poniedziałek, 25 listopada 2019

Test: Buty Altra Men's Lone Peak 4.0

W ciągu ostatnich 5 lat przeszłam ponad 20 000 km. Znakomitą większość tego dystansu w butach Altra Lone Peak. Zużyłam 12 par (3x2.0, 4x2.5, 3x3.5, 2x4.0). Do tego jedną parę Lone Peak Mid i jedną Parę Superiorów. Kto da więcej? :-)

Od tego roku Altra nie zmienia modeli już tak często i 4.0 wciąż są w ofercie (na zdjęciu niebieskie, w środku), zatem myślę, że to najlepszy moment na recenzję.





Testowane egzemplarze mają:

Przebieg: 1600 km i 1350 km
Waga pary: 594 g
Rozmiar: 42

 


Lone Peaki to wyjątkowe buty. Altry to terenowe buty biegowe, tzw. trailowe, czyli do biegania po szlakach, jednak to nie biegacze są ich głównymi użytkownikami. Na przestrzeni ostatnich kilku lat stały się wizytówką długodystansowców. Na szlakach ma je na sobie nawet do 80% wędrowców (zależnie od szlaku). Według śladów ich podeszw można nawigować w terenie, autentycznie. Na pustyniach CDT ani na śniegach PCT nie musiałam wyjmować telefonu żeby znaleźć ślad.





Trafiłam na te buty szukając dla siebie ratunku - w 2015 roku przygotowywałam się do swojego pierwszego thru-hike'u Te Araroa w Nowej Zelandii, ale miałam problem: nie byłam w stanie chodzić na dłuższe dystanse w żadnych butach które miałam. Nie był to dylemat typu "niskie czy wysokie", bo od dawna po górach chodziłam wyłącznie w butach do biegania i było dla mnie oczywiste, że tak pozostanie, jednak ze wszystkimi, jakie użytkowałam było coś nie tak, a powracające kontuzje nie dawały spokoju. Długie poszukiwania naprowadziły mnie na egzemplarz, który pasował idealnie do mojej koncepcji ideału. Altra Lone Peak.


Charakterystyka

Powody, dla których wybrałam właśnie Lone Peaki są nadal aktualne:

Zero drop - podeszwa jest takiej samej grubości na całej powierzchni, pięta nie jest podniesiona - to sprawia, że stopy, kolana, biodra, kręgosłup i wszystko jest ułożone fizjologicznie, a buty w żaden sposób tego naturalnego, a zatem najzdrowszego układu nie modyfikują. Każdy milimetr pod piętą zwiększa obciążenie kolan, dla kogoś kto już ma z nimi kłopoty, tak jak ja, oznacza to ból.

Amortyzacja - moje poprzednie buty miały za mało pianki albo piankę zbyt twardą, zwłaszcza pod palcami. Długie dystanse oznaczają większe zmęczenie i mniej czasu na regenerację, wędrówka nie może oznaczać obitych stóp

Szerokość butów, a także ich kształt pozbawiony nienaturalnego czuba, a pozwalający zmieścić wszystkie palce bez kompresji pozwala na naturalny ruch i ogranicza powstawanie pęcherzy i otarć
Lone Peaki są neutralne - brak wsparcia łuku stopy (model 3.0 miał je), żadnych zmian pronacji/supinacji - pozwalały stopom działać tak jak były do tego przyzwyczajone, co na dłuższą metę okazuje się jedynym sposobem uniknięcia kontuzji (zmiana mechaniki stopy w żadnym wypadku nie może następować w trakcie wędrówki, możemy się tym zająć po sezonie).

Zanim znalazłam Altry używałam butów La Sportiva Bushido, bardziej klasycznych butach trailowych z 6-milimetrowym dropem, który pomnażał problemy z kolanami i powodował shin splinty. W palcach występowało zwężenie, wymagające skompresowania stopy. Zamiana była niesamowitym doświadczeniem - mogłam chodzić bez bólu, mogłam chodzić daleko.





