piątek, 27 października 2023

Pieszy trawers Japonii: Shiiba - Beppu (Kiusiu), (Park Narodowy Aso-Kuju, Quasi Park Narodowy Shiiba Kyushu-Chuo Sanchi)

Na Shiibie urywa się materiał filmowy, a zdjęcia z następnych dwóch dni (z kilkoma wyjątkami) pochodzą z telefonu. Nie udało się odzyskać zdjęć uszkodzonych przez aparat. Jest mi z tego powodu ogromnie smutno, bo te dwa dni były najpiękniejsze ze wszystkich dni, jakie spędziłam w Japonii. Szlak, którym szłam, wiosenny las z pączkującymi drzewami i kwitnącymi krzewami, zupełna pustka, góry bez ludzi - jeśli miałabym powtórzyć jakiś odcinek trawersu, byłby to właśnie ten.

Po wyjściu z muzeum poszłam do siedziby turystycznego stowarzyszenia, do którego pracownicy muzeum zdążyli już zadzwonić. Biuro było jasne i przestronne, trudno powiedzieć dlaczego takie duże - przecież turystyka nie była tam szczególnie rozwinięta. Chyba czasem zwiedzano malownicze miasteczko i muzeum, ale w góry rzadko kto się zapuszczał. Obsługa oczywiście nie mówiła po angielsku, ale byli bardzo mili. Nie wiedzieli nic o górach ani szlakach, ale zadzwonili do kogoś, kto wiedział. Ten ktoś powiedział im, że mają w jednej z szuflad mapę turystyczną. Dostałam ją za darmo. Byłam bardzo wdzięczna, bo były na niej zaznaczone źródła. To był główny problem na japońskich szlakach - z mapy.cz można było chodzić, ale brak informacji o dostępie do wody bardzo utrudniał planowanie. To była jedyna informacja turystyczna, w jakiej byłam w której mieli mapę i potrafili coś powiedzieć. Ale i tak robili wrażenie jakbym miała zamiar robić coś strasznie niespotykanego, dziwnego i niebezpiecznego. Ostrzegli mnie, że końcówka jest bardzo stroma, a wcześniej jeszcze ciągle mówili o tym szlaku, że to nie "walking", tylko "climbing", kiedy ja powiedziałam, że chcę zrobić jakiś "hiking". Zrozumiałam to dopiero później. W Japonii pojęcie "climbing", a także "mountaineering" oznacza właśnie "hiking", wędrówkę. "Walking" odnosi się tylko do bardzo łatwych krótkich szlaków spacerowych, wyasfaltowanych. W Japonii bardzo niewiele osób wędruje, ale jeśli już chodzą, to siłą rzeczy w góry, bo innego terenu tam nie ma. Stąd pewnie właśnie "wspinaczka". Szlaki są bardzo strome, często zaopatrzone w liny i łańcuchy, więc faktycznie trzeba się trochę nawspinać. Jakiego teminu używa się w przypadku prawdziwej wspinaczki, z użyciem rąk i sprzętu? Nie mam pojęcia. Na pewno takowa istnieje, bo są miejsca, gdzie można uprawiać wspinaczkę skałkową. Niestety nie spotkałam takich po drodze, ani też nie miałam jak wypytać o tę kwestię z powodu bariery językowej. Z początku nie wiedziałam o co chodzi i pytałam o trudności, o to czy trzeba używać rąk i mieć ze sobą jakiś sprzęt do asekuracji. Ale wtedy gorączkowo zaprzeczali. Starałam się ich zapewnić, że wiem co robię. Chcieli żebym zostawiła dane osoby do kontaktu na wypadek akcji ratunkowej.

