poniedziałek, 11 marca 2024

Podróż dookoła Tajwanu (spontaniczny Taiwan Ring według Zebry)

W Taipei wylądowałam o 2 w nocy 13 lipca. Miałam schematycznie zarysowany plan 9-dniowego pobytu, ale w zasadzie nie wiedziałam co będę robić, tyle tylko, że raczej udam się w podróż wokół wyspy pociągiem i coś będę zwiedzać. Szczególnie chciałam przejść szlaki w tropikalnym lesie i nad oceanem. Szlaki w głębi gór odpadały, bo trzeba na nie z dużym wyprzedzeniem rezerwować noclegi w chatkach i mieć załatwione pozwolenie na wejście w góry od policji. Takie pozwolenia można załatwić od 30 do 8 dni przez wędrówką, co już od razu sprawiało, że były poza moim zasięgiem, nie wspominając o skomplikowanym i kosztownym dojeździe na posterunek i z powrotem taksówkami.

Postanowiłam najpierw przespać resztę nocy na tapczaniku dla oczekujących, a potem się zastanowić. Miejsc było niewiele, a chętnych tłum, ale udało mi się wcisnąć na tapczan i spałam do 7. Potem, korzystając z prądu i wifi na lotnisku opracowałam szczegółowy plan na następne dwa dni. Postanowiłam jechać do centrum Taipei i udać się tego dnia do Chongde, małej wioski na wybrzeżu Pacyfiku. Chongde to była stacja położona najbliżej najbliższego w stosunku do linii kolejowej szlaku w Parku Narodowym Taroko. Był tam względnie tani (jak na Tajwan) hostel/pensjonat z łóżkiem za 90 PLN. 

Dojechałam więc najpierw do centrum i wyszłam z dworca kolejowego poszukać supermarketu. Nie było w okolicy żadnego dużego sklepu, byłam skazana na 7/eleven - rozpoznałam ten jaki i inne sklepy obecne też w Japonii. Na Tajwanie jest również bardzo dużo towarów importowanych z Japonii, o czym przekonałam się robiąc te małe zakupy, jak i później większe. Musiałam szybko wrócić na dworzec, bo niebawem odjeżdżał mój pociąg na wschodnie wybrzeże. Znalazłam stronę tajwańskich kolei, gdzie bardzo łatwo można było znaleźć połączenie. Pani w kasie nie znała mojej stacji kolejowej i nie wiedziała jak powinnam się tam dostać, ale sprzedała mi bilet, a połączenie było takie, jak mówiła strona kolei. Na peronie nie miałam kłopotów, tablice były dwujęzyczne. 








Kolej była oldschoolowa, jak w Japonii, a może jeszcze bardziej. Rozkład siedzeń był jak w japońskim podmiejskim pociągu. W środku było bardzo zimno, więc kiedy wysiadłam na stacji pośredniej, gdzie miałam przesiadkę, przeżyłam szok termiczny. Temperatura na zewnątrz grubo przekraczała 35 stopni, żar lał się z nieba, a słońce świeciło niemalże z zenitu. Po raz pierwszy w życiu byłam tak blisko równika (miałam przekroczyć zwrotnik raka) i byłam pod wrażeniem.






Stacja Chongde była mikroskopijna, ale była tam i toaleta i kasa - na wszystkich stacjach na Tajwanie są okienka kasowe. Wysiadłam i skierowałam się wprost ku hostelowi, w którym zarezerwowałam sobie łóżko. Na głównej drodze był duży ruch, ale nie było chodnika, jednakowoż szłam nią tylko chwilę. Wieś robiła wrażenie typowej wsi na jakiejkolwiek wyspie na Pacyfiku - takie miałam wrażenie, choć nigdy na żadnej nie byłam. Nie było tam nic luksusowego, ale też nie było biednie, ot zwyczajny nieład i dużo kolorów. Na granicy wsi był pomnik obrazujący coś związanego z lokalną kulturą tajwańskich tubylców, nie mających nic wspólnego z Chińczykami, którzy osiedlili się na Tajwanie już po tym, jak zawitali tam Portugalczycy i nazwali wyspę Formosa.