Wygoda i amortyzacja

O niesamowitej wygodzie Lone Peaków decyduje omówiony wyżej fizjologiczny kształt, ale też dobra amortyzacja. Większość butów typu zero drop to buty minimalistyczne, o bardzo skąpej warstwie amortyzującej pianki. Pianka jest długodystansowcom bardzo potrzebna, bo minimalizuje skutki przeciążenia. W ofercie Altry znajdują się mniej (Superior) i bardziej (Olympus) amortyzowane modele, Lone Peak to złoty środek posiadający 25 mm pianki.

To, że Altry są szerokie nie znaczy, że pasują tylko na szerokie stopy. To mit, że buty do wędrowania muszą być dopasowane. Przeciwnie, powinny zostawiać swobodę ruchu i być dopasowane przede wszystkim w śródstopiu - w miejscu, w którym nie mamy żadnych stawów. Odpowiednio zawiązane będą trzymać się stopy.

Pięta w Lone Peakach 4.0 jest neutralnie ukształtowana, lekko ją obejmuje, ale nie wbija się w ścięgno Achillesa. Ten element był często przez Altrę zmieniany, nie zawsze z dobrym skutkiem (wersja 3.0 była bardzo zaokrąglona i uciskała ścięgno u osób nie posiadających "haczącej" pięty, m.in. u mnie). Materiał wyściółki jest miękki i śliski, więc mimo że buty wiążę luźno tak żeby pięta trochę się ruszała, nie wyciera się.




W sznurówkach widać poprawę w stosunku do poprzednich edycji. Nie są bardzo śliskie, nie są za długie (2.0) ani za krótkie (3.5). Wiążę je zawsze na podwójny węzeł, bo przy pojedynczym każde sznurówki się rozwiązują. Stosuję też specjalną metodę sznurowania, która polega na tym, żeby z ostatniego oczka cofnąć się do przedostatniego i tam zrobić końcowy węzeł. Dzięki temu unikam ściskania sznurówkami ścięgna prostownika długiego palców - to tutaj często pojawia się ból związany z przeciążeniem tego ścięgna i z objawiającym się wyżej w łydce tzw. shin splintem.




Elementem charakterystycznym jest bardzo wygodny w użyciu Gaiter Trap, wszyty na stałe rzep, do którego przyczepia się biegowe ochraniacze. Zwykle do ochraniaczy dołączone są rzepy, które się do butów przykleja, ale klej nie trzyma nigdy długo. W Altrach jest przyszyty. Jeśli nie chcemy go używać możemy go zasłonić klapą.




Męskie czy damskie

Lone Peaki występują w dwóch wersjach: damskiej i męskiej. Różnią się one wymiarami i warto dwa razy zastanowić się przed zakupem. Niniejszy test dotyczy wersji męskiej, na którą zdecydowałam się po negatywnych doświadczeniach z damską. Które będą dla Was odpowiednie zależy od kształtu Waszej stopy. Męskie mają z przodu miejsce na 5 rozłożonych swobodnie palców, a cały but jest wyraźnie najszerszy w palcach. Damskie są skrojone bardziej prosto, nie na trójkątną stopę i brakuje w nich miejsca na 5-ty palec (są wyraźnie węższe o kilka mm). Poza tym niczym się nie różnią (poza kolorami).
Jeszcze niedawno trudno było dostać mniejsze rozmiary męskie, lecz obecnie występują one w rozmiarach od 40 do 50, natomiast damskie od 37 do 43.

