłam bardzo ładne miejsce na biwak, jedno z najładniejszych. Z bardzo daleka było słychać morze i to w sumie tyle. Był tam mały wzgórek i sosny, płasko i sucho, lekki przewiew - wspaniale.





Rano była mgła i głucha cisza, ale słońce szybko tę mgłę rozgoniło. Jeść tam śniadanie było ogromnie przyjemnie  - to był jeden z takich archetypicznych lasów, które sobie odnotowuję w głowie.







W wiosce poniżej też było coś archetypicznego ;-D Zresztą w ogóle było tam ciekawie. Poza świątynią były zwalniające wzroki na asfalcie, które wygrywały melodię kiedy przejeżdżało auto - im szybciej jechało, tym szybciej opony wygrywały melodię.







Na małej stacyjce kolejowej było WC, o które dbali mieszkańcy. Było tam nie tylko mydło, ale nawet szczoteczka do czyszczenia paznokci i ręczniczki!






W jakimś niewielkim porcie był sklep, gdzie znowu upolowałam gniazdko i powoli spożyłam drugie śniadanie. Nie mieli mojej ulubionej herbaty, więc wypróbowałam lemoniadę, po czym ruszyłam na kolejny leśny odcinek szlaku. Tym razem więcej było na nim dróg leśnych, ale to też w porządku. Ktoś miły zostawił malowane pozdrowienia dla przechodzących hikerów.








W każdej mijanej zatoce był jakiś port i betonowe umocnienia, były też mosty na rzekach i niewiele więcej, a po drugiej stronie znowu zaczynał się szlak. Jeden dług fragment prowadził przez okolice wyraźnie zamieszkaną przez niedźwiedzie. Jeden niedźwiedź chyba znakował swoje terytorium zostawiając odchody zawsze w tym samym miejscu. Były w różnym stopniu rozkładu, jedne stare  i wyschnięte, inne świeże i uczęszczane przez muchy.










Za przełęczą można było zauważyć umocnienia dawnego szlaku, rumosz skalny ułożony w murek.







Wieczorem przemknęłam przez Tonicho. Był tam pomnik zmarłych podczas tsunami, nie tylko tego najnowszego, ale i poprzedniego. Podeszłam trochę w górę, ale już się robiło ciemno, więc nerwowo szukałam biwaku na stromym zboczu. Jedynym sensownym miejscem okazał się skrawek terenu tuż obok kurhanu. Wciąż nie wiem czy te kurhany kryją groby. Tak w każdym razie sądziłam i na wszelki wypadek odmówiłam "wieczne odpoczywanie". Szedł deszcz, szybko zrobiło się ciemno. Tym razem nie było żadnych niepokojów.






Przełęcz była bardzo kamienista, grzbiet wąski i wiatr silny, więc dobrze, że nie szłam aż tam. Za przełęczą trzeba było spaść w dolinę, ale z problemami, bo z powodu osuwiska było długie obejście. Deszcz zasadniczo przeszedł, ale postraszył jeszcze ostatnią ulewą.







O Kamaishi to nawet nie ma co opowiadać, takie to było okropne miasto, same zakłady przemysłowo i galeria handlowa, w której nic nie było - zwykły supermarket miał mniej towaru niż każdy inny i byłam głęboko rozczarowana, szczególnie że specjalnie tam poszłam i jeszcze musiałam się wracać, bo nie dało się z niego wyjść na drugą stronę miasta. Zawędrowały tam zagubione jelonki.

No cóż, zaraz znowu był szlak. Trudno było na niego trafić,  musiałam pytać ludzi. Wskazali mi odpowiednie schodki za czyimś domem, a do tego ostrzegli znowu przed pijawkami. Podobno było trzech wędrowców, wszyscy w szortach i wszystkich oblazły. Mężczyzna mieszkający poniżej pokazał to bardzo obrazowo...

A tymczasem wyszło mi już 2600 km.




Szlak był znowu fajny, co prawda nie brakło na nim schodów, ale dało się przeżyć. Pijawki się nie pokazały, ale też było zupełnie sucho, a one suchych warunków nie lubią.









