piątek, 12 października 2018

Kanada: środkowa Wyspa Vancouver

Zwiedzanie Wyspy Vancouver rozpoczęłyśmy od wizyty w centrum informacji turystycznej i zakupu gazu, po czym ruszyłyśmy wzdłuż wybrzeża. Wybrzeże było takie samo jak wszystkie inne wybrzeża na świecie... Zabudowane. Było to trochę rozczarowujące. Zatrzymałyśmy się w Qualicum Beach, nadmorskiej miejscowości, w której aplikacja noclegowa wskazywała darmowy prysznic na plaży. Był otwarty! 

Nieuchronnie nadchodziło pogorszenie pogody, niebo zasnuło się chmurami i zrobiło się chłodno. Po krótkiej wizytacji plaży odbiłyśmy wgłąb lądu, w stronę Strathcona Provincial Park.



Dzień jakoś szybko mijał, miał się już ku końcowi, a my nic nie przeszłyśmy. Na szczęście nadarzyła się okazja rozprostowania nóg na krótkim szlaku wiodącym nad Elk Falls, huczący wodospad opadający do kanionu, nad którym zamontowano masywny wiszący most. Oto kolejny paradoks kanadyjskich szlaków - Parks Canada nie ma pieniędzy na remont prymitywnych kładek na dłuższych szlakach, ale stać ich na postawienie kosztownej konstrukcji dla leniwych turystów, prowadzącej donikąd - tak, za mostem był plot i brak możliwości dalszej wędrówki.








Noc spędziłyśmy w zacisznym zakątku nad jeziorem, osłoniętym od drogi i położonym na wysokim brzegu, co dawało szanse na unikniecie intensywnej kondensacji, od której samochody wcale nie są wolne.




Elk River Trail

Wreszcie przyszła pora na spędzenie całego dnia w terenie. Przeglądając listę lokalnych szlaków trafiłam na odpowiednia trasę na cały dzień - jakieś 25 km, prowadzące wzdłuż rzecznej doliny nad jezioro z widokiem na lodowiec. Pogoda postanowiła nam przeszkodzić w podziwianiu widoków, z drugiej jednak strony las deszczowy jest daleko bardziej magiczny kiedy pada deszcz i z wielkich parasoli koron drzew spadają krople wody.








Rozpadało się na dobre, ale przez długi czas szlam bez kurtki, bo rozłożyste drzewa zatrzymywały wodę. Annette szla przodem, a w pewnym momencie nagle się zatrzymała i wrzasnęła w wniebogłosy. Zobaczyła swojego pierwszego niedźwiedzia :-) Dla mnie był to numer 30, ładny spory baribal, ale nazbyt szybko uciekł...




Po drodze mijałyśmy co chwile mniejsze lub większe wodospady i kaskady.



Kiedy wyszłyśmy na nagie skały zdałyśmy sobie sprawę z tego jak bardzo leje... Aparat powędrował do plecaka i został wyjęty dopiero nad jeziorem. 


Nie bardzo było widać co jest dookoła, tafla jeziora była zmacana, a w dolinę usiłowały się przebić geste chmury. Kotłowały się i snuły w koronach drzew na zboczach.


Dostrzegłyśmy płat śniegu zapowiadający obecność resztek lodowca, a potem skalna ścianę. Miejsce to było bardzo ciekawe z powodu trzęsienia ziemi, które sprawiło, ze z położonego powyżej jeziora masywu oberwało się pol góry i ześliznęło w dol, powodując naglą powódź w dolinie. Stad nagie skały na zboczu i wzdłuż wodospadu.





Powrót odbył się ta sama droga, a drzewa nie były już w stanie akumulować deszczu, wiec przemokłyśmy doszczętnie... Na szczęście na parkingu czekał White Horse, wiec mogłyśmy nagrzać wnętrze i się szybko osuszyć. Na noc wróciłyśmy nad ocean i zaparkowałyśmy na parkingu przy plaży, ale ulewa kontynuowała się przez cala noc jak i poranek. 

Następnego dnia odwiedziłyśmy kilka sklepów z wyrobami artystycznymi lokalnych Indian, zajrzałyśmy na plażę, ale nie na długo. W taka pogodę można było tylko jechać dalej...



Choć wcześniej zarzekałyśmy się, ze za żadne skarby świata nie pojedziemy do turystycznego Tofino postanowiłyśmy jednak zaryzykować i przemieścić się na zachodnie wybrzeże, słynące z najbardziej "tropikalnego" klimatu i plaż idealnych do uprawiania surfingu.

Po drodze znów były szlaki dla krótkodystansowców, wiec wysiadłyśmy kilka razy zęby odbyć spacer - do wodospadów i po relikcie pradawnej puszczy, w której królowały ogromne żywotniki, Cathedral Grove.












Niebiosa spuszczały na ziemie kolejne hektolitry H2O, wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, a z gór spływały setki wodospadów. Cala woda znalazła się na raz w rzece, która gwałtownie wezbrała, stanowiąc niesamowity widok. Zapowiedziano 100 mm opadów na następna noc.



