Pokonawszy już dwie andaluzyjskie prowincje i zarazem prawie połowę GR48, byłam bardzo podekscytowana wkroczeniem do trzeciej. Granica przebiegała ledwie kilometr od mojego wyjątkowo mokrego biwaku na cyplu dużego jeziora zaporowego Embalse de Retortillo i przekroczyłam ją jeszcze przed wschodem słońca.
Dzień był bardzo mglisty, a przez to chłodny i długo nie wyszłam z ciepłych ubrań. Wyglądało na to, że taki stan rzeczy jest tu dosyć częsty - roślinność była bujna, a gałęzie drzew były obficie obrośnięte wilgociolubnymi porostami. Po przejściu opustoszałego odcinka asfaltowego zeszłam w dolinę pięknego strumienia, który drążył zbocze, zarośnięte śródziemnomorskimi krzewami. Widać było ślady żerowania dzików, co upewniło mnie o tym, że to właśnie one zafundowały mi sporą dawkę adrenaliny poprzedniej nocy.
Na śniadanie miałam paczkę migdałowych ciastek i kakao, przygotowane jeszcze w obozie.
Wszystko rosło w tej magicznej dolince na raz, z palmami włącznie.
Kiedy z mgieł zaczęło wyzierać słońce zrobiło się bardzo parno, a mnie czekało kilka stromych podejść na sąsiednie pasmo. Upociłam się dosyć, bo nie lubię takiej pogody. Dalej czekał łagodniejszy odcinek starym traktem pasterskim, na którym spotkałam pasterza prowadzącego stadko kóz. Pomachałam mu na powitanie i poczekałam z boku aż przeszedł, żeby zwierzęta się nie rozproszyły. Miał pasterski kij i psy do pomocy. Kozy musiały systematycznie zjadać całą trawę, bo nie zagłuszała ona innej roślinności. Irysy rosły swobodnie w sporej ilości i właśnie pięknie kwitły.
Szlak do Hornachuelos miał prowadzić drogą okrężną, ale właściciel terenu postawił płot, tak że stał się niedostępny. Musiałam dojść do miasta asfaltem z drugiej strony i nie zobaczyłam zamku. Miasto jest położone nad kolejną zaporą, położoną u stóp gór.
Kolejny odcinek oznaczał przeniesienie się w okolice o innym klimacie i krajobrazie - szlak z grzebietu Sierra Morena przeniósł się na ich południowy kraniec i prowadził skrajem rozległych równin zajmujących dolinę Guadalquiviru. Te okolice są dużo cieplejsze i sprzyjają rolnictwu. Sady pomarańczy zajmują wielkie obszary, do tego pola uprawne.
Ten region sprzyjał osiedlaniu się, dlatego był zamieszkiwany od najdawniejszych czasów. Do dziś przetrwały ruiny, które tu i ówdzie można zwiedzić. Udało mi się trafić na bardzo malowniczy zakątek, który zwiedzałam nota bene trochę dłużej niż chciałam, bo się tam pogubiłam, ale nie szkodzi - warto było.
Niewielki strumyk spływający ze wzgórz (bo jednak nie było tam wcale płasko) drążył wapienne podłoże i płynął kanionem, nawet chowając się na chwilę pod ziemią. Tworzył też mały wodospad. W różnych zakątkach znajdowały się frgmenty jakichś starych zabudowań, prawdopodobnie z okresu panowania Maurów, dalej był stary mostek, a także głębokie jaskinie, do których broniły wstępu kraty i ceglane mury.
Kiedy już znalazłam właściwą drogę bardzo przyjemnie mi się szło. Teren był bardzo ciekawy, szerokie zielone pora kojarzyły mi się z urodzajną doliną Nilu i starożytnym Egiptem. Słońce grzało, rosły kaktusy i małe palmy, zwane palmitas.
Po południu minęłam Posadas i szłam wzdłuż torów kolejowych (miałam jeszcze raz przemierzyć ten odcinek, siedząc już w pociągu, którym wracałam do Sewilli). Szlak przechodził przez sad pomarańczowy, w którym uprawiano jadalną, deserową odmianę. Owoce leżały też na ziemi, skąd nikt by ich nie zbierał, więc pozwoliłam sobie kilka zabrać ze sobą, a także zjeść na miejscu. Były słodkie i bardzo soczyste.
Na horyzoncie zamajaczył wspaniały mauretański zamek w Almodóvar del Rio, który postawiono już w VIII wieku. Po arabsku nazywał się Hisnu-l-mudawar, czyli okrągły zamek. Wcześniej znajdował się tam rzymski fort.
Słońce już zachodziło, a ja miałam pewien problem z tym, gdzie będę spać, bo żadnych zacisznych zakątków nie było na mapie, a w terenie z kolei wszystkiego pilnowały ujadające psy.