Na koniec poprosiłam jeszcze o wrzątek do butelki i zrobiłam sobie herbatę. Nadal potwornie lało i było już zupełnie ciemno. Zrobiłam zakupy w małym sklepie z przekąskami, później ciągle martwiłam się, że mam za mało jedzenia. Nie wiedziałam gdzie się podziać na noc. Przy muzeum była bardzo otwarta wiata i świątynia, ale zdawało mi się, że teren będzie monitorowany i ktoś może się przyczepić. Chciałam iść nad zaporę na parking, miało tam być miejsce piknikowe i WC. Ale kiedy znalazłam ścieżkę która tam prowadziła, okazało się, że jest zagrodzona i zamknięta. Iść naokoło byłoby bardzo daleko, kilka kilometrów. Wróciłam więc do miasteczka i zamknęłam się w WC przy głównej drodze. Nie było to dobre miejsce, bo zbyt dużo ludzi się kręciło, ale nie miałam wyjścia. Jeszcze kiedy jadłam kolację (bento, które dostałam w prezencie na drogę od właściciela ryokanu) jakieś dziewczyny próbowały się dobijać do toalety. Później odkryłam dlaczego toalety dla niepełnosprawnych cieszą się dużym powodzeniem. Okazało się, że często jest to jedyna kabina z toaletą zachodniego typu, z sedesem. Choć Japończycy nie znoszą korzystać z tradycyjnych toalet typu wschodniego, gdzie kuca się nad dziurą w ziemi, takich toalet jest bardzo wiele, zwłaszcza na prowincji. Więc każdy kto nie chce kucać, kieruje się do kabiny dla niepełnosprawnych. Tylko jakieś 20% populacji wybiera wschodnie toalety (starsze pokolenie, które woli tę wersję jako tradycyjną i osoby, które bardzo obawiają się mitycznych zarazków i nie chcą mieć fizycznego kontaktu z sedesem).




W końcu wszyscy sobie poszli, a ja cieszyłam się że mam dach nad głową, bo całą noc potwornie lało. Rano przestało, jak na zamówienie. Wyszłam wcześnie i znalazłam skrót za cmentarzem, który oszczędził mi kilka kilometrów marszu asfaltem. Droga była wąska, a o poranku jechało nią mnóstwo aut, które miały wielki problem z wymijaniem się. Na zatoczce zrobiłam zaległy znak "300 km". Wyjęłam kartę pamięci i włożyłam ją z powrotem przed wykonaniem zdjęcia i jakimś cudem aparat zapisał je prawidłowo.







Odbiłam od tej drogi w górę, tak jak mi to pokazali na mapie w informacji. Droga na początek szlaku wiła się serpentynami, daleko, daleko w górę. Nie była przejezdna, bo tajfun zniszczył ją w poprzednim roku podobnie jak większość dróg w okolicy, ale miało się dać przejść pieszo. Faktycznie dało się, tu i ówdzie były tylko kupy kamieni naniesionych przez wodą i niewielkie wyrwy.




Kiedy doszłam do końca drogi zobaczyłam szeroką panoramę. Była tam plansza pokazująca poszczególne szczyty i było nawet widać odległy najwyższy szczyt Kiusiu Mount Nakadake w masywie Mount Kuju. Na parkingu, pomimo braku możliwości dojazdu, wybudowano nowe WC. W środku była wykładzina ze "sztucznej trawy", o takiej powierzchni, że można byłoby się tam przespać. Może wybudowano ten przybytek przed pamiętnym tajfunem. Na mapy.cz ścieżka dochodziła do parkingu gdzieś od dołu, ale w rzeczywistości było tam tylko porośnięte wysoką trawą strome zbocze. Za to od parkingu w górę wiodła piękna, wydeptana ścieżka, wiodąca bocznym grzbietem do chatki u podnóża góry. Momentalnie wpadłam w zachwyt. Szlak nie był wcale wymagający, tylko było bardzo wietrznie i zimno (jak zwykle po deszczu). Wiosenna zieleń była w swojej najlepszej postaci, a tu i ówdzie eksplodowały purpurą krzewy azalii. Rzadziej pojawiały się dostojne, bladoróżowe rododendrony. Zrobiłam im setkę zdjęć, niestety wszystkie przepadły. Dawno nie widziałam wiosennego lasu tak pięknego, chyba tylko w Appalachach. Ach gdyby na Szlaku Karpackim też rosły azalie i rododendrony... 