Zdawało się, że w pensjonacie nikogo nie ma. Był to prywatny dom, w którym na parterze były łóżka do wynajęcia. Drzwi były otwarte, więc zajrzałam i okazało się, że jest już tam lokator, z którym będę dzielić pokój. Był to Wong z Hong Kongu, który szedł pieszo dookoła Tajwanu! Co za zbieg okoliczności. Lipiec nie nadawał się na wędrówki w ogóle, więc Wong zaczynał bardzo wcześnie rano i meldował się w jakimś klimatyzowanym pomieszczeniu jeszcze przed południem. Musiał być jednak trochę przyzwyczajony do upału. W każdym razie bardzo narzekał, a nad moim łóżkiem suszyły się po praniu jego przepocone ciuchy. Chciał je zabrać, ale powiedziałam, że mi nie przeszkadzają. Zadzwonił do właścicielki, która potem przyszła i pobrała opłatę (wyłącznie w gotówce i chciała jeszcze żebym anulowała rezerwację, żeby nie trzeba było płacić bookingowi, ale nawet nie wiedziałam jak to zrobić - na stronie widniało, że zwrotów nie przyjmują). Chciałam pójść na plażę, ale zaczęło intensywnie lać. Po deszczu było tak parno, że wolałam zostać wewnątrz. Na kolację miałam tylko niesmaczny ryż z sosem i kilkoma kawałeczkami wołowiny. Na szczęście wzięłam trochę jedzenia z Japonii.






Wong wyszedł wcześnie, ale i ja byłam już obudzona. Zajęłam się przygotowywaniem planu zwiedzania. Po dość leniwym śniadaniu poszłam na plażę. Góry spadały wprost do oceanu, a fale były bardzo wzburzone. Szara woda się kotłowała. Nie wyobrażałam sobie jak mieszkańcy mogą zabierać w morze takie jednostki pływające, jakie leżały na plaży: prowizoryczne tratwy i poskładane razem materace. Parę osób leżało pod parasolami, ale pływać się w żadnym wypadku nie dało. Po 10 minutach na plaży spływałam potem. Poszłam lokalnym wiejskim szlakiem Chongde Trail. Biegł on początkowo przez tropikalny las, w którym darły się owady, a potem wśród domów. W ogrodach rosły tropikalny owoce, na poletku zauważyłam całą uprawę ananasów. Jeszcze nigdy nie widziałam rosnących w ziemi ananasów. Były też chlebowce, papaje i banany, jeszcze zupełnie niedojrzałe.

















Tylko kilka kilometrów dzieliło mnie od granicy Parku Narodowego Taroko. Wybrałam krótkie szlaki, które mogłam legalnie przejść bez pozwolenia z policji. Niestety gdziekolwiek wyżej chciałoby się iść, już takie pozwolenie trzeba mieć, załatwiane na odległym posterunku co najmniej tydzień przed wycieczką. To było bardzo przykre. Tajwan wydawał się sympatycznym krajem, ale kamery i pozwolenia odpychały. Tak pewnie miało być, chcą kontrolować obywateli i turystów jak się tylko da. Szkoda. Szlaki były dobrze oznakowane, informacja o pozwoleniach również była. Na moim szlaku oczywiście zaraz pojawiły się schody... Upał był straszliwy, ale w dżungli panował przynajmniej cień. Fascynowała mnie roślinność, zapach i przede wszystkim dźwięki - wciąż brzęczał cały chór owadów. Tak sobie wyobrażałam tropikalny las i tak dokładnie było.

















Zajrzałam do parkowego muzeum. Siedział tam strażnik i doradzał gdzie iść. Te krótkie szlaki są wszystkie bardzo łatwo dostępne i nietrudne, a jednak istnieje cała masa biur podróży, które oferują wycieczki tymi szlakami, twierdząc że np. bardzo trudno znaleźć początek bez przewodnika. Oczywiście to wszystko bzdury, na Tajwanie nie potrzeba żadnych przewodników (choć wprowadzono już obowiązkowych na niektórych szlakach). W muzeum była fajna wystawa o rdzennych mieszkańcach. Na zewnątrz były stoły piknikowe, więc sobie usiadłam, wypijając od razu litr wody jednym haustem.












Poszłam potem na nieco dłuższy Shakadang Trail.  Niestety jest to szlak w jedną stronę, który się urywa w momencie, kiedy dalej trzeba mieć pozwolenie, więc trzeba go przejść w obie strony. Były na nim dzikie tłumy, ale i tak mi się podobało. Przynajmniej był dziki las, rzeka i epifity zwieszające się z drzew. Chciałam się wykąpać, ale okazało się, że jest zakaz. Bardzo to było przykre. Szlak był starą droga użytkowaną przez mieszkańców zasiedlających górskie wioski. Niektóre fragmenty były wykute w skale. Niekiedy przejeżdżał motocykl - mieszkańcy mieli prawo tam jeździć.



