Idąc wzdłuż autostrady wypatrzyłam jednak mały zakrzaczony skrawek, zupełnie schowany przed wzrokiem niepożądanych gości i tam się właśnie rozbiłam. Miałam więc widok na przejeżdżające samochody oraz zamek, który wieczorem oświetlały latarnie, a rano wschodzące słońce. Noc była bardzo przyjemna i spokojna, choć kondensacji nie mało.
Kolejny odcinek zapowiadał się nienajgorzej. Po krótkiej przerwie od gór miałam się w nie znów zagłębić. Wraz ze zmianą w terenie miała też nastąpić zmiana w pogodzie - musiałam się już do końca pożegnać z czystym błękitnym niebem. Niebo coraz częściej zasnuwały chmury, w związku z czym było chłodniej.
Wędrowałam znów przez gaje oliwne, mijając od czasu do czasu jakieś gospodarstwo. Był odcinek asfaltu, którego na GR48 jest niewątpliwie nadmiar.
Wzgórza coraz bardziej pofalowane, aż stały się w pełni górami. Gubiąc szlak, bo właściciel nie pozwolił na znaki, zdobyłam jakiś szczyt z pięknym widokiem.
W Santa Maria de Trassierra nabrałam wody z kranu (na ogólnodostępnych kranach nie zawsze można polegać, to stara i bardzo przydatna tradycja, ale dziś już nie korzysta się z ujęć wody tak często i niekiedy takie krany nie działają). Udałam się też do sklepu, który szczęśliwie był otwarty nawet po południu. Dawno nie byłam w sklepie, więc odnowienie zapasów było niezbędne.
Wychodząc z miasteczka spotkałam grupkę jednodniowych turystów, ale nie zwrócili na mnie uwagi. Oprócz GR48 były tam i inne, krótsze szlaki, bo okolica obfitowała w strumyki i źródełka. Przy dróżce, którą szłam rosły granaty, na których było mnóstwo niezebranych, dojrzałych owoców, ale niestety za płotem. Pożywiały się nimi sroki błękitne, które można byłoby wziąć za papugi - są tak kolorowe i ruchliwe. Pochodzą ze wschodniej Azji, a do Hiszpanii zostały prawdopodobnie sprowadzone przez dawnych żeglarzy.
W ogóle, jeżeli chodzi o ptactwo, Andaluzja okazała się bardzo ciekawa. Wspominałam już o sępach, ale i mniejsze ptaki były bardzo interesujące. Bardzo często widywałam kolorowe dudki i właśnie całe stada skrzeczących srok o czarnych łebkach i błękitnych ogonach. Pomimo szczerych chęci nie udało mi się zrobić im żadnego dobrego zdjęcia, były zbyt płochliwe.
Przyroda robiła się coraz dziksza, a wokół mnie coraz mniej zabudowań i śladów cywilizacji. Aż do nocy wędrowałam ścieżką w magicznie mrocznym lesie, z drzew zwieszały się pnącza, przemknęła spłoszona sarna. Noc spędziłam na skraju tego lasu, w pobliżu bagienka, ale pod sosnami, więc tym razem było sucho. Kiedy rozstawiałam tarp, okazało się że w trakcie suszenia straciłam jeden z odciągów, który musiał się odwiązać. Poradziłam sobie zastępując go sznurkiem odwiązanym z rogowych odciągów.
Poranek zapowiadał słoneczny dzień, ale za to całą masę błądzenia. GPS był w użyciu od samego początku, najpierw źle skręciłam po ciemku, potem znaki wprowadziły mnie w błąd, ostatecznie dobiłam do autostrady klucząc gdzieś po pastwiskach i na szczyt najwyższego wzniesienia sięgającego 690 m n.p.m. szłam na krechę (spotykając jednak osamotniony stary znak).
Nagłą odmianę w oznakowaniu spowodowało spotkanie z kolejną drogą do Santiago, tym razem było to Camino Mozárabe, prowadzące z Malagi, szlak o ile mi się zdaje mniej popularny. Prowadzi przez Córdobę i z Via de la Plata spotyka się w Merida.
Przez cały dzień nie spotkałam ani jednego pielgrzyma, a szlak był raczej nudny i w dużej mierze asfaltowy - jak to Camino. Prowadził cały czas wzdłuż autostrady, choć czasem w pewnym oddaleniu.
Dopiero przed Villahartą było coś ciekawego - odrestaurowane z funduszy unijnych ujęcia wody, używane dawniej przez rolników. Wyglądały jak kapliczki, a gdyby nie wilgoć mogłyby stanowić świetne miejsca noclegowe. Woda była bardzo dziwna w smaku, bardzo zmineralizowana, kwaśna, chyba nasycona dwutlenkiem węgla. Pozostawiała galaretowaty rudy osad i nie miałam wcale ochoty jej pić. Wnętrza budowli, wyłożone ceramicznymi płytkami wyglądały jednak cudownie.