 Dobór rozmiaru

Rozmiar Altr często wydaje się inny niż w tradycyjnych butach, w których jesteśmy przyzwyczajeni wybierać większy, dłuższy rozmiar w poszukiwaniu szerszego, a pusty "nos" zostaje pusty. W szerokich altrach możemy wykorzystać całą przestrzeń przodu buta, pamiętajmy jednak o pozostawieniu marginesu z przodu. Buty powinny być dłuższe o ok. 1,5 cm, ja mam 2 cm luzu. Na początku może się to wydawać dziwne, ale przyzwyczaicie się i już nie będziecie mogli zrozumieć jak mogliście chodzić w czymś za ciasnym.
To uwagi zwłaszcza dla kobiet, które nagminnie noszą za małe obuwie. Panie buty miejskie wybierają na styk, w myśl narzuconej nam kulturowo zasady, że mały rozmiar stopy jest wyznacznikiem naszej urody. Bywa, że po moich pokazach przychodzą dziewczyny i mówią "rany, jakie ty masz wielkie stopy". Nie, nie mam wielkich stóp - nie noszę za małych butów. Dla przykładu obecnie moja stopa ma rozmiar 38 (24 cm), miejskie buty zakładam 39, Altry noszę 42.
Mężczyźni do miasta nie noszą aż tak dopasowanych butów, więc u nich różnica będzie mniejsza. Jaka zależy też od kształtu stopy - wąska nie będzie wypełniała buta tak dobrze, więc może się okazać, że potrzebujecie nieco mniejszego rozmiaru. Mierząc pamiętajcie, że żaden z palców nie może dotknąć czubka buta w trakcie schodzenia, a więc kiedy dociskacie nogę do wiązania sznurówek. 





Schnięcie i oddychalność

Materiał, z którego szyto Lone Peaki zmieniał się w każdym roczniku. Występujący obecnie gęsty nylon jest najlepszy z dotychczasowych materiałów. Jest cienki, schnie bardzo szybko (w odpowiednich warunkach, w słońcu i na wietrze buty schną 3 godziny), ale też nie przepuszcza piasku ani pyłu w zbyt dużej ilości (2,0 miały rzadką siatkę, przez którą pył dostawał się do wnętrza buta - vide pęcherze na CDT). Dzięki temu, że materiał nie jest mięsisty nie ma problemu z chłonięciem lodowatej wody i wielogodzinnym zimnym kompresem (ten problem występował w wersjach 3.0 i 3,5). 
Nigdy nie próbowałam Altr prać, płuczą się same przy pokonywaniu strumieni. Bród nie wżera się mocno w materiał, można je przetrzepać. Czasem płuczę wkładki.



Przyczepność
Podeszwa wykonana jest z gumy MaxTrax, zaopatrzona w bieżnik Trail Claw, co przekłada się na to, że jest to dość przyczepna, miękka guma, z wieloma wypustkami mającymi zapewnić przyczepność w błocie itp.
Przyczepność starszych modeli Lone Peaków pozostawiała wiele do życzenia, jednak od serii 3.0 aż po obecne 4.0 jest dużo lepiej. Buty trzymają dość dobrze nawet na śliskich skałach, dzięki grubym wypustkom także bardzo dobrze w śniegu (często darowuję sobie zakładanie raczków). Nie radzą sobie na lodzie i śliskich korzeniach. Znam bardziej przyczepne buty, np. wiele modelów La Sportivy, jednak Altry zapewniają tak dobre czucie terenu, że przyczepność odchodzi na drugi plan. Czuję wyraźną poprawę w stosunku do poprzednich wersji, które na  śliskich skałach ani śniegu nie trzymały, więc uważam że jest zupełnie dobrze.
Altra chwali się specjalną podeszwą, ale prawda jest taka, że nie wyróżnia się ona jakoś specjalnie. Wielbiciele przyczepnych podeszw  biegowych mogą być rozczarowani, z kolei z butami trekkingowymi czy szczególnie podejściówkami nie ma porównania. Pozwolę sobie wyrazić pogląd, że nawet najgorsza podeszwa w butach biegowych jest lepsza niż najlepsza w podejściówkach - twarde, trwałe gumy nie są przyczepne (nie mam tu bynajmniej na myśli twardości podeszwy).