Spotkałam grupę makaków tajwańskich, żyją one jedynie na Tajwanie, jak sama nazwa wskazuje. Poza nimi widziałam wiele jaszczurek.












Po przejściu szlaku tam i z powrotem popędziłam na stację Xiulin. W tym miasteczku zatrzymuje się większość turystów zwiedzających park narodowy, ale jest ono bardziej odległe niż Chongde. Ledwo się wyrobiłam, bo nie spodziewałam się, że tyle czasu spędzę w parku. Nie było szans na biwak tam, więc postanowiłam pojechać do Taitung, dużego miasta dalej na południe. Odkryłam na mapie, że jest tam muzeum najstarszej osady neolitycznej na Tajwanie, więc postanowiłam koniecznie się tam wybrać. W klimatyzowanym pociągu ochłonęłam i zarezerwowałam hostel. Dostałam dziwną wiadomość, że w ciągu dwóch godzin muszę dokonać wpłaty na konto, oczywiście ją zignorowałam, ale napisałam też do właściciela, który odpisał mi po chińsku, że płaci się normalnie na miejscu. Wiadomość przeczytał mi miły pan, siedzący obok mnie w pociągu.

Taitung faktycznie był dużym miastem. Musiałam przejść aż 5 km do hostelu. Zapowiadano gigantyczną burzę tropikalną, mającą trwać do następnego dnia włącznie, ale na szczęście prognoza się nie sprawdziła. Sklepy się już zamykały. Minęłam jedyny na całym Tajwanie (jaki widziałam) stragan z owocami, później bardzo żałowałam, że to niego nie wstąpiłam. Myślałam, że owoce będzie można kupić wszędzie. Ludzie mi opowiadali, że w związku z tym że uprawiają tam ananasy, można je kupić wszędzie i tanio. Tymczasem w ogóle ich nie było. Naszukałam się supermarketu i nie mogłam go zlokalizować. Stresowała mnie sama droga, bo drogi były ruchliwe, pędziły po nich skutery, a nie było w ogóle chodników, tak że musiałam iść jezdnią. Oprócz mnie nie było żadnych pieszych. Wstąpiłam do Family Martu, ale karta płatnicza nie działała, więc musiałam oddać towar. Odnalazłam hostel i w miarę sprawnie dostałam łóżko. Czekałam trochę na właściciela, ale wkrótce się pojawił, zainkasował należność i pokazał mi łóżko. Był to znów boks kapsułowy, porządnie klimatyzowany (22 stopnie). W kuchni było nastawione na 31 stopni i panował tam upał. Oprócz mnie była jeszcze Belgijka pochodzenia wietnamskiego i Anglik, który gotował pikantną kolację. Wobec moich kłopotów zaproponował mi część swojego posiłku, powiedział też gdzie jest supermarket. Poszłam tam od razu i zrobiłam wielkie zakupy, mając nadzieję, że jak raz się uda, to zapasy starczą mi do końca pobytu. Niestety nie udało się. Miła kobieta w kolejce chciała zapłacić za moje zakupy, ale przecież miałam rezerwową gotówkę, więc podziękowałam. Kłopot tkwił w tym, że wyglądało na to, że za noclegi wymagana jest zawsze płatność gotówką. W każdym razie nakupiłam jedzenia, w tym owoców, i wróciłam do hostelu, gdzie właściciel przyniósł każdemu gościowi pyszne słodkie mango. Po tym jak wypociłam już z siebie całe wiadra wody z elektrolitami, miałam ogromną ochotę na owoce. Po kolacji zjadłam jeszcze dragonfruita. W pociągu z Taipei jadłam go po raz pierwszy, ale odmianę różową w środku. Biała nie była aż tak smaczna. Belgijka mówiła, że jest smaczny, a Anglik, że to najbardziej rozczarowujący owoc tropikalny.










Byłam bardzo zmęczona i rano nie zebrałam się zbyt szybko. Zjadłam śniadanie, spakowałam się i chciałam ugotować jajka na twardo, które miały stanowić 5 moich następnych kolacji, ale okazało się, że kuchenka elektryczna zniknęła. Dopiero po jakimś czasie udało mi się odnaleźć właściciela, który beztrosko odparł, że kuchenkę zabrał jego kumpel, sorry. Musiałam więc wziąć ze sobą 10 surowych jaj. Nie próbowałam szukać denaturatu po chińsku, ogólnie nie planowałam gotować. Sądziłam, że kuchnie będą w hostelach, jednak była to rzadkość (ten był jedyny z kuchnią).