Villaharta też była śliczna. Małe miasteczko zajmowało spory kawał wzgórza, jak one wszystkie było pełne białych kamieniczek. Mili ludzie pytali gdzie wędruję i jeszcze wiele innych rzeczy, objaśniłam jakoś że do następnej wsi i że szukam wody, a znalazłam ją w przepięknie ozdobionym kraniku pod kościołem.
Na niebie znów pojawiły się podejrzane chmury (straszliwie bałam się deszczu i ciągle patrzyłam w niebo, nie po to poleciałam do Hiszpanii żeby moknąć...). Szlak prowadził mnie przez gęściej niż zwykle zaludnioną okolicę, w sadach oliwek tu i ówdzie były gospodarstwa, a biwak mógł być łatwo wykryty... Udało mi się na czas znaleźć nieogrodzone miejsce na terenie państwowym, tuż nad rzeką niestety, a po drugiej stronie rzeki, owce psy i ryczący osioł.
Zwinęłam się wcześnie. Na ten dzień właśnie zapowiadano obfite opady, ale prognoza którą sprawdzałam była dla miejscowości, którą dawno minęłam, była więc szansa, że deszcz dopadnie mnie dopiero wieczorem. Póki co nic nie wskazywało na żadną katastrofę, więc żwawo posuwałam się do przodu.
W ciepłych krajach jesień zdaje się bezpośrednio przechodzić w wiosnę. Owocowe drzewa już kwitły, kiedy dęby i eukaliptusy żółkły.
Opłotkami dotarłam do Obejo, gdzie w maciupeńkiej piekarence zakupiłam kilka pączków. Nie chciałam przeciążać plecaka nadmiarem prowiantu i tu popełniłam błąd, bo przez następne kilka dni miało nie być już sklepów na szlaku.
Kiedy na chwilę wyszło słońce rozwiesiłam rzeczy do wysuszenia.
Za Obejo zawitałam na prawdziwą prowincję. Otaczały mnie góry wyższe niż dotąd i prawie nie było ludzi. Klucząc z powodu zagrodzonego znów przez kogoś szlaku natknęłam się na mężczyzn pracujących przy zbiorach oliwek. Otrząsali owoce z drzew za pomocą wideł i zbierali te, które spadły na rozłożone płachty. Przywitałam się i wyjaśniłam, że chcę trafić na szlak po drugiej stronie góry (oczywiście na migi) i że jestem z Polski (myśleli że może z Francji z jakiegoś powodu). Szlak znalazłam przy gospodarstwie, w którym mężczyzna porcjował właśnie jakiąś dojrzałą (czyt. mocno podpleśniałą) połeć mięsa. Spojrzał na mnie takim wilkiem, że nie miałam odwagi robić zdjęć...
Później długo nie widziałam żadnych ludzi. Następne 30 km to cały czas asfalt, ale żadnych samochodów. Opuszczona i zapomniana droga prowadziła naokoło zapory Embalse de Guadalmellato. Woda wyglądałaby pewnie ładniej w słońcu... Było zimno i wietrznie, zaczęło trochę kropić, ale nie na tyle żebym fatygowała się zakładaniem kurtki. Maszerowałam zaklinając deszcz.
Kiedy przekraczałam zaporę deszcz zgęstniał, trochę zmokłam, ale wtedy przestało... W okolicy piętrzyły się skaliste wzniesienia, ale było już bardzo szaro i ciemnawo. O zmierzchu wypatrzyłam niezłe miejsce biwakowe wśród nieogrodzonego sadu oliwnego i wcisnęłam tarp pod drzewo. Jak tylko tego dokonałam zaczęło padać i lało całą noc.
Nie wywlekłam się spod swojego schronienia aż do 7:30, więc tego dnia mogłam zrobić wyjątkowo zdjęcie obozu w świetle dziennym. Hurra - już nie padało!
Ktoś się zatrzymał i chciał mnie podwieźć, ale podziękowałam. Minęłam jakąś rzeczkę, a potem szlak nareszcie skręcił z asfaltu.
Przeszłam przez miejscowość Adamuz, wielu ludzi było na ulicach, bo była niedziela. Udało mi się nabrać czystej wody, a wtedy nic już tam nie miałam do roboty, więc poszłam dalej.
Przerwę zrobiłam za miastem, niebo się oczyściło, było całkiem przyjemnie.
Przeszłam jeszcze przez jakąś małą osadę, a potem konfrontowałam się z różnicą w topografii pomiędzy tym, co było na mapie w mojej nawigacji, a tym co było w rzeczywistości. W każdym razie jakoś intuicyjnie trafiłam tam, gdzie miałam trafić i żaden pies mnie nie pogryzł. A po drodze przeszłam przez most na głównej rzece regionu, czyli wspominany już Guadalquivir.