Czucie podłoża i amortyzacja
Czucie podłoża w pełni rekompensuje drobne braki w przyczepności. Początkowe uczucie stąpania w chmurach szybko mija wraz ze zbijaniem się pianki w śródpodeszwie, to jest sporą wadą, ale z drugiej strony szybko uzyskujemy dobre czucie podłoża. Wersja 3.0 wbrew zapewnieniom producenta o braku zmian w tym względzie była bardziej pluszowa i wielu osobom, w tym mnie, to przeszkadzało. W butach przesadnie amortyzowanych jest prawie jak w trekkingowych - żeby wiedzieć po czym stąpamy musimy cały czas patrzeć pod nogi. W 4.0 jest idealny kompromis, czuć kamienie itd., ale nic się boleśnie nie wbija w podeszwę. Lone Peaki są zaopatrzone w Stone Guard, czyli warstwę plastiku w śródpodeszwie, która nieco ją usztywnia i zapobiega bolesnym skutkom chodzenia po ostrych skałach. Nie potrafię stwierdzić czy to działa, pewnie trochę tak. W Altrach Superior taka wkładka była osobno i rzeczywiście była jakaś (ale niewielka) różnica.
Jestem lekką osobą, mój plecak także jest lekki. Cięższe osoby mogą inaczej te sprawy odczuwać, ale jest to kwestia przyzwyczajenia. Im więcej chodzi się w miękkich butach tym lepiej na różnorodną powierzchnię reagują nasze stopy. Podobnie jest z ich wyginaniem (osoby przestawiające się ze sztywnych butów z dużym dropem niemal na pewno będą miały problem z rozcięgnem podeszwowym, który z czasem minie).



W trudnym terenie


Wiele osób uważa, że niestabilne podłoże wymaga sztywnych, stabilnych butów - nic bardziej błędnego. Zmysł równowagi mamy w głowie; jest on połączony z nogami. Nie z butami. To nogami mamy czuć co się dzieje i w ułamku sekundy reagować. Niestabilna platforma sztywnego buta, który nagle przeważa na którąś stronę nie daje żadnej pewności. Dużo łatwiej jest stąpać po urozmaiconej powierzchni w miękkich butach z miękką podeszwą, która dostosowuje się do nierówności. Prócz tego niska cholewka pozwala używać stawu skokowego, który jest ruchomy na wielu płaszczyznach, a nie tylko jednej. W Altach bardzo wygodnie chodzi się i również biega po kamieniach, piarżyskach, skałach itp. Trzeba tylko nauczyć się to robić i wykorzystywać możliwości ciała, zamiast się usztywniać. Na śliskich trawach i osypującej się powierzchni trzeba iść na tarcie, pomagając sobie kijkami, przyczepność Lone Peaków uważam tutaj za wystarczającą.

Buty długodystansowe są zwykle w większym niż zwykle nosimy rozmiarze i to właśnie jest jedyną przeszkodą do noszenia tych samych w których chodzimy w łatwiejszym terenie także w teren skalisty, wymagający wspinaczki. Po prostu w miejscu, gdzie powinniśmy poczuć palcami ścianę mamy jeszcze puste miejsce. Buty są jednak miękkie i zamiast zaczepiać możemy wygiąć czub i mimo wszystko stanąć na krawędzi. Oczywiście wielokrotnie musiałam tak robić, np. obchodząc łaty śnieżne poza szlakiem itp. Dla jednych będzie to łatwiejsze, dla innych trudniejsze - musicie sami sprawdzić.

W warunkach zimowych
Nie chodzi tu o prawdziwą zimę z niskimi temperaturami i dużą ilością świeżego śniegu - to nie są warunki na trampki. Ale już wiosenny, stary śnieg albo pierwszy jesienny jak najbardziej da się przeżyć w Altrach. Długodystansowcy nie mają wyboru - warunki bywają różne i czasem trzeba się do nich nagiąć.
Lone Peaki doskonale współpracują z tzw. raczkami, czyli gumowymi nakładkami zaopatrzonymi w kolce. Dzięki nim można pokonywać strome zalodzone odcinki i chodzić po śliskim, twardym śniegu. Zakładam je też na roztopowe błoto. Choć zakładanie pełnoprawnych raków na buty do biegania uchodzi za niebezpieczne w praktyce często się tak robi (o ile łącznik jest elastyczny powinno działać).
Żeby poprawić termikę zakładam wodoodporne skarpetki. Niestety, mroźne noce sprawiają, że mokre Altry zamarzają i zakładanie ich rano jest nieprzyjemne.





