poniedziałek, 28 stycznia 2019

Hiszpania: GR48 Sendero de Sierra Morena. Część 1: Huelva i Sevilla

Hiszpania to nie tylko Pireneje i Camino de Santiago - w trakcie poszukiwań ciekawego szlaku natknęłam się na blisko 600-kilometrowy GR48 Sendero de Sierra Morena, trawersujący północną Andaluzję i jej cztery regiony: Huelvę, Sevillę, Córdobę i Jaén.

Andaluzja to głęboka prowincja, a jej północna część to dość rzadko zamieszkały region rolniczy. Wśród niezbyt wysokich szczytów Sierra Morena (na szlaku to nieco ponad 700 m n.p.m., choć najwyższy szczyt tych gór Bañuelas ma 1324 m n.p.m.) rozsiane są urocze wioski, ciasno zabudowane białymi domkami, położone na szczytach wzgórz. Wokół rozciągają się ogrody oliwne i lasy dębów korkowych, w których pasą się hodowlane zwierzęta - owce, świnie, krowy i kozy, czasem konie i osły. Nie brakuje też dzikiej zwierzyny - jeleni, saren, dzików, a także będących pod ochroną iberyjskich rysi. Niżej, bliżej doliny Guadalquiviru spotkamy sady pomarańczowe i dzikie europejskie palmy.

Na przejście miałam 14-16 dni - w zależności jakie udałoby mi się osiągnąć tempo. Rozwinęłam dość dobrą prędkość, pomimo krótkiego o tej porze roku dnia i szlak pokonałam w 14 dni, wskutek czego miałam jeszcze czas zwiedzić Sevillę.

Jak wszystkie zachodnioeuropejskie GR-y (w Hiszpanii nazywają się Grandes Recorridos) numer 48 jest znakowany biało-czerwono. Zaczyna się tuż przy granicy Hiszpanii i Portugalii, po stronie portugalskiej w Barrancos, a kończy w Santa Elena. Jego dokładna długość nie jest sprawą jasną, ponieważ został zaprogramowany jako seria 28 jednodniowych wycieczek od miasteczka do miasteczka. Przejście przez miasteczka nie zostało wliczone w dystans całkowity. Inną sprawą są dziwaczne pętle, które czasem wykonuje szlak, aby doprowadzić wędrowca do przystanku autobusowego, z których świadomie rezygnowałam. Wliczona jest za to opcjonalna pętla, jako dodatkowy odcinek. Myślę, że w trakcie swojego przejścia pokonałam około 560 km.


Skorzystałam z oferty tanich lotów Ryanaira i do Sevilli poleciałam z Krakowa. Samolot był opóźniony o 3 i pół godziny, co zmusiło mnie do modyfikacji planu i spędzenia nocy w Sevilli. Dopiero nazajutrz wsiadłam w poranny autobus, którym dostałam się najbliżej Barrancos jak to możliwe komunikacją publiczną - do Aroche. Pomimo kompletnej nieznajomości języka hiszpańskiego udało mi się poprosić kierowcę żeby wysadził mnie na skrzyżowaniu. Droga do Barrancos była nieuczęszczaną drożyną, ale miałam szczęście: po zaledwie pięciu minutach zatrzymał się śniady uśmiechnięty kierowca. Od razu zaczęłam od "Nie mówię po hiszpańsku", na co on po angielsku, że też nie - jest Portugalczykiem. Zawiózł mnie od razu na początek szlaku - na cmentarz. Dziwne miejsce na start... Szlak zaczyna się tuż za cmentarzem, chwilę musiałam go szukać, a potem od razu pobłądziłam, więc przejście jedynego portugalskiego kilometra szlaku zajęło mi trzykrotnie więcej czasu niż planowałam. Dalej było już jednak lepiej.