Wkrótce osiągnęłam chatkę i znajdujące się przy niej źródło. Nabrałam wody i weszłam do środka żeby zjeść drugie śniadanie osłonięta przed wiatrem. Chatka była najlepszego gatunku, niepozbawiona tradycyjnych japońskich elementów. Były drewniane podesty do spania i palenisko z piecykiem. Cudownie byłoby tam przenocować, ale było za wcześnie i nie miałam dość jedzenia żeby pozwolić sobie na pół dnia obsuwy. Wpisałam się do księgi gości i ruszyłam dalej na główny grzbiet. Tam ścieżka nie była już tak wydeptana, ale istniała, więc odetchnęłam. Od czasu do czasu pojawiało się oznakowanie w postaci różowych gumowych wstążek.










Po południu, wciąż pełna zachwytów, zrobiłam sobie przerwę na zwalonym pniu. Po drodze musiałam się ubrać we wszystkie ciepłe rzeczy, jakie miałam. W ostatniej chwili przed wyjazdem zamieniłam cienkie getry w power dry na stare wyleniałe getry z powerstrechu, które były nieco cieplejsze i teraz bardzo się z tego cieszyłam. 






Około 16 weszłam na szczyt Mount Mukozaka (1685 m n.p.m.). Dalej był ośrodek narciarski i wykoszony stok. Ośrodek jest od dwóch lat nieczynny, bo po tej stronie tajfun też zniszczył drogę i teraz nie ma dojazdu. Rozglądałam się za noclegiem, ale widziałam kamerę, więc nie zapuszczałam się do głównego budynku. Sprawdziłam domek serwisowy, był otwarty, ale zagracony. Kiedy zeszłam stokiem zauważyłam dwa kolejne. Zrobiła się tymczasem 17 i wiatr był tak paskudny, że nie miałam zbytniej ochoty biwakować. W jednym domku zalęgły się myszy, było brudno i śmierdziało. Drugi był względnie czysty, tylko wypełniony różnymi rzeczami. Deszczu nie zapowiadano, więc wyniosłam te graty na zewnątrz, zamiotłam podłogę i rozłożyłam się w nagrzanym słońcem wnętrzu. Cudownie było schować się przed lodowatym wichrem. Sprawdziłam czy szlak się kontynuuje - kontynuował się - i już nigdzie nie wychodziłam. W nocy było nieco chłodno, pomimo że spałam w całym swoim ubraniu, nawet d dwóch parach skarpet. Trawę pokrył szron.







Jeszcze raz wyjęłam kartę z aparatu, czego owocem było jedno ocalałe zdjęcie wschodzącego słońca. Byłam oczarowana tymi górami i tym, że jest tam tak dziko, że nie widać śladu obecności ludzi. Gdzieś tylko daleko na horyzoncie widać było jakiś słup czy wiatrak. Podgrzałam sobie poranną kawę i cieszyłam tym wszystkim.




Słońce szybko zaczęło grzać i do południu pozdejmowałam wszystkie ciepłe rzeczy. Szlak był faktycznie coraz bardziej stromy, ale pierwsza część była wspaniała.






Znalazłam boczny szlak wskazany na mapie, który prowadził gdzieś na zachód, a poniżej niego źródło, a raczej mały strumyk. Pod stokiem narciarskim też płynęła woda i trzeba było tam nabrać, bo tutaj zejście było bardzo długie. Weszłam potem z powrotem na grzbiet łagodniejszą ścieżką, gubiąc ją zresztą parę razy.





Za ostatnim szczytem szlak zrobił się nieuczęszczany. W mapy.cz tego szlaku nie było, ale miał nowe oznakowanie z kolorowych wstążek, był nowy i nieprzedeptany. Nie zawsze dało się go łatwo znaleźć, a najgorsze że był naprawdę potwornie stromy. Jeszcze nigdy nie szłam czymś takim. Kijki wydłużyłam maksymalnie i całe szczęście że nie padało. Kolana jednak dostały za swoje. Schodziłam całe popołudnie, choć to było tylko kilka kilometrów.