Kiedy wreszcie wyszłam, podążyłam tą samą drogą co poprzednio, bo muzeum znajdowało się blisko dworca. Nastrój na mieście był imprezowy- odbywał się jakiś lokalny kolorowy festiwal.





Wykopaliska archeologiczne znajdowały się w przymuzealnym parku, wstęp tam był wolny, a zabytki znajdowały się pod pergolą. Była tam cała wioska z ciasno ułożonymi domami, czy raczej tylko z ich pozostałościami. Pozostały kamienne schodki i mury. Wioska była użytkowana od 5000 do nieco mniej niż 2000 lat temu. Było też cmentarzysko, zlokalizowane bardzo blisko murów. W muzeum można było za drobną opłatą obejrzeć prawie wszystkie wydobyte artefakty. Tylko najcenniejsze wywieziono do muzeum archeologicznego w Taipei. Miałam zostawić plecak w szafce, ale się nie zmieścił, więc panie w kasie zgodziły się mieć go na oku. Upewniłam się, że mój paszport nie zginie (był głęboko w worku z jedzeniem). Wystawa była ciekawa, a wnętrze chłodne. Podobały mi się bardzo rzeczy z jadeitu, siekiery, bransolety i naszyjniki. Przerażająca była informacja, że lokalna w zwyczaju lokalnej społeczności było wyrywanie zdrowych zębów w ramach rytuału przejścia w dorosłość.









Park był bardzo rozległy i ładny, jedynie upał przeszkadzał, ale starałam się chodzić w cieniu, od drzewa do drzewa. Obejrzałam replikę chaty współczesnych tubylców, niestety nie można było wejść do środka. Szkoda, bo był tam miły cień i bambusowe posłania.








Repliki chat neolitycznych były równie ciekawe i jeszcze bardziej niedostępne. Pozostały mi jeszcze do obejrzenia megality. Kiedyś było ich wiele, były to płaskie płyty kamienne z otworami. Za czasów okupacji japońskiej pozostały trzy, do dziś przetrwały dwa, ale już tylko jeden stoi. Trudno go było znaleźć, trzeba było przejść przez mostek nad ulicą.







Na kolejny pociąg zdążyłam z pewnym zapasem. Kupiłam bilet do Dawu, ostatniej stacji na wschodnim wybrzeżu. Potem pociąg tunelami przebijał się na zachodnią stronę, mijając zupełnie południowy skrawek, który bardzo chciałam zobaczyć. Moim pierwotnym planem było pójście z Dawu pieszo aż do Kentingu, szlakami, one jednak okazały się niedostępne (permit, obowiązkowy przewodnik, opłaty... a problematyczny odcinek miał tylko 20 km! Jednak nie było na nim cienia i właściwie i tak nie nadawał się na lipiec).





Chciałam po prostu dostać się do jakiegoś lasu i zabiwakować w spokoju, wybrałam więc punkt widokowy. Musiałam przejść do niego wiele kilometrów asfaltu, który przez pierwsze 7 km był ogromnie ruchliwy. Zwiedziłam kilka świątyń, jedna, nad samym morzem była bardzo piękna. Czy była buddyjska? Tego nie byłam pewna, ale chyba tak. Możliwy był też taoizm i konfucjanizmu. Na pewno nie była chrześcijańska (a chrześcijan na Tajwanie jest sporo ze względu na długą obecność Portugalczyków. Osadnicy chińscy też pojawili się w tamtym czasie).














Znad oceanu ciągnęły okropne sine chmury, widać było opad, który się zbliżał. Uciec się przed nim nie udało, ale tylko mnie musnął. Ludzie machali mi z aut, a jedno się zatrzymało i pasażerka wręczyła mi pelerynę przeciwdeszczową.







Wreszcie skręciłam z głównej drogi w Daren. Atmosfera była już wieczorna. Ktoś piknikował nad morzem, a wszędzie parkowały auta i ludzie zmierzali na biesiadę w stylu ludowym. Tam też był festiwal, widziałam kolorowo odzianych ludzi. Nie miałam śmiałości wejść, ani robić zdjęć - nie lubię robić zdjęć bez pytania, a pytanie bywa kłopotliwe.