Tuż przed Montoro natknęłam się na wyremontowaną (tzn. odchwaszczoną, bo zachowała się w świetnym stanie) rzymską drogę, Via Augusta. Takich dróg są setki kilometrów, wpisały się tak w krajobraz, że się ich nie zauważa, choć często są to używane normalnie przez samochody wiejskie dróżki. Równo ułożone kamienie spoczywają na fundamentach, drogi rzymskie zostały tak porządnie zbudowane, że ze współczesnymi alfaltówkami, które po trzech latach wymagają remontu i wymiany nawierzchni, nie ma w ogóle porównania.
Montoro pamięta czasy kolonizacji greckiej, nazywało się wtedy Eipora, w czasach rzymskich Epora. Via Augusta była najdłuższą i najbardziej ruchliwą drogą rzymską w Hiszpanii. Prowadziła z Kadyksu doliną Guadalquiviru, dalej zbaczała do Kartaginy i kontynuowała wzdłuż wybrzeża w kierunku Pirenejów.
Współczesne Montoro jest naprawdę piękne, jeśli podróżujecie samochodem warto zajrzeć i zostać na cały dzień. Miejscowość jest nieduża i kompaktowa, zawieszona na zboczu nad rzeką, a najlepszy jest widok na miasto z mostu.
Spotkałam grupkę dzieciaków, które prosiły żeby zrobić im zdjęcie, wołając "foto, foto". Zupełnie jak w Azji...
Za miasto wyszłam również rzymską drogą, ta nie była opisana, ale było dla mnie jasne, że kontynuuje się tam Via Augusta. Niebo oczyściło się zupełnie, było upstrzone białymi chmurkami, a wokół sady, sady, sady. Ślicznie.
A oto znak, że zbliżam się do najdzikszej części Sierra Morena, którą zamieszkują rzadkie i będące pod ochroną iberyjskie rysie.
Nie uśmiechało mi się biwakować w chaszczach pełnych rysi, więc znów wylądowałam pod oliwką, jeszcze przed zapadnięciem ciemności. Ciemności zresztą wcale tej nocy nie zapadły, bo świecił wielki, jasny księżyc w pełni.
Rano okazało się, że nadłożyłam drogi, bo gdzieś tam należało skręcić, ale oznakowanie zawiodło. Nic to, dalej miało być jeszcze gorzej. Meander Guadalquiviru jest ponoć wielką atrakcją, ale nie widać żeby ktoś ją oglądał. Rzeka zakręca malowniczo, a w świetle poranka, kiedy znad wody unosiły się opary wyglądała naprawdę pięknie. Za to zapach wody był odrażający, przypominał oczyszczalnię ścieków...
Oznakowanie na tym odcinku zniknęło, ale nawigowałam sprawnie, idąc w rzecznym błocie, a potem wzdłuż jakiegoś dopływu, który miałam przekroczyć, ale okazało się, że była to wąska stróżka, do przeskoczenia po kamieniach.
Myślałam, że zaopatrzę się w Marmolejo, ale okazało się, że szlak wcale do miasta nie prowadzi, tam się tylko dochodzi na autobus, a nadkładać 5 km mi się nie chciało, więc postanowiłam racjonować jedzenie i zdobyć coś w następnej miejscowości. Nabrałam wody ze źródła, znów była dziwna i kwaśna.
Chwilę szłam wzdłuż spiętrzonej rzeki, a potem odbiłam w przepiękną okolicę, przechodząc gdzieś w tym miejscu granicę z ostatnią prowincją - Jaén. Nie było odpowiedniej tablicy, ale leżała jakaś taśma.
Szlak wyprowadził mnie coraz wyżej w górę, wzdłuż doliny, która jak na Hiszpanię, wydawała się szczególnie dzika, pełna naturalnej roślinności, ziołorośli i krzewów. Rzeczywiście była dzika, tutaj właśnie rezydowały rysie, o czym przekonałam się natknąwszy się na padlinę owcy. Świeżą.
Przygotowano punkt widokowy z ławeczką, gdzie spoczęłam na czas lunchu. Suszenie udało się wyśmienicie.
Wchodziłam coraz wyżej, serpentynami, czasem między eukaliptusami, częściej dębami. Od czasu do czasu otwierały się widoki na okoliczne szczyty, opisane na tablicach.
Tutaj zaczął się las sosnowy, suchszy i bardziej górski, zupełnie inaczej niż dotąd. Był to najwyższy odcinek szlaku, naprawdę piękny i byłam w doskonałym nastroju. To pasmo to Sierra de Andújar.
W oddali było już widać największą atrakcję, położone na wysokości 686 m n.p.m. sanktuarium Virgen de la Cebeza. Szlakowskaz pokazywał tylko 12 km, miałam jeszcze ponad dwie godziny dnia... Postanowiłam spróbować tam dotrzeć na noc, bo skoro sanktuarium, to może jakaś szansa na nocleg pod dachem?