Wytrzymałość

Osobiście nie miałam z tym większych problemów, ale wytrzymałość nie należy do mocnych stron tego modelu. Zależy to jednak od sposobu chodzenia użytkownika, a także jego wagi (i wagi plecaka).
Pianka odpowiadająca za dobrą amortyzację Lone Peaków zbija się niestety szybko. Po kilku dniach znika efekt "nowych" butów, po 300 km są już trochę wyklepane, ale ten stan rzeczy utrzymuje się potem bardzo długo. U mnie dopiero po 1000 km są mocno wybite, a po jakichś 1200 doły w śródpodeszwie są już znaczące. Kontynuowanie użytkowania jest na własną odpowiedzialność - nie jest to zdrowe, zdeptane buty należy wymieniać, ale ponieważ jest to związane z pewnymi kosztami, staram się przeciągać moment wymiany.
Rzeczą, która mnie do wymiany mobilizuje jest pojawienie się tzw. dropu negatywnego, czyli zbicie się pianki pod piętą tak bardzo, że pięta znajduje się poniżej palców. Taki układ doprowadza do przeciążenia ścięgna Achillesa.



Żywot butów z negatywnym dropem można jednak przedłużyć - potrzeba matką wynalazków. Pod pięty, pod wkładkami, wkładam złożony papier (w tym przypadku zużyte mapy), tak żeby było go kilka warstw grubych razem na milimetr czy dwa. Nie chodzę w takim zestawie długo, ale te 200-300 km do następnej poczty dają radę.


Podeszwa ściera się dość powoli, na zdjęciu porównanie pary z przebiegiem 1600 km i nowej. Bolce wciąż nie zdarły się do zera, ale buty były już śliskie. Miejsce zdarcia zależy od Waszego sposobu chodzenia, u mnie jest to pod nasadą palców i na pięcie.


Wielu użytkowników Altr narzeka na słabą wytrzymałość materiały zewnętrznego, u niektórych szybciej też zdzierają się boki butów (to ostatnie na skutek kopania w kamienie). Sama widziałam takie egzemplarze z dużymi dziurami w materiale. Trudno powiedzieć czemu tak się dzieje, zwłaszcza na takim szlaku jak PCT, gdzie nie ma darcia przez chaszcze. Miałam dziury w modelach 2.0 i 2.5, natomiast ani w 3.5 ani w opisywanych 4.0 żadnych uszkodzeń mechanicznych materiału nie doświadczyłam. Materiał okazał się wręcz najbardziej odporną częścią tych butów.
Coś co następowało we wszystkich 12 parach moich Lone Peaków to odrywanie się wywiniętej części podeszwy, chroniącej przed uderzeniami. Ewidentna wada, z którą Altra nie umie sobie poradzić. Rozdarcie nigdy nie postępowało, ale często zaczepiałam o wystające korzenie itp., co raz doprowadziło do tego, że rozbiłam sobie kolano.

Wkładki Lone Peaków nie mają żadnych cech szczególnych. Nie są ani cienkie, ani zbyt mięsiste. Podobnie jak buty są neutralne i mają zero drop, zatem nie zmieniają nic w położeniu stopy - na tym przede wszystkim mi zależy. Szybko się zbijają, z czasem zdziera się też wierzchni materiał. Bywa, że wymieniam wkładki w połowie użytkowania pary butów. Nie przywiązuję zbytniej wagi do wkładek, mają one tylko zwiększać nieco amortyzację. W poprzednim modelu wkładki bardzo się ślizgały, jeżeli buty były mokre, na szczęście ten problem został wyeliminowany w modelu 4.0.



