Glownym wydarzeniem dnia, ktory rozpoczal sie od obfitego sniadania w Big Lake Youth Camp bylo osiagniecie 2000-ej mili. Pozniej pozostalo juz tylko klasc noge za noga i wspinac sie pod gorke - czasem wydaje sie, ze na szlaku zawsze jest pod gorke.
A kolejne wulkany zostaja z tylu.
Oregon pokazywal juz wyraznie, ze ocean nie jest bardzo daleko i potrafil z rana zaciagnac sie chmurami. Niektore noce byly tez dosyc zimne.
Odcinek od Mt Jefferosn do Mt Hood i jeszcze dalej na polnoc podobal mi sie chyba najbardziej z calego Oregonu (nie liczac oczywiscie jezior i lasu). Najpierw byla Mt Jefferson z kilkoma niewielkimi lodowcami, sprawiajacymi ze woda splywajaca z gory byla szara i nie nadajaca sie do picia.
Minawszy masyw Mt Jefferson z kolejnej przeleczy na horyzoncie zobaczylam juz Mt Hood, jeszcze wybitniejszy szczyt.
Caly Oregon byl bardzo latwy logistycznie - trudny dla tych, ktorzy powysylali paczki z jedzeniem na campingi, latwy dla mnie, bo zaopatrywalam sie wylacznie w campingowych sklepikach. Oferta byla niewielka, ale akurat wystarczala, dodatkowo zas mozna bylo zgarnac wszystko to, czego adresaci paczek nie chcieli. Nie musialam wiec wcale jezdzic do miasta, co pozwolilo oszczedzic troche czasu.
Fragment szlaku, ktory sprawil mi wiele radosci, prowadzil przez indianski rezerwat. Co prawda sama nazwa "rezerwat" u Europejczyka powoduje raczej gesia skorke, kiedy ow Europejczyk wyobrazi sobie zamknietych w nim ludzi, tutaj jednak jest to normalne... Obszar taki nalezy do jakiegos plemienia lub kilku plemion na raz, nikt nie ma tam wstepu, a my choc wstep mamy, to mozemy poruszac sie tylko w waskim pasie szlaku. Spotkalam kilku rezydentow rezerwatu, ale nie byly to bliskie spotkania - indianska rodzina zbierala borowki w lesie. Pomachalam im przyjaznie, ale nie spotkalam sie z zadna odpowiedzia z ich strony. Byl jeszcze jeden zbieracz z pieknym tradycyjnym koszykiem u pasa, ale tylko powiedzielismy sobie dzien dobry. A dlaczego ten odcinek byl taki fajny? Bo prowadzil przez bardzo naturalny las!
No wlasnie - duzo lasu. Dalej byla jeszcze rzeczka, ktora przypominala mi pomorska Radunie i oblegane dosc jezioro, a takze malutkie turkusowe jeziorko, powstale w jakims zapadlisku, wskutek czego bardzo glebokie.
Spotkalam tez moich starych znajomych: Marie i Juliena. Dogonili mnie, bestie! Musza sie bardzo spieszyc na samolot, a tu Julien zlapal kontuzje - shin splint. Zrobilam im caly wyklad fizjoterapeutyczny... Marie jest bardzo wesola i towarzyska, a Julien sprawia wrazenie typowego Bretonczyka :-) Bretania to moj ulubiony region Francji, o czym nie omieszkalam ich poinformowac.
No i tak przyszedl czas na obejscie Mt Hood. Okolica byla bardzo zatloczona. Pod szczytem byl wielki hotel, w ktorym niegdys nocowal sam prezydent Roosevelt, milion osob wedrowalo szlakiem na jednodniowych wycieczkach i kilkudniowym Timberline Trail.
Tam tez wypadlo 2100 mil!
Tutaj takze byly lodowcowe strumienie.