Zależało mi na tym, żeby dostać się do drogi numer 151 i jak najdalej nią zajść. Kiedy doszłam do niej, trafiłam do ładnej świątyni, w której szintoistyczny kapłan odziany w szatę z fioletowego jedwabiu odprawiał właśnie jakieś rytuały. Ludzie po wstępnej modlitwie podchodzili, a on ich błogosławił, potrząsając wiązką złotych dzwoneczków. Stałam nieco z boku, zerkając nieśmiało, a on skinął na mnie niemo zapytując, czy chciałabym również otrzymać błogosławieństwo. Chętnie przystałam na tę propozycję, podeszłam i skłoniłam głowę. To było piękne doświadczenie. Cieszyłam się, że potraktował mnie jak normalną osobę, która potrzebuje takiego błogosławieństwa, a nie zignorował, jak to się zwykle z turystami robi. Wokół świątyni rósł święty gaj, złożony z wiekowych cedrów.




Niedaleko była spora wieś, w której spodziewałam się chociaż jakiegoś małego sklepu, ale była tylko apteka. Jedyne co mogli mi zaoferować to były zdrowotne wafle z wapniem, chipsy bez soli, jogurty dla dzieci i błonnikowe ciasteczka. Wzięłam, bo cóż było robić. Rozbiłam się potem w małym lasku, między wsiami. Ludzie tam na mnie dziwnie patrzyli, psy szczekały i nie chciałam się rzucać w oczy. Słychać było strzały i bałam się polowania. Potem się dowiedziałam, że to automatyczne strzały, mające za zadanie odstraszyć kruki. Rano idąc wśród gospodarstw widziałam martwe kruki zawieszone na sznurkach jako odstraszacze żywych. Był to straszny widok.





Droga była pusta, kwitły wzdłuż niej pnącza wistarii. Kwitnienie wistarii zaczyna szczególną porę roku, w której na Kiusiu zaczyna się wiosenny zbiór herbaty. Z jednej z serpentyn zobaczyłam wspaniały widok na wulkan Aso w Parku Narodowym Aso - Kuju. Tam właśnie zmierzałam. Przedtem jednak musiałam zejść w dół, do miasteczka i zrobić zakupy. Później odkryłam, że widoczny wulkan jest tylko częścią większej całości, znajduje się na środku wklęsłego krateru. Ten krater to właśnie równina, która otacza wulkan Aso. A wysoka krawędź, z której schodziłam, jest jego krawędzią. Później sprawdziłam to na mapie i jest to na niej świetnie widoczne. Włożyłam rano nową kartę do aparatu, więc z następnego etapu mam wszystkie zdjęcia.







Na mapie było wiele szlaków, wiodących w górę. Wybrałam ten, do którego miałam najbliżej. Niestety po kilku kilometrach okazało się, że został zamknięty z powodu szkód wyrządzonych przez ostatni wybuch wulkanu. Wulkan jest bardzo aktywny i ciągle się coś na nim dzieje. Na stokach widać było wyraźnie ślady spalenizny. Na drugim z kolei szlaku były jakieś zmiany, ale doprowadził mnie na grzbiet. Oczywiście nie spotkałam żadnych ludzi. Dopiero na samym szczycie, tam gdzie dojeżdża się samochodem i zwiedza po drewnianej kładce. Tam były tłumy, mimo takiej sobie pogody.













Na wulkanie wyszło 400 km :-)



Rozglądałam się za noclegiem, ale miejsce było strzeżone i nie było mowy o rozbiciu się tam. Wszędzie strażnicy i szlabany, a do tego brak drzew. Ostatni wybuch zniszczył dawne centrum informacji i bary, ostatnio wybudowano nowe. Młody Japończyk podszedł do mnie i spytał co robię, bo wyglądam jakbym robiła coś szczególnego. Mówił, że poznał po butach Altra, że idę gdzieś daleko. Życzył mi powodzenia (mówił po angielsku!).