Szło mi się tak dobrze, że chwilami nawet biegłam, przypominając sobie jak przyjemne bywają takie przypływy adrenaliny. Szlak był dobrze oznakowany, a sanktuarium położone wysoko, więc docierało tam stosunkowo najwięcej światła, nie zabłądziłam więc i jeszcze przed 20 zameldowałam się w wiosce. Były tam domy, kamienice, ale wcale nie widziałam ludzi. Było w końcu poza sezonem... Nie poddałam się i penetrowałam okolicę, aż trafiłam na placyk, przy którym był otwarty bar i ludzie! Kupiłam sobie bułkę z serem, bo zapasy jedzenia były już na absolutnym wykończeniu. Zapytałam o możliwość noclegu, ale oczywiście nie w żadnym hotelu - byle gdzie, na podłodze, pod zadaszeniem, mam przecież śpiwór. Nikt nie był tym jakoś szczególnie zaskoczony. Może dlatego, że oprócz właściciela nikt nie był trzeźwy, a może z powodu wielowiekowej w tym kraju tradycji włóczęgostwa, którą ktoś przecież musi kultywować.
Już się rozkładałam pod arkadami, kiedy podeszła do mnie kobieta, przedstawiła się jako Ana i zaproponowała nocleg w swoim skromnym domu (co to był za dom i do kogo należał naprawdę okazało się zbyt skomplikowane do wyjaśnienia), upewniając się czy aby na pewno jestem sama. Ach, co za cudowne zrządzenie losu! Zamelinowałam się natychmiast, rozsiadłam przy kominku, a potem piekłyśmy na rozżarzonych węglach jagnięce kotleciki. Pyszności!
Rano podziękowałam za gościnę i udałam się zwiedzać sanktuarium. Figura Matki Boskiej była schowana daleko za ołtarzem i trudno było mi dostrzec szczegóły, była też dość niewielka. Legenda głosi, że pasterz imieniem Rivas pewnego razu dostrzegłszy światła w rejonie szczytu Cerro del Cabezo zawędrował między skały i znalazł obraz Matki Boskiej, który do niego przemówił i nakazał wybudować w tym miejscu kościół. Miał to być obraz namalowany przez św. Łukasza, ukryty tam w czasie okupacji Maurów w VIII w.
Wschód słońca widziany z sanktuarium był absolutnie bajeczny.
Na większej wysokości było dużo cieplej niż w dolinach, im niżej schodziłam tym więcej było przymrozku. W dolinie rzeki Jandula (nazwa brzmi jakby pochodziła z gwary cieszyńskiej) musiałam wręcz założyć rękawiczki. W dół prowadziła ścieżka wśród granitowych głazów.
Kiedy już znalazłam się po drugiej stronie rzeki oczywiście rozpoczęłam podejście. Asfaltem. Po drodze punkt widokowy i ciekawy malunek naskalny, co prawda współczesny.
Znowu groził mi brak pożywienia, ale w malutkiej osadzie na skrzyżowaniu był bar, w którym zakupiłam torbę migdałowych ciastek. Te nie były kruche, takie bardziej babeczki.
Dalsza wędrówka odbywała się znów wśród wzgórz i przez dość dzikie tereny, nawiedzane nawet przez turystów. Minął mnie samochód wypakowany podróżniczymi akcesoriami, a potem angielski samochód z kierownicą z prawej strony. Były to okolice zamieszkałe przez stada jeleni, samce ryczały pomimo dość późnej pory.
Sierra Morena już się powoli kończyły, przynajmniej ich wyższa część. Trafiłam na wspaniały punkt widokowy, trochę przymglone niebo, ale i tak bardzo rozległa panorama.
Dosyć mocno wiało, więc cieszyłam się, że schodzę niżej. Towarzyszyły mi stada owiec, wśród których było mnóstwo jagniątek, które musiały się urodzić całkiem niedawno. Były jeszcze nieporadne, ssały mleko i nie odstępowały matek na krok.
Tego wieczora znów musiałam skakać przez płot żeby znaleźć jakieś miejsce noclegowe. Pozostałam niezauważona. Ponieważ miałam dalej iść cały czas drogą wyszłam bardzo wcześnie i dopiero po godzinie marszu zrobiło się jasno. Jedynym jaśniejszym elementem była zapora Pantano del Rumblar. Świt nastał w końcu, niebo jaśniało szybko.
Baños de la Encina to większe miasteczko z kolejnym pięknym mauretańskim zamkiem, zabytkowym centrum i kilkoma starożytnościami - drogą i rzymską willą, z której niewiele pozostało, ale wciąż widać fundamenty.
Wreszcie mogłam zrobić porządne zakupy, już ostatnie na szlaku. Przyszlakowy sklepik był doskonale zaopatrzony, więc zakupiłam ser, lokalne suszone figi, czekoladę, sardynki w puszkach i paczkę chipsów smażonych na oliwie z oliwek. Można było kupić niefiltrowaną oliwę w wielkiej butli, oczywiście także szynkę, ale nie miałabym jak przewieźć tego do Polski... Sprzedawczyni była bardzo miła, ukroiła mi sera według uznania i wypytywała gdzie idę, ile dni i jak mi się podoba. Oczywiście powiedziałam, że bardzo. Zawsze należy mówić, że bardzo :-). W pobliskiej piekarni zaopatrzyłam się też w pieczywo.