Nie doszłam do punktu widokowego, bo okazało się, że przy plaży jest nie park, a pole namiotowe. Odnalazłam ludzi w przyczepie kempingowej i spytałam o warunki noclegu. Okazało się, że wyjątkowo z okazji festiwalu można biwakować za darmo. Jest toaleta i nawet prysznic. Bombowo! Wiał wiatr, więc rozbiłam się za drzewami. Mili ludzie z przyczepy zaproponowali żebym ugotowała jajka u nich, kiedy opowiedziałam im przykrą historię z kuchenką. Przyszłam więc do nich i ugotowałam 10 jaj, podgrzałam sobie też kolację (makaron z sosem). Pan domu poszedł do wioski i wrócił nieźle podchmielony. Zobaczył jajka na stole i zaczął jeść. Zjadł jedno, drugie dał synowi, ale on nie miał ochoty i oddał je bezdomnemu psu, który się przyplątał. Żona zaczęła mu robić uwagi, wiedziała że to moja kolacja na następne 5 dni - teraz już 4 dni. Było mi żal utraconego jedzenia... Nie mogłam przecież kupić nowych, ze względu na brak gotówki. Dość szybko się ewakuowałam do siebie. Jeszcze nie zasnęłam kiedy przyszła kolejna burza i w trymiga zamieniła pole namiotowe w jedno wielkie jezioro. Z przerażeniem zanurzyłam rękę w wodzie, otaczającej mój materac. Materac jest gruby, więc wystawał ponad wodę, ale wszystko inne było zalane. Szybko poustawiałam cenne rzeczy, jak elektronikę, na wierzchu plecaka, żeby nie pływały. Czułam jak krople wody przedostają się do środka przez nieszczelny tropik. Położyłam się na brzuchu, żeby nie czuć tego. Musiałam pilnować żeby nie wystawiać nóg poza materac, tak jak to zwykle robię, bo kiedy wysunęłam jedną nogę od razu zamoczyłam skarpetkę.





Rano woda opadła, ale wszystko było mokre. Wyszłam z namiotu i porozwieszałam, porozkładałam rzeczy do suszenia. Wyszłam do łazienki, a kiedy wróciłam znowu lało i musiałam szybko zbierać rzeczy. zaniosłam je pod zadaszenie obok recepcji czy baru. Przechodziły kolejne burze i ulewy, a ja nie wiedziałam co robić. Zdecydowałam się wrócić na skrzyżowanie i stamtąd łapać stopa do Kenting. W momencie kiedy zaczęłam łapać ulewa się nasiliła i robiłam to w gigantycznych strugach deszczu, stojąc jak debil w ulewie, w pomarańczowej kurtce. Miałam nadzieję obudzić litość i raczej się udało, bo w sumie dwoma autami dojechałam na miejsce. Najpierw zabrała mnie przesympatyczna rodzina z uroczą dziewczynką, z którą bawiłam się pluszakami (słoń zaczął siorbać kawę z kubeczka trąbą). Potem jechałam z parą o wyraźnie outdoorowych skłonnościach. Mówili, że zawsze dotąd podróżowali rowerami i jest to ich pierwszy wyjazd samochodem. Nie mogli pojąć, że nie mam parasola i postanowili mi sprezentować jeden, bardzo porządny okaz, który przywiozła ze sobą do Polski.








Zarezerwowałam hostel w Kenting na dwie kolejne noce, bo planowałam eksplorować południowy kraniec Tajwanu i znajdujący się tam Park Narodowy Kenting. Zostałam odwieziona pod same drzwi. Zameldowałam się, mimo że do oficjalnej pory meldunku pozostały jeszcze dwie godziny. Dostałam wygodną, klimatyzowaną kapsułę, w której od razu zaległam. Jednak po południu wstałam i poszłam na dość daleki spacer do parku narodowego, a raczej parkowego ogrodu botanicznego, który znajdował się na wzgórzu. Udało mi się złapać stopa i tylko dlatego udało mi się pospacerować, bo park zamykano wieczorem i ledwo bym tam doszła to już bym musiała wracać. Było sporo odwiedzających, ale i teren duży. Sekcja z palmami, figowcami, kaktusami. Wszędzie piękne alejki z powyginanymi drzewami.










Okoliczne góry są wapienne i utworzyły się w nich liczne jaskinie. Kilka było udostępnionych dla ruchu turystycznego i oświetlonych, mimo że w środku odpoczywały nietoperze.






Była też wieża z pięknym widokiem na wybrzeże. Dalej na południe, zaledwie 150 czy 200 km, były Filipiny. Oczywiście widziałam je tylko oczyma wyobraźni.





Wapienny klif.