Byl takze wodospad - na starym przebiegu PCT. Przed rozwidleniem byla informacja o tym dlaczego zmieniono przebieg. Otoz chodzi o konie, ktore bardzo niszcza szlak i nie mozna pozwolic zeby najblizaly sie do najcenniejszych miejsc. Przejscie wierzchowcow to erozja, odchody na szlaku, zanieczyszczona woda - tak niestety czesto wyglada PCT. Na CDT bywaly alternatywne szlaki dla koni (np. w Yellowstone), a piesi nadal szli najpiekniejszymi odcinkami. Tutaj jest inaczej, PCT to szlak konny, w zwiazku z tym pieszych wywala sie razem z konmi. Niemniej, poszlam dawnym szlakiem pieszym i obejrzalam wodospad. Bylo to pouczajace, teraz juz rozumiem to, co tak bardzo mnie tutaj zloscilo - to, ze omijamy dokladnie wszystko co ladne. Zeby konie tego nie zniszczyly.
Z oficjalnym PCT zbiegl sie stary szlak pol godziny pozniej. Nad lodowcowym strumieniem, ktory przechodzilo sie po zwalonym drzewie, zaopatrzonym w line do trzymania.
Koniec sierpnia to bardzo owocowa pora. Oprocz borowek sa takze maliny, z rzadka ostrezyny. Ciekawe byly zolte maliny, choc niezbyt slodkie.
W ostatnim dniu Oregonu pogoda sie mocno popsula, od oceanu ciagnal chlod i mgly. Tymczasem nastalo pozne lato i zakwitaly ostatnie letnie kwiaty - goryczki byly cudowne.
Wieksza czesc zejscia w doline rzeki Columbia prowadzila przez spalony las. Zwykle pozary to wielka zmora wedrujacych PCT, ale nie w tym roku - w zwiazku z tym ze czesto pada praktycznie nie ma pozarow.
Zejscie dluzylo sie okropnie, zwlaszcza ze pokonywalam je w deszczu. Kiedy zeszlam ponizej podstawy chmur po raz pierwszy zobaczylam wspaniala rzeke, wyznaczajaca granice Oregonu i Waszyngtonu a takze w oddali most - Most Bogow. Przejsc go jednak mialam dopiero nazajutrz. O zmroku dotarlam do miasteczka Cascade Locks, udalam sie do sklepu powiewajac plastikowa peleryna nalozona na kurtke i plecak, a potem na pole namiotowe, gdzie koczowala juz cala grupa hikerow.
Noca wial silny wiatr i lopotaly tropiki naszych namiotow. Nikt nie spieszyl sie z wyjsciem. Trzeba bylo jeszcze zrobil zakupy i pojsc na poczte - czekala mnie wymiana butow. Rzut oka na most jednak przede wszsytkim! Byl tez monument, podobny do tych ktore sa na poczatku i koncu szlaku.
I wreszcie przyszedl czas przejsc przez most. Zostal on wybudowany w szczegolnym miejscu, w ktorym na skutek jakiegos geologicznego wstrzasu powstal kiedys naturalny most ze zwaliska skalnego. Rzeka na jakis czas zostala zatamowana, ale w koncu erozja sprawila, ze znow zaczela plynac. Legenda indianska mowi, ze to bogowie sprawili, ze dwa brzegi sie polaczyly, stad wlasnie nazwa "Most Bogow", "Bridge of the Gods". Stalowy most wybudowano w pierwszej polowie XX wieku. Przejscie mostu to dla hikera wielkie wydarzenie. Kazdy kto tu doszedl, wie ze raczej uda mu sie skonczyc wedrowke - o ile nie jest pazdziernik.
Po drugiej stronie byl juz Waszyngton. Mozna go bylo poczuc nocem. Powietrze inne, wilgotne, niemal jak w dzungli. A mnie czekalo podejscie - Most Bogow to najnizsze miejsce na PCT, zaledwie 73 m n.pm. bodajze, wiec jasna sprawa, ze musialo byc znowu pod gorke.
Las przypominal lasy Wyspy Vancouver, doliny byly pelne mchow i paproci. Niestety znaczne polacie lasu zostaly wyciete, a dalej mialo byc jeszcze gorzej.
Waszynton to wspanialy stan i wiadomo to bylo od razu. Takze za sprawa Trail Angeli, ktorzy co kawalek zaskakiwali nas poczestunkiem. Dzwigalam mase jedzenia, a ciagle jadlam nalesniki i hot dogi. W ostatnia sobote bylo az 5 Trail Magic! Dwa stanowiska z kuchnia, worek z jedzeniem na szlaku i jeszcze dwie lodowki z napojami!