Nie udało mi się znaleźć kranu, ale jeszcze trochę wody miałam, więc postanowiłam pobrać ją dopiero w następnym mieście, zresztą już ostatnim na szlaku, nie licząc Santa Eleny. Tymczasem wędrowałam znów wśród wiejskiego krajobrazu, z pewnymi kłopotami, jak np. liczne płoty. Jakiś rolnik coś chciał mi powiedzieć, może że nie chce turystów, ale ponieważ nic nie rozumiałam dał spokój... Uśmiechnęłam się i powiedziałam że jestem z Polski, chcąc zrobić dobre wrażenie i dać mu do zrozumienia jak istotną gałęzią andaluzyjskiej gospodarki jest turystyka ;-)
Po południu na horyzoncie ukazała się La Carolina, przemysłowe, raczej nieciekawe miasto, największe spośród wszystkich na szlaku. Poszukiwania kranu z pitną wodą zakończyły się na poczcie - mają tam odremontowane tradycyjne ujęcie.
Po przejściu przez dzielnicę industrialną trafiłam na straszliwe wydmuchowisko i nagie pastwiska, wśród których sterczały jakieś ruiny, ogrodzone drutem kolczastym. Szlak jak zwykle też został ogrodzony drutem i znowu musiałam się wspinać.
Udało mi się znaleźć niezłe miejsce biwakowe w miejscu gdzie płot był bardziej odsunięty od drogi. Rosły tam drzewa i krzewy, znakomicie zasłaniały mój obóz, a także gwarantowały brak kondensacji, szczególnie mile widziany w ostatnią noc na szlaku.
Rano przedzierałam się chwilę przez gęste zarośla ostrężyn, które porastały brzegi uroczej rzeczki o kamienistym dnie. Było nad nią miejsce piknikowe, do którego nie zdążyłam dotrzeć poprzedniego wieczora.
Później fragment brzydkiej poręby i już autostrada Madryt - Córdoba. Do Madrytu było bliżej.
Jeszcze bliżej, parę kroków, i oto Santa Elena, w której kończy się GR48. Naszukałam się tablicy czy jakiegoś znaku, kończącego szlak, ale niczego nie znalazłam. Wobec tego pamiątkową fotografię wykonałam pod ujęciem wody.
W związku z tym, że miałam jeszcze półtorej godziny do odjazdu autobusu relacji Madryt - Jaén poszłam obejrzeć miasteczko. Trafiłam na plac, przy którym stał kościół z kafelkowym obrazem Santa Eleny (czyli chyba św. Heleny) oraz ratusz, udostępniający darmowe wifi, z którego korzystałam przez resztę wolnego czasu.
Autobus nadjechał z małym opóźnieniem, kierowca nie miał reszty, ale rozmienił później moją 50-kę w następnym mieście (miejcie drobne, nigdzie nie mają reszty). W Jaén przesiadłam się na pociąg do Sevilli, który jest odrobinę tańszy i wygodniejszy niż autobus. Z okien oglądałam niekończące się sady oliwne, a także minęłam kilka znanych już miejsc, przede wszystkim zamek w Almodóvar del Rio.
Więcej na temat GR48 można przeczytać na stronie http://senderogr48.sierramorena.com/
Jest dostępny przewodnik w pdf w języku angielskim (mało użyteczny).
Długość szlaku razem z opcjonalną pętlą 25 km około 600 km, choć można się spotkać z różnymi informacjami na ten temat. Do długości szlaku nie wliczono przede wszystkim przejść przez miasteczka, kończąc poszczególne odcinki jednodniowe na ich obrzeżach. Bez opcjonalnej pętli i z kilkoma dobnymi skrótami wyszło mi około 560 km, które pokonałam w 14 dni (pierwszy dzień zaczął się po południu, wędrówkę zakończyłam piętnastego dnia rano).
Długość szlaku razem z opcjonalną pętlą 25 km około 600 km, choć można się spotkać z różnymi informacjami na ten temat. Do długości szlaku nie wliczono przede wszystkim przejść przez miasteczka, kończąc poszczególne odcinki jednodniowe na ich obrzeżach. Bez opcjonalnej pętli i z kilkoma dobnymi skrótami wyszło mi około 560 km, które pokonałam w 14 dni (pierwszy dzień zaczął się po południu, wędrówkę zakończyłam piętnastego dnia rano).
Kierunek wędrówki jest dowolny, ale najlepiej iść na wschód, tak też został ułożony przewodnik. Dużo łatwiej wrócić z Santa Elena niż z Barrancos, do którego nie ma transportu publicznego.