Nie mogłam pójść szlakiem, bo zobaczyłby mnie strażnik, czmychnęłam więc w parkową dróżkę. Myślałam, że jest nieudostępniana dla zwiedzających, ale potem widziałam na niej znaki, więc może jednak nie byłam na niej nielegalnie. Nielegalny był tylko biwak. Bardzo trudno go było znaleźć, bo w spalonej ziemi wszędzie sterczały kikuty pędów bambusów i jakichś krzewów. Niżej pasły się krowy i nie chciałam im wejść w paradę. A chciałam też znaleźć osłonę od wiatru. Udało się wreszcie znaleźć takie miejsce w korycie suchego strumienia, ale na wzniesionej wyżej wysepce. 







Miało zacząć padać o 5 rano, prognoza się nie pomyliła. Namiot zwijałam już w deszczu. Dzień zapowiadał się obrzydliwie i chciałam go spędzić leniwie. Zeszłam do miasta (niżej był camping, a potem nawet hostel - szkoda że nie wiedziałam, może bym go rozważyła) i zasiadłam w michi no eki, czyli centrum informacyjno-sklepowym dla podróżnych. Wiele dobrego słyszałam o tych miejscach, ale nie podzielam tego entuzjazmu. Turyści zmotoryzowani są zadowoleni, bo mogą parkować nocą na parkingach przy michi no eki, ale biwakowanie jest zawsze zabronione. Niektórzy próbują, ale to zawsze ryzyko i nie jest to mile widziane, czasem wzywają policję. W większości przypadków nie ma gniazdek (w Aso akurat był wyjątek i naładowałam wszystko) ani koszy na śmieci (to dla wszystkich największy problem, bo znalezienie kosza w Japonii graniczy z niemożliwością). Widząc sklep popularnej sieci komórkowej docomo wstąpiłam tam zapytać czemu moja karta SIM nie działa. Porozumiewaliśmy się translatorem. Dowiedziałam się, że moja karta korzysta z ich zasięgu, ale nie jest ich firmy. W Polsce na tym rozmowa by się skończyła, ale tam byli tak mili, że dalej próbowaliśmy rozwiązać ten problem, mimo obcej karty. Po godzinie wpadliśmy na pomysł przełożenia karty do pierwszego gniazda (mam telefon dual sim i w pierwsze gniazdo po wyjęciu polskiej karty - nie chciałam jej używać - zostawiłam puste miejsce). To zadziałało! Wszystko w ustawieniach zrobiłam poprawnie i tylko to jedno było źle! Bardzo gorąco dziękowałam za pomoc. Od teraz miałam internet!

Zajrzałam do dużego sklepu. Byłam tak głodna, że kupiłam na obiad schabowego kotleta w rozmiarze XL. To było wspaniałe, że nie musiałam jeść rzeczy, które mi nie smakowały, jak sushi, mogłam kupić cos zwyczajnego. Potem poszłam do licznie odwiedzanej świątyni, która niestety akurat była w remoncie po trzęsieniu ziemi. Wulkan Aso też jest świętą górą, jak każdy wybitny wulkan, więc ma też swoją świątynię, w której od niepamiętnych czasów czczone jest bóstwo odpowiedzialne za bezpieczeństwo w podróży i nawigację. Ludzie modlą się tam o ochronę przed wypadkami samochodowymi.






Wyszłam z Aso w deszczu. Musiałam wejść na przeciwległą do porannej krawędź krateru. Tam wiało okrutnie, targało moim parasolem (ale jak dobrze, że go miałam!). Po kilku godzinach zaczęłam się martwić noclegiem, bo wszędzie wokół były tylko ogrodzone pastwiska zalane deszczem. W myślach prosiłam bóstwo o jakiś ratunek... I ratunek nadszedł! Zatrzymał się jakiś pan i pytał co ja wyprawiam o tej porze w takim miejscu. Oczywiście nie wiem co mówił, ale domyśliłam się z gestów. Jechał ze starą matką do domu. Zaprosili mnie do siebie, ale było to dość daleko. Zatrzymał się drugi samochód, tamci ludzie pomogli nam się dogadać. Umówiliśmy się, że podejdę do skrzyżowania, a on odwiezie matkę i po mnie wróci. Nie było go na miejscu, więc pomyślałam, że się nie zrozumieliśmy albo że mnie olał z powodu komplikacji, ale po chwili nadjechał i tak się cieszyłam!