Gdzies tam, pomiedzy tymi dobrodziejstwami 2200 mil!
Lato juz sie wyraznie konczylo, a nadchodzila jesien. Mozna bylo to poznac po wielkim wysypie grzybow. Muchomory, ogromne borowiki, najrozniejsze polaczenia nog i kapeluszy. Przepiekne! Nie wszsyscy jednak tak uwazali - bardzo duzo bylo grzybow poprzewracanych i poniszczonych, a szlak pelen jednodniowcow i grzybiarzy.
Lamy nie sa tak popularne jak konie, ale tez sie zdarzaja.
I kolejna trail magic. Hikerow tez nie brakowalo, w dniu w ktorym opuscilam Oregon spotkalam chyba ze 30 osob. Nie wszyscy to thru NOBO, jest jeszcze troche flip-floperow wracajacych do Sierry, ale najwiecej takich, ktorzy opuscili czesc szlaku i juz na nia nie wroca - jedni opuscili Sierre, ale czesciej polnocna Californie lub Oregon - dla zaoszczedzenia czasu i energii.
Zblizal sie kolejny wulkan w niekonczacym sie szeregu - Mt Adams. U jego podnoza zobaczylam piatego niedzwiedzia, duzego kosmatego baribala, ktory szybko umknal w krzaki - te wlasnie krzaki na zdjeciu.
Obejscie Mt Adams to znow caly dzien. I jeszcze wiecej lodu. Jezor lodowcowy splywal z zasniezonego krateru jakby piana wylewala sie z kufla piwa.
Przejscie Adams Creek po budzacych obawy galeziach, ale dobrze ulozolnych.
Kolejny interesujacy odcinek to Goat Rocks, pasmo wystajace powyzej granicy lasu z pewna liczba lodowcow i ladnymi widokami. Teren czesciowo nalezy do Indian.
Noc spedzilam w przyjemnym miejscu wsrod drzew, a wlasciwe podejscie wykonalam rano. Wicher tego dnia urywal glowe, wiec nie bylo mowy o sesji zdjeciowej i stawianiu aparatu na kamieniach. A widoki cudne - przede wszystkim Mt Rainier (i ostatni rzut oka na Mt Adams).
Po poludniu dowiedzialam sie, ze sklepik na stacji benzynowej na White Pass zamykaja o 18, wiec zmuszona bylam wykonac sprint -autentyczny. Z gorki zbieglam (kolana nie prostestowaly) w tempie przekraczajacym 3 mile na godzine, co dla mnie jest niemal predkoscia swiatla, choc wielu hikerow w takim wlasnie tempie chodzi. Stacja byla centrum zycia towarzyskiego, oferowala wifi, wiec zostalam tam na noc.
Poranek zas zaczal sie od osiagniecia 2300-ej mili.
Po poludniu weszlam na teren Parku Narodowego Mt Rainier. Tym razem szlak nie trawersowal zboczy wulkanu, zamiast tego obchodzil go z daleka. Dookola prowadzi inny, piekny szlak: Wonderland Trail.
Nocleg wypadl nad jeziorem, w ktorym halasliwie pluskal sie wielki samiec jelenia wapiti, przyprawiajac mnie o skok cisnienia (rzecz dziala sie po ciemku). Rano kropil deszcz, ale udalo mi sie glowny opad przeczekac pod namiotem kolejnej Trail Magic.
Wiekszosc dnia byla przyjemna, a szlak prowadzil trawersujac grzbiet.
Na wieczor dotarlam do drewnianej chatki, ktora w obliczu nocy z opadami stanowila wielka pokuse. Nie tylko dla mnie - bylo tam kilku spoznionych SOBO i ekipa z Trail Magic. Zapalalam sie na ostatniego hot doga i pomarancze. Nie bylo tam zbyt spokojnie - impreza trwala jeszcze kiedy zasypialam. Idacy na poludnie teraz to ciekawy zestaw ludzi, ktorzy juz sie tylko snuja po szlaku. Nie spieszy im sie wiec zbytnio...
W srodku bylo cieplo i sucho, ktos napalil w piecu. Wiekszosc spala w namiotach na zewnatrz, nie wiadomo czemu. Rano wszystko tonelo w mgle i mzawce. Brrr.