Szlak zszedł do gruntowej drogi nad samym morzem, były tam zejścia na dzikie plaże - trochę szkoda, że znowu mi w takim fajnym miejscu nie wyszedł biwak. Ale trafiło się co innego: serau kędzierzawy. Już wcześniej go widziałam, więc tym razem rozpoznałam bez problemu. Jest to przedziwny zwierz! Mieszkała tam cała rodzina, rodzice i młody.






Fajnie byłoby na pewno podróżować po tej okolicy z vanem. Pole namiotowe przy plaży chyba od lat nie widziało użytkowników. Nikt tam nie mieszkał, rzadko kto przyjeżdżał.






Nieco intensywniej biegło życie w okolicy Otsuchi. Minęłam aż dwa sklepy i zrobiłam w obu zakupy. stał się cud i mieli tam moją najulubieńszą czekoladę o smaku zielonej herbaty. Wykupiłam wszystkie, ponieważ lada dzień miałam jechać do Tokio i chciałam ją sobie tam zawieźć, żeby potem zabrać do Polski. Butelki napełniłam w toalecie na nowym dworcu kolejowym (tu już kolej była odbudowana). Jeszcze się na chwilę zatrzymałam, jakiś chłopak pytał co porabiam, ale trzeba było iść, bo już zachodziło słońce.







Gdyby nie asfalt to następny odcinek byłby perfekcyjny, bo i pusto, i morze i świetny nocleg w perspektywie. Słońce schowało się za góry i jak zwykle błyskawicznie zrobiło się ciemno. W ostatnich chwilach szarówki zlokalizowałam drewnianą wieżę widokową. Bomba! Podest na piętrze był bardzo wygodny, rozwiesiłam moskitierę i zasiadłam do kolacja. Nawet po ciemku widać było ocean, bo się srebrzył w świetle księżyca.







Rano pewnym problemem było to, że pod wieżę zaglądało słońce, ale przynajmniej mogłam wysuszyć zawilgocone puchy. Ostatnio mało je używałam, ale wyjmowałam zawsze żeby się puch rozprężał.






Chciałam nabrać wody w toalecie na plaży, ale toaleta była zamknięta. Plażowy prysznic też. Na stacji kolejowej nie było WC, musiałam wziąć od kogoś z podwórka, ale nikogo nie było widać i pukanie też nic nie dało. A że w Japonii wiele osób ma krany na zewnątrz to pozwoliłam sobie nalać sobie sama. Napełniwszy butelki rozpoczęłam strome i strasznie męczące podejście na wysokie wzniesienie, górujące nad okolicą. Schody wymęczyły mnie okrutnie, a widok ze szczytu był zamglony. Jednak wiał tam trochę wietrzyk i były ładne kaplice. Nadeszło też dwoje starszych ludzi, ubranych z jakiegoś powodu bardzo ciepło.









Zejście było jeszcze bardziej strome, już bez schodów, ale za to z linami. Cała ta eskapada zajęła pół dnia, ale przynamniej nie zawierała asfaltu.






Postanowiłam również zaliczyć sąsiedni półwysep, gdzie szlak robił dużą pętlę. Zaletą tego odcinka było piękne i nowe WC, gdzie dokonałam kompletnej kąpieli nad kratką ściekową i również naładowałam baterie do 100%. Była tam też piękna plaża, ale skoro się właśnie umyłam, to nie chciałam już wchodzić do słonej wody.






Półwysep był wart przejścia, ale szlak był potwornie męczący. Pokonywał rozgałęzienia półwyspu, wychodząc na grzbiety i schodził na niewielkie plaże. Były one po cienistej stronie półwyspu. W słońcu pewnie jest tam jeszcze ładniej. Ostatni grzbiet miał schody, na które pięłam się ponad 40 minut. I tam już niestety był las wycięty, tylko młodnik i nieuczęszczana ścieżka, zaklejona milionem pajęczyn, które mi osiadały na okularach. Nie było też tam gdzie biwakować, ale ze szczytu zobaczyłam port i tam doszłam już po ciemku. Znalazłam skrawek trawy i rozbiłam namiot pod zwieszającymi się gałęziami drzew. Domów w tej wiosce widziałam tylko dwa, poza tym puste domki letniskowe, więc nie spodziewałam się problemów.