Ta para to byli wspaniali, życzliwi ludzie, mieszkający na małej farmie. Za domem zaczynały się pola ryżowe. Dom był stary, z wieloma elementami z dawnych czasów. Śmiali się ze mnie, że mi się to podoba. Nie musiałam im tego mówić... Porozwieszałam mokre rzeczy, a potem wskoczyłam do małej sześciennej wanny z bardzo gorącą wodą. To cudowne, że w Japonii mają własne gorące źródła w domu, praktycznie rzecz biorąc. Potem siedliśmy do kolacji. Była zupa miso, bo bez niej posiłek nie istnieje, miska ryżu, kijka marynat i coś co wzięłam za kiełbaski, a co było ikrą dorsza. Ikra była słona i wytrawna, bardzo smaczna. Gospodarze strasznie się śmiali z mojego braku umiejętności posługiwania się pałeczkami i dali mi łyżkę. Położyliśmy się spać wcześnie. Ja spałam w salonie, na futonie i pod kocykiem. Starsza pani w pokoju obok. Widziałam tam światełka domowej kapliczki, ale zerknęłam tylko ukradkiem.

Rano udało nam się jeszcze ogarnąć sprawę gumki do kijka. W domu była wiertarka, którą wywierciliśmy otwór w kawałku twardej gumy, którą znalazłam na poboczu. Odtąd służył mi ten wynalazek aż do połowy Honsiu.





Podziękowaniom nie było końca. Zostałam odwieziona z powrotem na skrzyżowanie, skąd ruszyłam w kierunku kolejnej enklawy parku narodowego. Po drodze była farma, której właściciel strzygł krzewy tak, że przypominały różne stwory. Najfajniejsze były żyrafy. Szkoda, że nie było zebr.





Chłodny wiatr przenikał do kości, ale szlak był stromy, więc szybko się rozgrzałam. Też nie był zbyt uczęszczany, bo był dość długi. Japończycy wybierają zawsze najkrótsze i jak najwyżej podjeżdżają autami. Miałam więc spokój. Ale nie było rododendronów ani azalii. Za to wyżej polany zarastała trawa bambusowa i wyglądało to jak andyjskie pampasy.










Szlak połączył się z innymi i pojawili się inni turyści. Było ich wielu, bo była niedziela, a Kujo to bardzo znacząca góra, naturalnie święta. Na wypłaszczeniu zbudowano chatkę, ale nie do nocowania. Zjadłam tam lunch, po czym wspięłam się na Kuju (1786 m n.p.m.). Nakadake leży tuż obok i jest wyższa (1791 m n.p.m.), ale to Kuju jest uważana za główny szczyt masywu. Niebo oczyściło się z chmur i widok był niezrównany.







Dalej był kamienny schron, myślę że nocleg w nim byłby dopuszczalny, jeżeli by się przyszło o zmierzchu.







Od tego miejsca dalej znowu było zupełnie pusto. Wspaniale szło się grzbietem. Na krzewach nie było jeszcze liści, udało mi się znaleźć tylko jeden dziki pigwowiec, taki sam jak te, które mamy w ogrodach. Nie trafiłam z terminem... Ta część parku jest znana z kwitnących na różowo azalii, które pokrywają całe zbocza. Ludzie specjalnie przyjeżdżają je oglądać. Ale teraz ledwo było można zauważyć pączki liści. Dopiero dwa tygodnie później wszystko rozkwitło.