Dlugo trwalo zanim mgly sie uniosly, a wieczorem znow sie pojawily. Nocleg na przeleczy, w dosc wilgotnym dolku.
Barankowe chmury nie zapowiadly nic dobrego na kolejny dzien, ale tutaj to roznie bywa, pogoda szybko sie zmienia.
Do Snoqualmie Pass zostalo mi tylko 20 lesnych mil, ktore staralam sie pokonac jak najszybciej, co skutecznie utrudnialy mi liczne podejscia i kamienie na szlaku.
W koncu jednak zobaczylam przelecz i osrodek narciarski, a takze stacje benzynowa, ktora byla umowionym miejscem spotkania z... Kazikiem z Sammamish! Pamietacie moje "wakacje od szlaku", ktore spedzilam w Sammamish, to wlasnie Kazik byl moim Trail Angelem w czerwcu i mial nim zostac ponownie, zabierajac mnie ze Snoqualmie Pass do siebie na noc. Teraz wlasnie leze w lozku z laptopem Kazika na kolanach :-)
Nie czas jednak leniuchowac, mam zamiar jeszcze dzis wrocic na szlak, bo spieszno mi juz do Kanady. Wszystkich hikerow ogarnela juz goraczka finiszu, kazdy sie spieszy, kazdy chce juz skonczyc. Nie inaczej jest ze mna - do konca pozostalo juz tylko 260 mil, ale ostatni odcinek Gor Kaskadowych to spore wyzwanie kondycyjne, a i pogoda zapewne przyszykuje dodatkowe. Trzymajcie wiec kciuki za pomyslne zakonczenie mojej wedrowki i do zobaczenia w Kanadzie!
Bardzo zróżnicowany ten odcinek w Twojej relacji. Pewnie dlatego, że długi :P
OdpowiedzUsuńTak czy siak, to co opowiedziałaś i utrwaliłaś na fotkach -ładne. Trudno mi wręcz wybrać jakieś akcenty do skomentowania. Może te osady tufowe, które złapałaś na zdjęciu z obejścia Mt. Rainier. Poza tym widoki Mt. Adams no i te klimaty owocowo-grzybiarskie, ale domyślam się, że to skutek Twojego florystycznego hobby ;)
Jeszcze góra 1.5-2 tyg. i będzie po wszystkim. Chyba, że starym zwyczajem pobuszujesz jeszcze po Kanadzie ;) Zgodnie z zaleceniem trzymam kciuki - powodzenia na finiszu!
Pozdrawiam
-J.
Tym razem będę się natychmiast ewakuować do domu :-) Klimaty są leśne, bo i szlak jest leśny, zaskakująco leśny. Północne Góry Kaskadowe piękne, aż szkoda że Waszyngton nie jest dłuższy. Dzięki i pozdrawiam
UsuńI Hope Good Travell For You...
OdpowiedzUsuńThank you!
Usuń"Stąd już blisko" - jak głosi ten fajny napis ze zdjęcia! Gek.
OdpowiedzUsuńBardzo, bardzo blisko, a im blizej tym czas szybciej plynie.
UsuńJednak trzy tys. km z hakiem ładniej brzmi od dwóch tys. mil-:).
OdpowiedzUsuńJak się sprawuje namiot? jakiś taki krótki ten tropik. Nie boisz się że zwieje w czasie większego wiatru? Pewnie szpilki których używasz też nie są szczególnie długie? Ściany sypialni nie łopoczą zbyt głośno?
Brzmi lepiej, ale to to samo. Tutaj uzywaja mil, wiec dostosowuje sie. Przeliczanie wszystkiego na kilometry byloby bardzo czasochlonne, na mapach sa mile, wysokosc w stopach, no co zrobic.
UsuńNamiot spisuje sie bardzo dobrze, nadal jest w dobrym stanie. Tropik jest krotki zeby byla wentylacja. Nigdy mnie nie zwialo, ale rzadko rozbijam sie w zupelnie nieoslonietych Uzywam normalnej dlugosci aluminiowych sledzi V z namiotu Hilleberga, sa bardzo mocne, 5 lat w drodze i zaden sie nie zgial.
Lopocza. Mam zatyczki do uszu.