Rano ktoś przejechał, widział mnie, ale tylko popatrzył. Dopiero jak skończyłam śniadanie ktoś chyba specjalnie przyjechał popatrzeć, ale już wychodziłam. Pomachał mi i uśmiechnął się, pokazał kciuk do góry. Miło. Wróciłam się kawałek, bo wieczorem widziałam rurkę z płynącą wodą. Więc pewnie wszyscy pomyśleli, że idę w odwrotną stronę. Okazało się, że wieś przeniosła się wyżej i tam było więcej domów, ale droga się zaraz skończyła i zamieniła w ścieżkę wzdłuż wybrzeża.









Szlak był nadal wymagający, ale nie tragiczny. Przyjemnie się szło przez las, gdzie ćwierkały ptaki. Było sporo wiatrołomów i pełzania ponad lub pod nimi. Parę razy zaczepiałam o gałęzie rączką parasola. W takim terenie parasol to słaby pomysł, ale nie zdecydowałabym się już na wędrówkę bez niego w Japonii, więc trzeba było walczyć z roślinnością.








Nie przeszłam całości półwyspu, bo ominęłam szczyt Karogatake. Nie chciało mi się tam wchodzić. Znalazłam inną drogę przez las. Potem, już bliżej podstawy półwyspu spotkałam dwie panie, które się bardzo entuzjazmowały moją wędrówką. Obie działały na rzecz Michinoku Trail, a jedna również Japan Long Trail. Przyznałam się, że moja trasa wiedzie zupełnie inaczej, ale to im nie przeszkadzało.

Zaliczyłam sklep w Yamadzie i udałam na kolejny szlak, który znów składał się tylko ze schodów. Zbocza były zbyt strome żeby dało się tam biwakować. Doszłam więc na grzbiet, ale i tam było wąsko i ciasno, sterczały skały. Słońce zaszło, sprawa zrobiła się pilna. Wreszcie trafił się biwak ostatniej szansy - przy szlakowskazie do zejścia. Ledwo wbiłam śledzie zawyło jakieś straszliwe zwierzę, ale chyba nie było to nic dużego, chociaż kto wie. Poszeleściłam trochę żeby je odstraszyć.








Jak to zwykle bywa, w nocy wszystko było tam bardziej straszne niż w rzeczywistości, niż w dzień. Deszcz postraszył mnie przy śniadaniu, ale nie przeszkodził w konsumpcji pysznych kanapek z pomarańczową galaretką.






Dalsza część szlaku była w porządku, z pewną tylko ilością schodów, choć samo podchodzenie i schodzenie za chwilę działało trochę na nerwy. Bardzo rzadko ktoś tamtędy chodził, ale ścieżka była widoczna.











Doszłam do skrzyżowania, gdzie był naprawdę w porządku przystanek autobusowy. Niedaleko było pole namiotowe... Ale był na nim zakaz nocowania! Było to tylko pole dzienne. Można było rozbić namiot, uiściwszy opłatę, ale przed zmrokiem trzeba było się zwinąć. Nic tylko wędrować w nocy i spać w dzień. Na plaży obok wypadło 2700 km.






A później był naprawdę śliczny szlak i do tego łatwy, nietypowo trawersujący zbocze, zamiast piąć się w górę i w dół. Dzięki temu był też ładny widok na ocean, na skały i fale w dole i sam kolor wody był cudny. Szlak ten wiódł na najdalej na wschód wysunięty punkt Honsiu. Miał tylko 4 km i było na nim sporo ludzi, a oni jak to japońscy piechurzy mieli tutaj ze sobą dzwoneczki do straszenia niedźwiedzi, które są strasznie irytujące. Na szczęście nie było ich zbyt wielu. Właściwy punkt był na nadmorskiej skale, była tam stosowna tabliczka. Obok latarnia morska i pergola z widokiem na morze. Był też nawet kibelek z elektrycznością (do spłuczki).