Wymiana na nowe następuje u mnie planowo, tak jak wspominałam co 1000 mil, czyli 1600 km. Wiele osób wymienia co 500 mil (800 km), ale uważam, że nie trzeba tak często. 1200 km to rozsądny kompromis.


Podsumowanie

Bez Lone Peaków żaden z moich długich dystansów nie doszedłby do skutku. Nie są idealne, parę rzeczy można byłoby zmienić - dodać lepsze wkładki, poprawić przyczepność i usunąć problem z odrywaniem się wywiniętej części podeszwy. Tak jak jest, jest jednak bardzo dobrze, buty mają wszystkie cechy, których poszukiwałam ja i wciąż powiększające się rzesze innych długodystansowców. Zbliża się już kolejny sezon wędrówkowy i nie mam wątpliwości, że rozpocznę go w kolejnej parze Altra Lone Peak 4.0.


niedziela, 10 listopada 2019

Estonia: Szlak Oandu - Ikla

Po powrocie z Pacific Crest Trail koniecznie musiałam się gdzieś przejść. Powrót do rzeczywistości to trudna sprawa i dobrze jest go sobie dawkować. Dlatego właśnie uciekłam na dwa tygodnie do lasu i przeszłam całą Estonię, a konkretnie liczący około 370 km (rzekomo 377) Szlak Oandu-Ikla. Estonia chodziła mi po głowie już od dawna: jest lesista, bagnista, a jej mieszkańcy mówią językiem pokrewnym fińskiemu. Czułam więc, że mi się spodoba, ale nie wiedziałam jak bardzo.
 
Estończycy kilka lat temu zaczęli konstruować szlaki długodystansowe, chcąc przyciągnąć większą liczbę turystów zza granicy. Najkrótszy z nich, Oandu - Ikla, powstał jako pierwszy w 2012 roku, za nim dwa kolejne: Penijõe - Kauksi (614 km) i Peraküla - Ähijärve (820), oprócz tego jest jeszcze szlak nadmorski prowadzący przez Łotwę do Tallina i E9, nabierający coraz bardziej realnych kształtów. Oandu - Ikla to szlak latem bardzo popularny, ale w październiku było już po sezonie i na szlaku byłam sama. Spędziłam na nim dwa tygodnie. Było cudownie.

 

Podróż do Estonii okazała się bardzo prosta. Pojechałam bezpośrednim autobusem z Warszawy do Tallina, który tłukł się ponad 19 godzin, ale był bardzo tani i nie musiałam się przejmować zakupem gazu ani opłatami za bagaż.
 



Dworzec autobusowy w Tallinie jest nieco oddalony od centrum i musiałam się przejść, a potem pędzić na miasto, chcąc je jeszcze wieczorem zwiedzić. W dwie godziny obeszłam całe stare miasto i zaopatrzyłam się w pamiątki, których waga i objętość sprawiały mi do końca podróży trochę kłopotu, ale było warto - nie ma już wielu krajów, w których można dostać prawdziwe stroje ludowe (kiedyś bezskutecznie poszukiwałam łowickiego pasiaka). Estoński strój ludowy jest bardzo fantazyjny. Każdy region, a ściśle rzecz biorąc parafia, ma swój własny wzór spódnicy, wełnianego paska i całej reszty. Bardzo się w tym kraju przejmują swoją tożsamością kulturową, zupełnie jak u nas, na Śląsku Cieszyńskim.






Później przeszłam się po mieście. Przypominało mi odrobinę Visby, stolicę Gotlandii, musiało to być spowodowane pewną hanzeatyckością w atmosferze. Po starym mieście kręciło się sporo turystów, ale nie żeby tłumy. Zaczął pokrapywać deszcz, więc w końcu uciekłam do hostelu (kosztował tylko 6 euro, więc spodziewałam się najgorszego, ale był zupełnie ok). Po drodze przyglądałam się ludziom. Estończycy wyglądali jak ludzie z północy, z Syberii, mieli skośne niebieskie oczy. Ich język przeciągły i skomplikowany, ale nie tak twardy i warczący jak fiński. Fajnie, ciekawie.