Zejście było karkołomne, po nagiej skale z użyciem lin i łańcuchów, przodem do skały. Zajęło to dużo czasu a i dalej było trudno, bo zbocze się obsunęło. Nową stromą ścieżkę wytyczono w krzakach, ale wycięto za mało gałęzi i klinowałam się z plecakiem. Ścieżka była dla drobnych osób z plecakiem na jednodniową wycieczkę, bo innych się nie robi. A jednak poniżej było pole namiotowe, na które się wybierałam. Nie znalazłam o nim żadnych informacji, ale zobaczyłam namioty. Obok było gorące źródło, może tam trzeba było się zameldować... Ale po prostu poszłam i rozbiłam się pod lasem, chcąc uniknąć wilgoci. Noc szła mroźna, a pole było w najgorszym możliwym miejscu. To chyba ostatnie miejsce, które bym wybrała, gdybym chciała przyjechać z namiotem na weekend. A było tam ze sto namiotów! W głębokiej dolinie było podmokło, namioty stały w torfowisku, a wszędzie sterczały kikuty po koszeniu. Moje miejsce było mszyste, nad namiotem zwieszały się już gałęzie i nie wiało bardzo. Szybko zrobiło się ciemno, zawinęłam się w śpiwór i usmażyłam sobie jajka na boczku z papryką w przedsionku.






Większość ludzi na polu namiotowym spała do późna, ale kilka osób wybrało się na wycieczkę na pobliską górę, zostawiając rzeczy. Nie było nikogo, kto by wędrował z plecakiem. Sprzęt biwakowy wszyscy przynieśli z niedalekiego parkingu. W Japonii biwakowanie na polach namiotowych jest bardzo popularne, jest też mnóstwo odpowiedniego sprzętu, z wózkami na rzeczy do przewożenia z auta na miejsce biwaku włącznie.

Na polu namiotowym była też chatka, w której nie odważyłam się spać, żeby ktoś mnie nie wywalił, ale gdzie zjadłam śniadanie. Patrzono na mnie, ale nikt nie podszedł pogadać. Wyruszyłam pod górę, na przełęcz, a potem w dół po drugiej stronie i tamta dolina po drugiej stronie była niezwykle piękna. Im niżej, tym więcej było zieleni, rosły kwiaty, które chyba były dzikimi piwoniami, a chór ptaków dawał nadzieję, że są miejsca na świecie, gdzie ten rodzaj dzikich stworzeń jeszcze przez jakiś czas nie wyginie.














Na końcu było źródełko, obfite w krystalicznie czystą wodę. Nabrałam, jedna para wzięła ze mnie przykład. Później przysiadłam nad rzeczką na drugie śniadanie - spróbowałam groszkowych chrupek. Były całkiem dobre.





Czekał mnie dalej łącznik asfaltowy. Wszystkie drogi były w naprawie, obserwowałam jak robi się umocnienia. Powyżej jakiejś niewielkiej, tradycyjnie zabudowanej miejscowości usiadłam na kamiennej ławce. Ktoś przejeżdżający ciekawie na mnie popatrzył i wyraźnie się ucieszył, że ktoś z tej ławki korzysta - nikt jadący autem by się tam nie mógł zatrzymać, więc było to dziwne miejsce, na samej serpentynie.








Pod wieczór moim oczom ukazał się masyw Yufudake, a pod nim miasteczko Yufu, popularny cel wycieczek. Znajdują się tam znane gorące źródła. Chciałam spać przy świątyni, albo rozbić namiot albo zamknąć się w WC, ale miejsce było zbyt uczęszczane. Po zmroku ludzie nadal zaglądali, a tuż obok był pensjonat. Poszłam więc na szlak i ze 40 minut szłam pod górę. Księżyc świecił tak jasno, że nie potrzebowałam czołówki. Nie było po drodze nic płaskiego, dopiero na przełęczy. To też był park narodowy, ale nie spodziewałam się nikogo wcześnie rano. Zaczynałam już rozumieć jak funkcjonują szlaki w górach - nikt nimi nie chodzi w nocy, a najczęściej w ogóle. Strażników nie ma i nie trzeba się nimi przejmować.







Następny dzień był moim ostatnim dniem na Kiusiu. Wyruszyłam w słońcu w kierunku Yufudake, ale nie planowałam wspinaczki na trudny szczyt. Chciałam przejść przełęczą i okrężnym szlakiem. Udało mi się to zrobić, choć na początku próbując iść na skróty wpakowałam się w stromy wąwóz.







500 km :-)





Fajna wiata, ale blisko drogi. Było tam też zabawne ostrzeżenie przed samotnym wędrowaniem - które przynosi tylko płacz i zgrzytanie zębów :-)




Miłorząb!