Ten szlak się skończył, ale następny się zaczął i nie był wcale gorszy. Widać było najpierw wspaniałą wrzynającą się głęboko w ląd zatokę z turkusową wodą i mewami, które nadciągnęły w stadku. Spotkałam na punkcie widokowym wycieczkę z przewodnikiem. Wszyscy zachwycali się widokiem i mewami, a ja dostałam komplement, że moje ubranie, spodenki i plecak idealnie komponują się z turkusem wody. Nie omieszkałam poinformować, że specjalnie tak dobrałam strój żeby komponował się z japońskim krajobrazem. Dostałam życzenia powodzenia w dalszej drodze na Hokkaido, im też życzyłam udanego dnia i pociągnęłam dalej. Parę kilometrów dalej była inna, odludna zatoka, do której trzeba było zeskoczyć ze zerodowanej skały. Plaża była kamienista, nie była pewna czy bezpiecznie można tam pływać, więc nie próbowałam, ale przysiadłam popatrzeć.










Piórko sójki - sójki w Japonii są identyczne jak w Polsce. Przystanek na plaży nie był ostatni, kolejna plaża ukazała się moim oczom akurat w porze lunchu, więc idealnie. Można już było znaleźć miejsce w cieniu. Tam już był dojazd samochodem i para przyjechała zamoczyć wędkę, ale chyba stwierdzili, że ryba nie bierze, bo niedługo odjechali.







W pobliskim porcie (dojście tunelem) też był jeszcze ruch i toaleta, ale wieczorne nabieranie wody zrealizowałam w kolejnej (wszystkie albo prawie wszystkie były zaznaczone na szlakowej mapie, którą miałam wydrukowaną na papierze jeszcze w Polsce.





Chciałam już tylko wbić na kolejny odcinek szlakowy i zabiwakować gdzieś z widokiem na ocean, najchętniej w sosenkach, żeby było sucho i wakacyjnie. Szlak zaczął się od schodów i wcale nie wyglądał tak płasko jak na mapie, tylko znowu składał się z milionów dolinek strumieni, które uchodziły do morza. Coś strasznego. Żywy duch tam nie zaglądał, zwalone drzewa zniszczyły barierki, o pajęczynach lepiej nie wspominać. W takim terenie płaskiego terenu nie było. Szłam i szłam, było jedno płaskie miejsce, ale wilgotne, więc pogardziłam. Weszłam na jakiś teren przemysłowy, była tam farma baterii solarnych, za płotem. Już myślałam, że będę rozbijać namiot na ścieżce, aż tu nagle zobaczyłam małą wykoszoną polankę z betonowymi ławkami. Płasko tam może nie było, ale poza tym idealnie. Rozłożyłam się z ulgą i kulturalnie zjadłam kolację przy stole.








Następny dzień był jednym z najtrudniejszych na całym japońskim szlaku. Od rana było gorąco i zapowiadało się, że znowu wypocę wiadro płynu. 5 km i 700 m podejścia z rana, uff. Z początku w porządku, trochę rumoszu skalnego, ale potem znowu: schody, schody, schody. Mało nie wyzionęłam ducha. Ubranie przesiąkło potem od razu, obrzydliwość. Odpuściłam sobie szczyt Mount Gassan, nie miałam wyrzutów sumienia, bo można tam dojechać autem z innej strony. Od razu zaczęłam zejście po milionie schodów. Kolano stukało już naprawdę mocno, pojawił się też lekki ból. Słabo.








Jeszcze wiele dolinek dzieliło mnie od rogi, ale jak wreszcie do niej doszłam i zobaczyłam złocistą plażę to nie mogłam się powstrzymać i wskoczyłam do wody. Przy brzegu było płytko, był odpływ, woda chłodna, było bardzo przyjemnie. Potrzebowałam kąpieli i potem stwierdziłam, że jestem znacznie mniej słona niż przed.