Nie brakowało akcentów tubylczych - tak Tajwańczycy próbują zaznaczyć swoją odrębność od Chin (de facto uważają się za jedyne Chiny, do których powinny należeć całe Chiny i Mongolia).









Do Kentingu udało mi się znów wrócić autostopem z tymi samymi ludźmi. Widocznie aż tak nie przeszkadzał im zapach moich przepoconych ubrań, choć sama czułam pewien dyskomfort w samochodzie. Poszłam od razu na plażę, bo zbliżał się zachód słońca. Wiele osób się przechadzało, ale bałwany były tak wielkie, że znów nie było mowy o kąpieli. Wróciłam do hostelu trochę okrężną drogą, zwiedzając stragany. Uliczny targ ze straganami z jedzeniem to atrakcja sama w sobie, jednak wszędzie sprzedawali tylko mięso, na które zupełnie nie miałam ochoty. Resztę pieniędzy chętnie wydałabym na owoce, ale tych nie było. 









Nazajutrz na lekko, tylko z niezbędnymi drobiazgami wyruszyłam autostopem do innego parku na terenie parku narodowego. Szkoda, że nie było tam nic dzikiego, ale machnęłam już na to ręką i postanowiłam zwiedzić co się da. Przecież i tak było ładnie i ciekawie, nie musiałam realizować niczego niezwykłego. Podwiozła mnie para miłych młodych ludzi. Na Tajwanie prawie wszyscy mówili po angielsku, co było wielką ulgą. Oczywiście nie perfekcyjnie, ale można się było dogadać bez wspomagania się tłumaczem.




Wysiadłam w Eluanbi. Pokręciłam się po porcie, w którym kilku panów zarzucało wędki w odmęty. Potem zajrzałam do świątyni i dopiero później do parku, który niestety był płatny i zamykany na noc.








Było tam bardzo miło, choć przeokrutnie gorąco. Uwaliłam się pod wiatą z widokiem na morze. Miałam zamiar rozciągać piłeczką pasmo biodrowo-piszczelowe, ile się da. Więc właśnie tym się zajmowałam. Był tam bezcenny cień. Na skaliste wybrzeże był zakaz wstępu, ale obecność ścieżki wskazywała, że wszyscy tam chodzili, więc ja też. W misach skalnych była woda i różne żyjątka, a fale rozbijały się o skały. Na przeciwległym brzegu zatoki widać było elektrownię atomową.











Zwiedziłam wszystkie ścieżki, a na końcu poszłam pod latarnię morską, która tego dnia nie była czynna. Wobec tego znalazłam kawałek cienia i położyłam się na trawie. Chodziłam z parasolem, który doskonale chronił przed słońcem. Większość ludzi była z parasolami, bo udar przychodził w tych warunkach bardzo szybko. Trzeba było ciągle pić, a pot spływał nie kroplami, ale strugami.





Odpocząwszy opuściłam park i pieszo poszłam na cypelek, będący wysuniętym najdalej na południe punktem Tajwanu. Znajduje się tam pomnik, z którym każdy chce mieć zdjęcie. Wszyscy grzecznie czekali aż nadejdzie ich kolej, co było bardzo miłe.











Ostatnim punktem programu było wybrzeże w okolicach Longpan Park. Nie miałam czasu iść tam pieszo, zresztą było tak potwornie gorąco i parno, że obawiałam się paść po drodze. W słońcu z pewnością było grubo ponad 40 stopni, pewnie blisko 50, ale najgorsza była wilgotność, która aż dusiła. No i to, że słońce świeciło na głowę prosto z góry. Cień człowieka w południe był bardzo krótki, choć było już trzy tygodnie po letnim przesileniu. Udało mi się złapać stopa na sam parking. Zeszłam potem ścieżką na wybrzeże i przyglądałam się cudownemu widokowi, jaki się stamtąd roztaczał. Było wreszcie dziko, żadnych zabudowań, tylko stadko dzików daleko w dole (wypisz wymaluj jak te z Robinsona Cruzoe). Wspaniale byłoby rozbić namiot w takim miejscu, w cieniu, nad strumieniem. Niestety w tej części wyspy było bardzo sucho i strumieni nie było, nie wspominając, że biwakowanie było niedozwolone.