Coś, co lubię w Europie to bezproblemowe przekraczanie granicy. No i dwa nowe kraje zaliczone :-)




Dzień był słoneczny i ciepły, najcieplejszy ze wszystkich (choć Portugalczyk twierdził, że jest okropnie zimno - w południe zaledwie 14 stopni). W powietrzu unosił się zapach rozgrzanych ziół, wokół nie znana mi zbyt dobrze roślinność śródziemnomorska. Było mi trochę za ciepło, plecak przyciężki, bo zabrałam jedzenie z Polski na kilka pierwszych dni, wkrótce jednak przyszło mi się ochłodzić. Szlak zmusił mnie do brodzenia przez Rio Murtigas. Nie było głęboko, dno pokrywały oglonione kamienie.



Dalej szlak prowadził przez pastwiska, drogą meandrującą wśród wzgórz. Minęłam sanktuarium i kilka gospodarstw.




Pomimo, że był środek stycznia nie brakowało wcale kwiatów. Wokół było całkiem zielono, a krajobraz był na pół wiosenny, na pół jesienny.




Andaluzyjskie pastwiska obrzeżone są kamiennymi murkami, czasem w charakterze dodatkowego ogrodzenia sadzi się opuncje. Zauważyłam pierwsze na trasie drzewka oliwne, dzikie i uprawne.




Późnym popołudniem dotarłam do Encinasoli, pierwszej hiszpańskiej wsi na szlaku. Budynki są otynkowane na biało dla ochrony przed palącym słońcem, w oknach spuszczone rolety. Miejscowość była dość opustoszała, ale nieliczni mieszkańcy właśnie wychodzili z domów - do kościoła czy na wieczorną przechadzkę. Skoro kościół był otwarty do zajrzałam.






Na spacer wszyscy szli w tym samym kierunku, przeważnie starsi ludzie, wspierający się na pasterskich kijach - taki zwyczaj. Na punkcie widokowym rozstałam się ze spacerowiczami, pytającymi gdzie zmierzam o tak późnej porze - niebawem miały zapaść ciemności.




Słońce rzeczywiście szybko zaczęło chylić się ku zachodowi, szczególnie w ciemnej dolinie, do której zeszłam, ale kiedy wdrapałam się na kolejne pasmo wzgórz załapałam się na jeszcze trochę światła. Świnie pasły się także aż do nocy.



Na biwak wybrałam położone wyżej miejsce na wzgórzu, trochę wietrzne, ale płaskie i nieogrodzone. Zmęczona podróżą szybko upichciłam obiad na kuchence na drewno (oszczędziła mi kłopotów z poszukiwaniem gazu) i rozstawiłam tarp. Ciemno zrobiło się niedługo po 19 (w Hiszpanii obowiązuje ta sama strefa czasowa co i u nas, tyle że według słońca wygląda to trochę inaczej - słońce wchodzi w styczniu dopiero po 8).


Ranek był zimny, w dolinie zalegał szron. Było pusto i dość dziko, spotkałam kilka sępów, które odleciały, kiedy się zbliżyłam.


Do następnej miejscowości Cumbres de San Bartolome szłam głównie asfaltem. Była jeszcze mniejsza niż Encinasola, szybko przez nią przemknęłam z pomocą mapy w telefonie.



Chwila wędrówki między wiejskimi alejkami i kolejna malutka miejscowość - Cumbres de Enmedio. Słońce zaczęło już grzać, akurat w porę natknęłam się na ujęcie wody pitnej wyremontowane ze środków unijnych.








Kolejny odcinek był bardzo przyjemny, trasa biegła cienistymi alejkami wśród gajów dębów korkowych. Za ogrodzeniami pasły się krowy i szare świnie, z których mięsa robi się słynną dojrzewającą szynkę. Wiodą dość przyjemną egzystencję - żyją sobie swobodnie, pogryzając żołędzie.




Dość krótkie podejście na większe wzniesienie zafundowało niezły widok na okolicę. A na szczycie większa wieś - Cumbres Mayores. Był tam zamek i spory kościół, ale szlak zaraz wyprowadził mnie spośród zabudowań w dolinę małego strumyka i dobił do asfaltu kilka kilometrów dalej. Najlepsze widoki właśnie z asfaltu.