Do Miyako szło się już tylko drogą. A na drodze wielka, półtorametrowa chyba żmija. Zagubiła się na chodniku, bo z jednej strony droga, a z drugiej urwisko nad plażą, ale ostatecznie zdecydowała się zeskoczyć na plażę. W miasteczku poszłam na zakupy do dwóch różnych sklepów. W małym zrobiłam sobie przerwę na lunch, mieli fajne pikantne pierożki i ciekawe zielone warzywa z sezamem. Melon był w promocji i dwa nieznane mi wcześniej smaki lodów.







Miyako to wyjątkowo miłe miasteczko, często odwiedzane przez turystów, bo w sąsiedztwie wyjątkowo pięknego wybrzeża. Była tam kolejna enklawa Parku Narodowego Sanriku Fukkō, który obejmuje wszystkie naturalne fragmenty wybrzeża. Blisko brzegu były śliczne wysepki, skały miały biały kolor, a woda była bardzo przejrzysta. Słońce właśnie zachodziło i chmurki się zaróżowiły.












Jak zwykle o zmroku szukałam biwaku. Znalazłam ładne miejsce widokowe z ławeczką, ale niestety było tam całkiem pochyło. Cofnęłam się więc na ścieżkę i na niej rozbiłam namiot. Nie spodziewałam się intruzów, ludzie siedzieli na plaży po drugiej stronie zatoki. 

Był to mój ostatni biwak przed wyjazdem na Tajwan i jednocześnie poranek przed osiągnięciem dystansu równego obwodowi Ziemi, na który się szykowałam już od kilku dni. Celebrowałam więc śniadanie i cieszyłam szumem liści, pluskiem fal, śpiewem ptaków. Szkoda, że okrutne cykady obudziły mnie znowu zbyt wcześnie.











Mimo upału miałam tego dnia wielką przyjemność z wędrówki. To był wyjątkowy dzień. Były i widoki na ocean i śliczny odcinek leśny, dolinką strumienia. Poranne słońce wypuszczało smugi mgły w głąb lasu.










Jeszcze raz udało mi się zobaczyć kwitnące lilie, rosły na klifie nadmorskim. Poniżej rozbijały się fale w jakiś szczególny sposób, tak że tryskał w powietrze strumień jak z grzbietu wieloryba, ale tylko przy wzburzonym morzu, a tym razem morze było spokojne.











Wyliczyłam wszystko wieczorem i wiedziałam już gdzie wypadnie obwód Ziemi. Wypadł w zatoczce, otoczonej betonem, ale przynajmniej z ładnym widokiem na wybrzeże. Mogło być gorzej. Oto było moje 40 075 km, przemierzone pieszo i z plecakiem w ciągu 10 lat (liczę od dwóch trzecich GSB w 2013). Jak się cieszyłam! Osiągnęłam obwód Ziemi jako druga Europejka po Christine Thürmer, z tego co obie wiemy.

Ponieważ musiałam jechać do Tokio żeby następnego dnia zdążyć na samolot na Tajwan musiałam się w tym momencie zacząć autentycznie spieszyć. Coś źle wykalkulowałam i na stację Taro było dalej niż myślałam.









40 0075 km widoczne z oddali...




Niespodziewanie w Taro oprócz stacji był też mały sklepik. Do okien przyklejono plakaty Michinoku Trail ufundowane przez Ministerstwo Środowiska. PRzedstawiały nader idealistyczny wizerunek szlaku: wschody słońca, mewy, szczęśliwych hikerów z małymi plecaczkami, spacerujących po plaży. Żadnych schodów nie pokazano :-)




Na pociąg zdążyłam, miałam cały kwadrans zapasu. Na peronie była mała poczekalnia, a w niej ksiega gości, do której się wpisałam z nadzieją powrotu na szlak z nową wizą za 12 dni.