Pod wieczór ruch zmalał i długo stałam zanim złapałam powrotną okazję, ale się udało. Znów przeszłam się między straganami. Podobnie jak w Japonii popularne są na Tajwanie ręczne wiatraczki na baterie, które odrobinę chłodzą przy braku wiatru i stanowią substytut wachlarza. Udało mi się tym razem kupić owoce - trzy plastikowe pudełka z pokrojonymi już kawałkami, a ze stanowiska ze smoothie wysępiłam też ananasa. Smoothie okazał się dość wodnisty. Zupki chińskie były darmowe w hostelu. Wzbogaciłam swoją szczypiorkiem i jajkiem na twardo. Siedzący obok ludzie zaczęli mnie częstować, tak że dostałam jeszcze kawałek mięsa, kubek pieczonej kukurydzy i ciasto z krewetkami, które było bardzo smaczne.







Następnego dnia wcześnie rano miałam wsiąść w autobus do Kaohsiung, dużego miasta na płaski, zachodnim wybrzeżu Tajwanu. wszyscy turyści tam jeździli, ale nie było za bardzo po co - to tylko miasto. Chciałam się tam więc tylko przesiąść na pociąg z powrotem do Taipei i w Taipei spędzić ostatnie dwa dni. Rozkłady jazdy były tylko po chińsku, nic nie rozumiałam. Osoba w recepcji podała mi jakąś godzinę, więc poszłam na przystanek i czekałam. Nadjechał autobus, więc wsiadłam, a w tym momencie minął nas ten właściwy. Kierowca był tak dobry, że obiecał, że go dogonimy. Tak się faktycznie stało. Musiałam tylko potem pójść po bilet do kasy, ale kierowca już wiedział, że ma na mnie poczekać. Autobus miał przystanek blisko dworca, więc bez problemu dotarłam. Akurat trwał tam remont, ale bez problemu kupiłam bilet na najtańszy pociąg.










Na Tajwanie są też droższe, szybsze pociągi, ale mi nie zależało. Różnica była taka, że nie było gniazdek, a te nie były mi potrzebne. Tym razem w Taipei nie byłam już tak oszołomiona nowym krajem i miastem. Odnalazłam się na mapie i pomaszerowałam do hostelu, który znajdował się w dużym budynku z monumentalnymi schodami. Robiło to wrażenie! Ale hostel był zwykły, bez kuchni, ale z maszyną z gorącą i zimną wodą (piłam też kranówę i nic mi się nie stało, ale zimna z automatu była powszechna). Szarpnęłam się na pokój dla kobiet i dostałam świetne łóżko w kącie za kotarą, prawie że własny mały pokoik. Wieczorem wyskoczyłam jeszcze na miasto. Architektura była wielkomiejska, było dużo świateł i kolorów. W parku tradycyjne pagody i altany, a w mieście rozsiane budynki w europejskim stylu. Podobało mi się.

Moim celem był sklep z herbatą. Tajwan słynie z najlepszej na świecie herbaty oolong. Bardzo lubię oolongi, ale brązowe. Ta herbata jest częściowo fermentowana. Może być bardziej fermentowana, bardziej brązowa, a więc bardziej przypomina czarną, albo może być mało fermentowana i wtedy jest prawie zielona. Jest wiele lokalnych, bardzo cenionych odmian. W Taipei jest wiele sklepów z herbatą, wybrałam Caoly Tea. Był to mały sklepik z tymi właśnie unikatowymi herbatami. Właścicielka była bardzo miła, pozwoliła mi skosztować wielu gatunków. Kupiłam po jednej z kilku rodzajów, były naprawdę wyśmienite.












Na następny dzień zaplanowałam aż dwa muzea leżące bardzo blisko siebie. Pierwsze było etnograficzne, Muzeum Aborygenów Tajwańskich, a drugie to słynne Muzeum Pałacowe ze skarbami wywiezionymi z komunistycznych Chin.

W etnograficznym był raczej spokój i niewielu zwiedzających, ale eksponatów było wiele i wszystko ciekawie pokazane. Najbardziej podobała mi się szklana biżuteria w wyrafinowanych kolorach i miałam szczęście, bo w sklepie muzealnym można było nabyć taki nieco bardziej nowoczesny szklany naszyjnik.















Pomiędzy muzeami odsapnęłam chwilę w parku. było tak parno i tak duża była różnica temperatury, ż obiektyw mi zaparował. Od pani na ulicy kupiłam kiełbaskę z bardzo ostrym sosem.