Asfalt nie był długi, a dalej miłe drogi gruntowe, kluczące po pagórkach. Z nawigacją miałam odrobinę kłopotu, tak że finalnie przegapiłam skręt do centrum Hinojales, podążając za znakami szlaku, który okazał się być rowerowy, ale zaraz znów spotkał się z moim GR-em. W przydrożnych chaszczach piszczały ptaszki, czerwieniły się liście.




Tuż przed Canaveral de Leon zrobiłam sobie małą przerwę, by jeszcze przed zachodem słońca przemknąć przez wioskę. Po pokonaniu kawałka asfaltu i nadrzecznego odcinka szlaku trafiłam na okolicę, w której płot nie pozostawiał miejsca na rozbicie namiotu przy drodze i w końcu musiałam przez niego przeskoczyć, żeby schować się za murkiem.



Tym razem noc była jeszcze zimniejsza, a rano miałam szron po obu stronach tarpa. Wstałam przed świtem i o świcie wyruszyłam w dalszą drogę. Szlak prowadził w górę, więc szybko się rozgrzałam.





Za Arroyomolinos de Leon znów w górę, piękną leśną ścieżką (choć w tym regionie Hiszpanii nie ma co liczyć na prawdziwy gęsty las, jedynie rzadkie zagajniki zmienione przez człowieka). Ścieżka była starożytna, wykładana kamieniami, a w dół prowadziła zygzakami.


Była sobota, więc w gospodarstwach był ruch. Palono gałęzie, sprzątano podwórka i doglądano zwierząt. W jednej zagrodzie właśnie zarżnięto świnię i opalano jej sierść na ogniu...




Szlak wprowadził mnie w niezłe chaszcze, prosto w stado owiec, pilnowane przez owczarka, ale na szczęście nie rzucił się na mnie, a potem byłam już bezpieczna za płotem.




Dość męczący odcinek ze sporą ilością podejść zakończył się w Cala, miasteczku nieco bardziej przemysłowym, całkiem dużym jak na andaluzyjskie standardy. Biblioteka była zamknięta, więc z korzystania z wifi nici. Chwila spędzona na placu przed kościołem była jednak szalenie przyjemna. Ławeczki obłożone charakterystyczną glazurą i takaż wykafelkowana fontanna.




Na koniec nadłożyłam trochę drogi i musiałam się wrócić, ale czas miałam i tak dobry. Rzadkim lasem doszłam do miejsca z ławeczką, z którego rozpościerał się widok na wyrobisko, wypełnione wodą. Musiałam potem skakać przez czyjś płot, żeby trafić na drogę, która je okrążała. Znaki gdzieś się zapodziały...




Później już prosta droga, którą śmignęłam do Santa Olalla del Cala, szłam bardzo szybko, chcąc zdążyć wyjść z miasta przed nocą. Akurat wystarczyło żeby minąć drogę szybkiego ruchu i znaleźć skrawek płaskiego terenu odrobinę wzniesiony ponad dolinę. Rano znów okropnie zimno, najzimniejsza noc ze wszystkich.



Kolejny dzień zaczął się od wielkiego błądzenia. Przez rzekę prowadził most, tuż obok pięknego rozlewiska. Znaki pokazywały, że należy nim pójść, mapa, że nie. Krążyłam, szukając właściwej drogi z kwadrans, ostatecznie chyba jednak mapa pokazywała właściwą drogę. Tak czy owak przekroczenie rzeki oznaczało też przekroczenie granicy administracyjnej - znalazłam się w Prowincji Sevilla.



Dalej miała być ścieżka, ale została zagrodzona stosem gałęzi i palet, tak jakby rolnik nie życzył sobie turystów, więc poszłam asfaltem do El Real de la Jara, zaliczając po drodze wizytę na stacji benzynowej, gdzie dokonałam skromnych ablucji i nabrałam wody.
 