Pociąg nie był państwowej spółki JR, ale Sanriku Railways, więc bilet był zupełnie osobny. Ciągnął aż dwa wagony. Jechała nim głównie młodzież szkolna w mundurkach. Spowodowałam małe opóźnienie pociągu, bo kupić bilet po japońsku było trochę skomplikowane (u konduktora i maszynisty w jednej osobie). Należało wrzucić odpowiednią sumę, a biletu nie było - konduktor wiedział że kupiłam. Nadrobiliśmy opóźnienie po drodze. Po drodze było kilka stacji, w tym dwie takie, z których według Wikipedii dziennie korzysta statystycznie jeden pasażer. Nie widziałam tego pasażera, za to w malej poczekalni w oknie stały gipsowe figurki zwierząt. Dwa zajączki machały łapkami do przejeżdżających pasażerów. Na tablicy z nazwą stacji były uwieszone gipsowe małpy, czaił się niedźwiedź. Bajeczne to było, byłam wzruszona. Kiedy przyjechaliśmy maszynista wydobył z siebie "thank you very much" specjalnie dla mnie. Na dworcu Miyako też byli ogromnie uprzejmi. Poszłam od razu do kasy kupić bilet do Ueno. W tabeli pan kasjer znalazł połączenie, przepraszającym tonem poinformował że pociąg do Morioki będzie dopiero za dwie godziny. Wiem - przyjechałam właśnie z Taro. Wydrukował bilet, wyjaśnił który bilet na który pociąg i napisał mi ręcznie nazwy stacji, bo bilet był po japońsku. Poprosiłam żeby mi napisał godziny odjazdów na starym rachunku. Siadłam w poczekalni i po chwili przyszedł znowu. Już myślałam, że będą jakieś kłopoty, bo taką miał poważną minę, ale nie, zaproponował mi że wymieni mi bilet po japońsku na bilet po angielsku! Faktycznie dało się to zrobić, podziękowałam.

Potem poszłam do sklepu. Pani w kasie po angielsku spytała czy mam torbę na zakupy. Niewiarygodne, że akurat w tym małym miasteczku dwie osoby mówiły po angielsku. Wróciłam do poczekalni i prędko zjadłam dwa kotlety mielone i dwa kartoniki lodów, czekoladowe i herbaciane. Kończyłam herbaciane, kiedy ogłoszono że można wchodzić do pociągu. Pomachałam konduktorowi, że zaraz przyjdę tylko skończę lody. Jak już weszłam na peron pokazał na migi że muszę przejść górą na trzeci peron. Był tylko jeden wagon, ale dużo wolnych miejsc. Szybko wyschło mi przepocone ubranie, ale z plecaka powychodzili różni goście. Jeszcze w poczekalni dwie mrówki, jedna mała, później druga większa. A w wagonie zaraz zwąchał mnie giez, końska mucha, która przylatuje do śmierdzących spoconych zwierząt. Trafiła nieomylnie. Udało mi się złapać ją do chusteczki i wyrzucić przez drzwi. Później wyszedł mały zielony pająk. Od razu zaczął snuć pajęczynę, ale zmienił zdanie i zaczął się przemieszczać. Zrobiło mi się go bardzo żal, że już nie wróci do swojego lasu. Ale może tego właśnie chciał, może jego marzeniem było pojechać pociągiem i zobaczyć Moriokę?

Jechaliśmy najpierw przez wsie i było sporo stacji, ale w końcu prawie wszyscy wysiedli. Później przebijaliśmy się w nieskończoność przez góry, wzdłuż wartkich strumieni. Widać było wodospady i omszałe głazy. Przemknął kropkowany jelonek. Równolegle biegły jakieś pomniejsze drogi, a później wychynęła autostrada. Spostrzegłam tablicę na zjeździe - Morioka prosto, w prawo drogi lokalne. Bez miejscowości, bo widocznie żadnych nie było. Zjazd do nigdzie!






Shinkansen jechał planowo, niby odległość daleka, ale przez tę prędkość ledwo zdążyłam odpocząć. Przekąsiłam coś dziwnego z owoców morza i niedługo byliśmy w Tokio, gdzie czekali już moi znajomi japońskie curry. Poszłam spać i następnego dnia miałam jeszcze pół dnia na przepakowanie się, samolot do Taipei odlatywał dopiero wieczorem.