Świetnie wyszła mi ta trasa, okrążyłam Mount Tsurumi gruntową drogą, a potem szłam przez park aż do samego Beppu nie tykając asfaltu. Po drodze była świątynia z pięknymi rzeźbieniami. Spotkałam tam białego hikera, wysoki chłopak uśmiechnął się do mnie.






Nad panoramą Beppu czuwał bóg, ale nie byłam pewna jaki.




Było już po południu, a ja z przerażeniem odkryłam, że jak wszystko w Japonii, słynne gorące źródła w Beppu są zamykane o 17. Wcale nie było do nich blisko. Właściwie w ogóle nie mogłam zrozumieć na jakiej zasadzie się je zwiedza. Poszłam tam, gdzie pokazywał google, kilka kilometrów. Kupiłam cały karnet biletów. Okazało się, że do zwiedzenia jest łącznie 7 obiektów, każde źródło osobno z osobnym biletem odrywanym z karnetu. 5 było blisko siebie, a 2 pozostałe dalej. Pani która mi sprzedawała bilet nie wróżyła mi powodzenia w zobaczeniu wszystkich, mówiła że może uda mi się zobaczyć tych pierwszych 5. Ale nie uwierzyłam jej i kupiłam karnet.

Źródła w Beppu są zwane piekłami (jigoku), to wielka atrakcja przyciągająca tłumy turystów. Nagle znalazłam się wśród tych tłumów i czułam się bardzo zagubiona. Ale zawsze bardzo chciałam je zobaczyć, bo jak byłam mała bardzo lubiłam oglądać albumy z rodzaju "cudów przyrody" z krajobrazami świata i w jednym widziałam te źródła. Zostały mi w pamięci razem z kilkoma innymi scenami, za którymi uganiam się po całym świecie.

Rzeczywistość, jak to często bywa, nie dorównywała wyobraźni 7-latki. Źródła były kolorowe i buchające parą, ale bardzo ucywilizowane - oblane betonem i ogrodzone. Ciepła woda zasilała sadzawkę z liliami wodnymi.







Błotniste źródła też były fajne, ale trudno sobie było wyobrazić jak to wyglądało kiedyś, kiedy wytryskały z ziemi w gęstym i ciemnym lesie. Wtedy musiały wyglądać niesamowicie. Teraz niestety trochę sztucznie.






Przy drugim źródle były hodowane krokodyle, w strasznym ścisku. Miały wodę, ale mało przestrzeni, żadnej zieleni czy błotka. Nie dziwne, że zagraniczni turyści krytykowali to miejsce. Zwierząt nie traktowano tam dobrze. Najpierw kruki, teraz krokodyle, powszechnie wiadomo, że gospodarka rybna też ma wiele na sumieniu... Wyglądało na to, że w tym kraju pełnym uprzejmych ludzi, zwierzętami nikt się nie przejmuje.






Na koniec udało mi się dobiec do dwóch ostatnich atrakcji. Jedną było czerwone bajorko, a drugą gejzer. Z megafonu dolatywał opis, mówiący że nie gejzer nie umywa się do tych w Yellowstone, że jest mały i w ogóle. Nie był aż tak mały, co prawda faktycznie to nie Yellowstone, ale mógłby być wspaniałym zjawiskiem natury, gdyby nie ujęto go w betonową kapsułę. Zrobiono to żeby nie tryskał za wysoko. Ale dlaczego? Trudno pojąć.

Posiadaczom biletów pozwolono czekać na ostatni wybuch gejzeru jeszcze po oficjalnej godzinie zamknięcia, więc obejrzałam eksplozję. Potem poszłam po zakupy do supermarketu (pyszne mielone mięso, smażone bez panierki), a następnie udałam się na przystań promową. Kupiłam bilet na nocny prom na Shikoku. Dawniej jeśli się płynęło nocnym rejsem, można było spać na pokładzie do rana, ale okazało się że z powodu dużego ruchu już nie wolno. Ale i tak wolałam nocny, bo w poczekalni były gniazdka i wifi. Tak zakończyłam przejście Kiusiu, dystans wyniósł 519 km.