A potem przyszedł czas na ogromne Narodowe Muzeum Pałacowe. Otwarte zostało w 1965 roku. Umieszczono w nim dzieła sztuki wywiezione z Zakazanego Miasta podczas ewakuacji sił Kuomintangu (prawicowej Narodowej Partii Chin) na Tajwan. W muzeum nie znajdują się wszystkie eksponaty z pałacu cesarskiego w Zakazanym Mieście w Pekinie, ale te najlepsze. Kolekcja uchodzi za największą i najsłynniejszą na świecie kolekcję sztuki chińskiej. Składa się ona z ok. 700 tysięcy unikatowych zabytków, które w większości pochodzą z cesarskiej kolekcji sztuki zgromadzonej przez cesarza Qianlonga. Należą do nich przedmioty z brązu, ceramika, tekstylia, malarstwo i kaligrafia oraz szereg zabytków archeologicznych zarówno z Chin, jak i innych krajów Azji.






Zbiory są oszałamiająco piękne, ogromne, na ich obejrzenie jeden dzień nie wystarczy, to pewne. Ja się ze wszystkim nie wyrobiłam, ale byłam blisko. Były tam wszelkie cacka, jakie można sobie wyobrazić, wszelkie luksusy i przedmioty zbytku, posiadające tylko z pozoru funkcje użytkowe. Misterne zdobienia, inkrustacje, intarsje i inne rzeczy, na których się nie znam. Pierwszy poniżej to amulet.











Takie realistyczne rzeźby robiono we wczesnym średniowieczu (patrząc z naszej perspektywy).










Mam oczywiście wiele zdjęć, ale nie dam rady pokazać wszystkich. Zaliczyłam każdą salę i każdą witrynę, opuściłam muzeum jako jeden z ostatnich turystów. Do hostelu wracałam tak jak przyjechałam, kombinacją autobusu i metra (instrukcja jest na stronie muzeum i nawet na przystanku, tak popularne jest to miejsce). W drodze powrotnej byłam jeszcze w jednym sklepie i wydałam resztę gotówki - ostatecznie mi jej wystarczyło, bo w hostelu można było płacić kartą.

Wyspałam się świetnie, wymęczona zwiedzaniem. Spakowałam plecak, wymeldowałam się i zostawiłam go do przechowania, bo lot miałam dopiero wieczorem i czekał mnie jeszcze jeden dzień zwiedzania. Na śniadanie były kanapki z dziwnym kremem i ogromna papaja. Smakowało mi tej bardzo owocowe mleko.






Właściwe muzeum historyczne było zamknięte, ale było jeszcze jedno w samym centrum, do którego nie było trzeba jechać (Muzeum Narodowe). Było tam dużo o historii naturalnej, ale też o aborygenach, więc mi się podobało. Bilet obowiązywał też na wystawę w dawnym banku, gdzie były wspaniałe skamieniałości i szkielety dinozaurów.
















Dzień był burzowy i deszczowy. Chciałam jeszcze pochodzić po mieście, ale było to trudne, bo potwornie lało. Trochę się pokręciłam, poszłam na pocztę wysłać pocztówkę do Mirka do Tokio (chłopak zbiera znaczki) i wróciłam do hostelu po plecak, po czym poszłam na dworzec złapać metro na lotnisko.







Na lotnisku wszystko przebiegło zgodnie z planem. Przy odprawie zostałam zapytana o bilet powrotny z Japonii. Oświadczyłam, że go nie mam, ale na szczęście wystarczyło, że powiedziałam, że mam zamiar wrócić we wrześniu (wrzesień mieścił się w 90 dniach). Dla Polaków bilet powrotny nie jest obowiązkowy, ale należy się liczyć z zapytaniem. Wylot był już nad ranem następnego dnia. Przylecieliśmy do Tokio o 7 rano. Z duszą na ramieniu zbliżałam się do celnika. Popatrzył na zeznanie celne, na paszport. Zapytał po co byłam na Tajwanie, co tam zrobiłam. Powiedziałam, że zwiedzałam i zostało to skitowane kiwnięciem głową. Zostałam puszczona i dostałam drugą japońską wizę. Teraz mogłam wrócić na szlak i kontynuować wędrówkę.

Tajwan bardzo mi się podobał, zwłaszcza to, że to taka tropikalna, zielona i górzysta wyspa, a także wzburzony ocean był imponujący. Szkoda, że nie dało się kąpać i że pójście w góry jest tam takie trudne. Mimo to polecam, jeśli załatwicie pozwolenia to i w góry będzie można pójść. Najlepsze miesiące na wizytę na Tajwanie to grudzień i marzec, ale wtedy w górach leży śnieg. Ludzie są bardzo życzliwy, lubią turystów i mówią po angielsku. Bardzo się cieszę, że odbyłam tę podróż.