W tym mieście spotkałam się z Via de la Plata, jedną z bardziej znaczących odnóg Camino de Santiago. El Real wyraźnie zyskiwało na popularności szlaku - były bary, noclegownie dla pielgrzymów i sklepy otwarte w niedzielę - coś zazwyczaj niespotykanego.




Najwyższy czas był już odnowić zapasy prowiantu, dotąd nie było ku temu zbyt wielu okazji, a teraz mogłam się zaopatrzyć w chrupiące pieczywo, świetny dojrzały ser, produkowany na miejscu oraz spore pęto kiełbasy chorizo. Wszystko to kosztowało zaledwie 5 euro.


Jeszcze w mieście spotkałam pielgrzymów, włóczęgę z namiotem i Niemkę z psem, a raczej bez psa, bo właśnie jej się zgubił. Z Camino był jednak jeden poważny problem - było znakowane w odwrotną stronę i często zastępowało oznakowanie GR-u. Znów zaliczyłam pobłądzenie. Spotkałam jednak także innych wędrowców - grupę turystów robiących GR w krótkich odcinkach w weekendy. Myśleli, że jak wszyscy zmierzam do Santiago i usiłowali mi wmówić, że powinnam zawrócić, ale nie dałam się zmylić i kontynuowałam na wschód :-)


Po 15 kilometrach rozstałam się z Camino, jak i z wycieczkowiczami, w Almaden de la Plata. Tutaj również był hostel dla pielgrzymów i przyjaźni mieszkańcy, którzy życzyli mi "buen camino", niezależnie od kierunku i celu wędrówki.


Szlak prowadził później długo meandrującą drogą w nieco dzikszym rejonie, wspiął się na grzbiet, nad którym szybowały wielkie drapieżne ptaki, by zejść w dolinę szumiącej rzeki, znowu zaliczyć wzniesienie i pod wieczór łagodnie zejść w rozległe obniżenie terenu.








Znów musiałam przejść przez płot żeby znaleźć miejsce biwakowe - tym razem wśród pasących się krów. Ta noc była cieplejsza, a powiewający wiatr sprawił, że tym razem nie miałam kondensacji. Uff!


Zaledwie kilometr dzielił mnie od dużego jeziora zaporowego na Rio Viar. Tam było dużo chłodniej, choć więcej możliwości biwakowych.


Natychmiast zrobiło się cieplej, kiedy wspinałam się pośród sosen i eukaliptusów, które Hiszpanie chętnie sadzą. Po drodze ciekawe znalezisko - skóra zrzucona przez węża.




Widoki tego dnia były szczególnie przyjemne dla oka, tak że nawet zatrzymałam się tylko po to żeby je podziwiać. Kolejne pasma Sierra Morena piętrzyły się na horyzoncie i świetnie je było widać w przejrzystym powietrzu. Nie brakowało też skałek.




Żeby nie było zbyt pięknie - znów problemy nawigacyjne. Szlak wyprowadził mnie na manowce, sugerując wejście na pastwisko, z którego nie było wyjścia, a raczej wyjście byłoby, gdyby nie było agresywnych psów. Wycofałam się opłotkami, a szlak znalazłam na asfalcie, razem z jakimś mniej znanym Camino.





Asfaltowo było aż do samego Cazalla de la Sierra, miasta sporego i ludnego. Spotkałam tam Trail Angela o imieniu Jose Manuel, który sam będąc pielgrzymem (zaliczył wszystkie ważniejsze Camino) koniecznie chciał mi pomóc. Mieliśmy tylko jeden problem - komunikacyjny. Na mój hiszpański składa się może ze 20 słów, na angielski Jose Manuela jeszcze mniej. Na szczęście znaleźliśmy tłumaczy w osobach trójki turystów, którzy pomogli nam się porozumieć. Tak wylądowałam w domu Jose Manuela na obiedzie połączonym z ładowaniem elektroniki. Na obiad był makaron z sosem, sałatka z tuńczykiem podlana oliwą, był też kieliszek wina, na szczęście zupełnie słabego. Dostałam jeszcze trochę wiktuałów ze sobą i gościnny dobrodziej odwiózł mnie na szlak.