Chwilowa przerwa w deszczu została wykorzystana na mały spacer nadrzeczna ścieżka, przerwany jednak z powodu powodzi - odnoga rzeki zalała szlak. Poszłyśmy w inna stronę i znalazłyśmy rewelacyjne miejsce parkingowe w dzikim miejscu nad tym, co zwykle bywa plaza, a teraz było przerażająca głębia, nie groziło nam jednak zalanie, bo koryto rzeki znajdowało się dużo niżej.




Rano już tylko kapało z drzew, a rzeka opadła o dobre półtora metra. Było wciąż pochmurno. Ruszyłyśmy do Tofino.

Wrzesień to już praktycznie po sezonie, wiec nie było wielkich tłumów, a wbrew oczekiwaniom Tofino okazało się całkiem ładną miejscowością położona w zatoce. Z mgieł wyłaniały się liczne wysepki, wśród których można bliżej i dalej pływać kajakiem wynajętymi w jednym z licznym punktów oferujących atrakcje turystyczne jak podglądanie wielorybów i niedźwiedzi.







Najbardziej podobała mi się łososiowa zebra :-)


W okolicy był jeszcze jeden krotki szlak, pozwalający zejść na kilka plaż, a odpływ pozwolił nam zajrzeć na wszystkie. Słońce powoli zaczęło przebijać się przez chmury, było bardzo przyjemnie, choć nogi już rwały się do dłuższej wędrówki.







A potem znów znalazłyśmy się w centrum ruchu turystycznego. Chciałyśmy tylko spocząć gdzieś i zjeść po kanapce, a trafiłyśmy na piękną plażę, oblegana przez rożnej maści hipsterów i "podróżników", którzy praktycznie bez wyjątku byli tam po to, żeby pokazać się z deska. Kilka osób surfowało na falach wzburzonych przez nawałnicę, reszta przechadzała się bądź moczyła pianki w zimnej wodzie.






Wiedziałyśmy o wielkiej atrakcji jaka miał być fenomenalnie piękny nadmorski szlak Wild Pacific Trail... Zrobiłyśmy krótką pętlę, która po raz kolejny dowiodła jak reklama działa w identyczny sposób we wszystkich zakątkach świata. Szlak nie był zły, ale nie było to nic aż tak niezwykłego. Postanowiłyśmy dać szanse dalszemu szlakowi, prowadzącemu wzdłuż wybrzeża. Ten faktycznie był dużo przyjemniejszy, a w planie jest jego przedłużenie. Wieczór powoli zaczął złocic morska piane, na horyzoncie wyrastały a to skaliste wysepki, a to kolejne półwyspy urozmaiconej linii wybrzeża, dowodzące istnienia nieskończoności.









Na koniec trafiłyśmy na cudowny spektakl zachodu słońca, który podziwiałyśmy siedząc na skalach. Ok - pięknie!


Noc zastała nas jeszcze na drodze, ale zmierzałyśmy w to samo miejsce, w którym biwakowałyśmy poprzednio. Droga kończyła się nad oceanem i jedynym wyjściem był powrót na wschodnie wybrzeże i przejazd na południowy zachód z Qualicum Beach. 

Po drodze zatrzymałyśmy się po raz kolejny w rezerwacie Cathedral Grove, ktory bez deszczu robił odrobinę mniejsze wrażenie, ale za to można było się przechadzać bez przemakania i bez obaw o los aparatu.









Powrót do Qualicum Beach oznaczał jedno - kolejny darmowy prysznic :-) Pogoda tym razem dopisała i świeżo umyte włosy wyschły na słońcu. Odpływ pozwolił na mały spacer i wylegiwanie się na pomoście uwiązanym do dna na linie.






Po obiedzie ruszyłyśmy w dalszą drogę, mając w perspektywie kilkudniowa wędrówkę. 

Ni z tego ni z owego postanowiłyśmy zobaczyć co ciekawego może być w miejscowości Ladysmisth i tak nagle znalazłyśmy się na planie amerykańskiego filmu - fasady domów były wypolerowane, nad drzwiami jednego z budynków wisiał szyld amerykańskiej poczty, a na ulicy piętrzyły się poprzewracane wraki samochodów. Jak nic jakiś film akcji...


CDN :-)

4 komentarze:

  1. Autorka chyba celowo rozciąga ten serial żeby więcej lajków zebrać ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Autorka rozciąga, ponieważ czytelnicy protestują kiedy posty zawierają zbyt wielką ilość zdjęć - smartfony się wieszają :-) wielkiej ilości zdjęć zaś nie potrafię się wyrzec...

      Usuń
  2. ach smartfony... może i ja kiedyś zacznę przeglądać internet w ten sposób. Ale musiałbym nie mieć dostępu do komputera. Zaraz, zaraz... to chyba możliwe w niedalekiej przyszłości ;)

    OdpowiedzUsuń