Do wsi w zachodniej części Andaluzji dojeżdżają autobusy Damas, do wschodniej Samar. Koleje (Renfe) działają bardzo dobrze, ale nie mają zbyt wielu stacji. Transport pomiędzy większymi miejscowościami jest tańszy koleją niż autobusem (Alsa).
Do nawigacji używałam aplikacji mapy.cz.
Pogoda trochę mnie zaskoczyła. Prawie każdej nocy był kilkustopniowy przymrozek, a w ciągu dnia temperatura rzadko przekraczała 12 stopni. Im dalej na wschód tym częściej było pochmurno i mgliście. Padało tylko raz, na dodatek nocą - hurra!
W większych wsiach i miasteczkach są małe sklepy spożywcze, w których można się zaopatrzyć w podstawowe produkty. Sklepy są czynne rano i wieczorem, w niedziele zamknięte.
Film z przejścia GR 48: https://youtu.be/ODmZyAB7yZ4
W większych wsiach i miasteczkach są małe sklepy spożywcze, w których można się zaopatrzyć w podstawowe produkty. Sklepy są czynne rano i wieczorem, w niedziele zamknięte.
Film z przejścia GR 48: https://youtu.be/ODmZyAB7yZ4
świetnie się czyta. Gratuluję kolejnej wyprawy
OdpowiedzUsuńDziękuję!
UsuńLatem chodzisz tam gdzie zimno i pada, zimą chodzisz tam gdzie zimno i pada, jesienią i wiosną to samo.... Może jakieś wakacje w końcu?
OdpowiedzUsuńTaki już mój los... Chyba pojadę oglądać nadejście monsunu w Indiach, tam powinno przynajmniej być ciepło. Albo pomieszkam trochę w afrykańskiej lepiance, odstresowując się, koniecznie z krokodylami ;-)
UsuńChcesz zestresować nieszczęsne krokodyle?
UsuńA może wycieczka do Tunezji? Oprócz all inclusive są też head exclusive...
Haha... Palmy, daktyle, jakiś mały bushcraft nad oazą, byłoby miło. Może nawet wielbłąd.
Usuńnie wiem czy wielbłądy są smaczne
UsuńWielbłąd nosiłby daktyle.
UsuńWielowiekowej tradycji włóczęgostwa stało się zadość...
OdpowiedzUsuńStarałam się wpasować :-)
UsuńHello Zebra, I am redirected from your comment on the YouTube CDT, since you have been in my country these days (what a coincidence!). You have a very good hand with the taking of information, even for an aboriginal like me I am surprised that you know some things of my country. Jeje.If you allow me, I will make some points to certain details of your photos and your narration:
OdpowiedzUsuńThe Palmito (Chamaerops humilis L.) is the only European palm.
What you call cactus, is a "prickly pear cactus" (Opuntia ficus-indica) was brought by the Spanish explorers of America in the sixteenth century.
The red fruit together with bell-shaped flowers is a "madroño" (Arbutus unedo) and is edible.
The black and blue magpies are "Rabilargos" (Cyanopica cyanus) is a rarity that only lives in the Iberian Peninsula and that is believed to be brought from China by Portuguese navigators (how on earth do you know that?).
You have a photo of iberico black pig, which gives us the most exquisite of the hams (the "pata negra")
The children photographed look like gypsies from humble neighborhoods, they should be the only ones who walk the streets on those dates haha.
Iberian lynxes (Lynx pardinus) are about to become extinct. If you had the immense fortune to see one, it would be worthy to congratulate you. They are too small to attack sheep ... they just catch rabbits and birds.
And again congratulate you for your courage to move through the mountains in solitude, and invite you to return when they spend this winter season, which is when you will hardly see rain below latitude 40 (from Madrid to the south of España).
My congratulations.
Hello and thank you so much! I was hoping you'll have a look at my trip report from Spain. I hope I didn't write any complete nonsense ;-)
UsuńI like to put some interesting information in my trip reports, not just "I flew to Spain and started walking" :-)
We just call all cactuses cactuses in Poland but yes, that was opuntia, I know it from New Mexico desert (another species though).
I didn't know madroño, so I was afraid to eat it (just tried a little bit). Next time I'll eat more, it wasn't bad :-)
I've been interested in ornitology since I was a kid, so I have many books abouth birds and just checked the magpies. They really look like parrots and I've seen so many of them.
I didn't see any lynxes. The portugese guy who gave me a ride from Aroche to Barrancos told me that farmers agree to leave some animals like sheep to be eaten by lynxes. I thought they can hunt bigger animals becouse polish lynxes can hunt deer. Too bad they are endangered :-(
This was my first time in Spain but not the last for sure. I'm going to hike in the Pyrenees some day and also in the south.
All the best!
Czesc Agnieszka.
OdpowiedzUsuńMam jeszcze jedno pytanie o izolacje przeciwko "ciagnieciu od ziemi" chlodem.