Wieczorny etap wędrówki prowadził malowniczą doliną, najpierw małego strumyka, potem większej rzeczki Rivera de Hueznar. Nie uśmiechało mi się spać nad rzeką, bo zimno i mokro, a tarp okazał się na te kwestie dosyć wrażliwy i wymagał uważnego wyboru miejsca biwakowego.









Ostatecznie rozbiłam się w miejscu piknikowym, położonym na wysepce i wśród drzew, także było zupełnie sucho i ciepło. Dwie godziny po zmroku zrobiło się tak głośno, jakby na każdej gałęzi siedziała sowa. Sowy słyszałam każdego dnia, pohukiwały najchętniej wieczorami, ale także przed świtem. Był to dla mnie znak, że niedługo czas wstawać.



Wczesnym rankiem byłam znów na szlaku, patrząc jak na niebie powoli rozbłyskuje jutrzenka. Zniknęły gwiazdy i nastał dzień, a ja miałam już kilka kilometrów za sobą. Trasa bardzo urokliwa, kawałek lasu kasztanowego i coś na kształt zielonego tunelu, trochę wypłowiałego o tej porze roku.






To kora dębu korkowego - ściąga się ją z rosnącego drzewa, któremu to nie szkodzi - odrasta mu nowa.


Constantina to jedno z najładniejszych miast na trasie. Byłam tam o odpowiedniej porze, więc mogłam zrobić zakupy (sklepy są czynne przede wszystkim rano, czasem też wieczorem, ale większość dnia upływa na sieście i można zapomnieć o załatwieniu czegokolwiek).




Zaglądałam ciekawie w różne zakamarki, na ocienione dziedzińce i ozdobione donicami werandy.



W piekarni zaopatrzyłam się w nowy zapas pieczywa, ciastek, pasztetu i typowej dla basenu Morza Śródziemnego tabliczki ziarenek słonecznika zatopionych w karmelu.



Kwitnąca pomarańcza.


Ciekawostka historyczna - odrestaurowany kanał nawadniający.


Niestety część dróg, które dawniej były gruntowe teraz pokrywa się asfaltem w ramach modernizacji. Na jednym takim docinku wszakże zbudowano ścieżkę gruntową dla pieszych, i to nawet ocienioną. Dalej twarda gruntówka, ale w miłym cieniu korkowców.





Wspomniane wyżej pożywienie, wraz z resztką sera z poprzedniego sklepu. Chleb ma różne kształty, ale smakuje tak samo, jest miękki, nie przesadnie puszysty i dość długo świeży.


Na następnym odcinku dokonałam skrótu, który umożliwił mi poświęcenie większej ilości czasu na zwiedzanie Sevilli. Świadomie urwałam ponad 10 km, nie chcąc robić bezsensownej pętli do przystanku autobusowego w La Puebla de los Infantes i z powrotem, kiedy właściwa droga prowadziła prosto. Widoki w pełni usprawiedliwiały taki wariant.




W ten sposób o zmierzchu znalazłam się nad zaporą Embalse de Retortillo, w bardzo wilgotnym miejscu zapowiadającym wielką kondensację. Cóż było robić... Rozbiłam się nad wodą. Widok był piękny i noc gwiaździsta, wszelako nie najszczęśliwszy biwak. Najpierw oparzyłam sobie kciuk przewracając kuchenkę, potem śmiertelnie przestraszyły mnie dziki, które w nocy tupiąc krążyły wokół mojego obozu, warcząc straszliwie (ale przestraszyły się szelestu mojego materaca), na koniec faktycznie kondensacja okazała się ogromna. We mgle jednakowoż było przyjemnie ciepło.





Następny dzień miał się zacząć od wkroczenia do kolejnej prowincji, ale o tym w kolejnym wpisie.

Film z całego szlaku: https://youtu.be/ODmZyAB7yZ4