Strasznie nie lubie tego uczucia i szukam patentu zeby uzyskac takie "R" ktore uniemozliwi to przykre doznanie. Pisalas, ze kilka nocy bylo ponizej zera Celsjusza, czy w takiej sytuacji sam materac wystarczal, czy cos dokladalas? Masz jakis skuteczny patent ? Albo inaczej - co trzeba miec zeby przy zero stopni "nie ciagnelo" od spodu ?
Pozdro.
Cześć. 3-sezonowe materace Thermaresta zapewniają pełen komfort termiczny do kilku stopni poniżej zera. Recenzja mojego NeoAira XLite Women's jest w dziale sprzętowym, to świetna rzecz, w zasadzie przeważnie najcieplejszy element mojej "sypialni" i jeżeli ciągnie z powodu nie dość ciepłego śpiwora to kładę się na brzuchu, przywierając do materaca, tak świetną ma termikę. Na zimę z kolei polecam XTherma.
UsuńRozumiem z Twojej wypowiedzi, ze np spiac zima na XThermie nie czujesz wcale
OdpowiedzUsuń"ciagu zimna " od ziemi ? Jestem tak dociekliwy bo uzywalem samopompy i skonczylo sie klopotami ze zdrowiem. Wyobrazam sobie taka tabele:
- temperatura podloza -0 Celsjusza -> materac "R"- 4 ==> izolacja 70%.
- -0 - 5 -//- np.80%.
- -0 - 6 -//- np.90%.
- -0 - 8 -//- np.100%.
Idea jest podobna jak przy spiworach i wyglada nastepujaco: jezeli chce miec izolacje na poziomie np. 100% przy temperaturze podloza o stopni Celsjusza to musze uzyc materaca/systemu materacy z "R" > 8. Spotkalas taka tabele? Jak ty bys zbudowala taka tabele?
Pozdro.
Nie zmarzłam nigdy na XThermie, z XLite doszłam do granicy przy kilku stopniach poniżej zera pod wiatą i śpiąc na mokrym podłożu. Nie ma potrzeby tworzyć nowych tabel, myślę że istniejące dobrze oddają rzeczywistość. Rv zwykłego XLite'a to 3,2, czyli izolacja do około -5 stopni, Rv XTherma to 5,7, co powinno dawać komfort do około -23.
Usuńhttps://pmags.com/sleepings-pads-a-grounded-view
https://backpackinglight.com/forums/topic/10134/
O to chodzilo, teraz wszystko jasne, tabela jest wewnatrz artykulu.
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziekuje za obydwa swietne linki, mysle, ze przydadza sie nie tylko mnie (;-)
Twoje doswiadczenia sa podobne jak pisze "Soltys":
http://lukaszsupergan.com/biwak-zima-gory-namiot-spiwor-mata/
Doswiadczenia nic nie zastapi !
Jeszcze raz
Dziekuje Serdecznie.
ps. Jakie dalsze plany na ten rok ?
Nie ma sprawy :-)
UsuńPlany oczywiście długodystansowe, a konkretne info pojawi się w odpowiednim momencie...
Podziwiam i gratuluję przejścia. Przed laty przejechałem rowerem Camino del Cid (Droga Cyda) w tamtych czasach bardzo przereklamowany szlak gdzie istnieją trzy możliwości dla samochodów, dla pieszych i nieoficjalna ale również wyznakowana najkrótsza opcja dla rowerzystów. Wybrałem tą dla pieszych licząca grubo ponad 1000 km. Było dla mnie zaskoczenie gdy dowiedziałem się że byłem trzecim który pokonał całą trasę, wyprzedziło mnie tylko dwóch emerytówtów. W sumie w Hiszpanii jest sporo takich długich szlaków którymi prawie nikt nie wędruje i nie zdziwiłbym się gdybyś była pierwszą osobą która tego dokonała.
OdpowiedzUsuńTen duży znak Camino de Santiago przy drodze niekonicznie (o ile nie było żółtych wymalowanych ręcznie strzałek) oznacza że to droga dla pieszych być jest to droga samochodowa a gdzieś równolegle jest ścieżka dla niezmotoyzowanych.
Na Twoim blogu wyczytałem wiele cennych rad ale myślę gotowaniem to się zbytnio nie przejmujesz. Nie wiem czy gotujesz obiady ale na kolacje w Hiszpanii polecam ryż ze skwarkami z boczku (tacos de becon0 które możesz kupić niemal wszędzie. Po przysmażeniu skwarków w odrobinie oliwy zasypać ryżem i zamieszać. Moim zdaniem bardzo smaczne i aromatyczne wyprawowe jedzenie. Możesz jeszcze dodać trochę sosu pomidorowego, najlepiej Orlando. A madrońos nie często można spotkać. Polecam.
Dzięki! Jakoś mi umknął Twój komentarz... Całkiem możliwe, że to był pierwszy thru-hike GR48 :-)
Usuń