Zwiedzanie kończyłam jeszcze rano, w drodze na dworzec autobusowy.
 



Dotarcie na początek szlaku okazało się być nie lada wyzwaniem. Wszystko przez Googla, który pokazywał nieistniejące kursy nieistniejącego autobusu, którego przystanki wraz z godzinami odjazdu pokazywała mapa... Kupiłam ostatecznie bilet do Haljali, wioski przy radzieckiej "autostradzie", prowadzącej z Tallina do Narvy i Sankt Petersburga. Od rana padał deszcz, nie wyglądało też na to żeby coś się w tej materii miało zmienić. Podpełzłam do centrum wsi, rekonesans rozkładu jazdy niewiele wniósł (Oandu jest bardzo na uboczu), ale oto pojawił się rząd busów szkolnych. Dzieciarnia nie kumała bynajmniej po angielsku, podobnie nauczycielki, ale któraś wyłowiła ostatecznie z tłumu chłopca, który potrafił wypowiedzieć bardzo sensowne zdanie, z którego wynikało, że mnie zabiorą na skrzyżowanie i stamtąd już sobie podejdę 2 km, na co ochoczo przystałam. Krążyliśmy po różnych wioskach, a ja tymczasem trochę wyschłam.




Wysiadłszy z busika usłyszałam szum fal, bo Altja znajduje się nad samym morzem, ale nad morze nie poszłam, trochę żałując, ale jednocześnie śpiesząc się, bo było już po 13, a przede mną długa droga - pierwszego dnia planowałam 26 km do przyjemnego biwaku z wiatą w appalasko-fińskim stylu, idealną na niepogodę.

Doczłapałam do Oandu, które składało się z kilku budynków leśnictwa/muzeum/informacji i jednego domu. Informacja była otwarta. Podładowałam baterie, zjadłam ostatnią kanapkę, jaka mi została po podróży i kupiłam zestaw map na cały szlak. Obejrzałam też muzeum.





Tuż przed 14 ruszyłam przed siebie - tym razem na południe. Znaki zaczynały się na parkingu, przecinały wąską dróżkę, którą przyszłam i prowadziły dalej w las, w głąb Parku Narodowego Lahemaa. Oznakowanie było znakomite, padać przestało, plecak choć wyglądał na niezłe monstrum, wcale nie był aż tak bardzo ciężki.
 





Początek wędrówki był naprawdę wspaniały. Trochę pokropiło, ale sosny ze świerkami tworzyły parasol nad głową, a mchy chłonęły wilgoć na dnie lasu. Przebłyskiwały jesienne kolory liści brzóz, klonów i paproci. Pojawiły się wydmy i małe strumyczki. Ścieżka była wydeptana, ale nie nazbyt uczęszczana, odcinki leśnymi drogami też wyglądały dość naturalnie.
 












Początek był naprawdę fajny. Potem minęłam młyn i ruiny smolarni, zatrzymałam się na chwilę na pierwszym polu namiotowym i poleciałam dalej.






Pierwsza na trasie farma robiła przyjemne wrażenie, otoczona lasem ze wszystkich stron. Niedaleko był stary cmentarz, złożony tylko z kilku grobów, wszystkie tej samej rodziny.
 





Dalej szłam lasem - nie zapowiadało się żeby to się miało kiedykolwiek zmienić. Wiata odpoczynkowa niezupełnie chroniła przed warunkami atmosferycznymi, co można było poznać po mokrych ławkach, ale wystarczyłaby na nocne schronienie. Była jednak zbyt blisko.
 




Zbliżając się do wsi Võhma minęłam ruiny komina (kiedyś w środku czyjejś chaty), a za wsią było stanowisko archeologiczne, na które rzuciłam okiem tylko z daleka, bo już się ściemniało. Przeczekałam pod dachem czyjegoś garażu nagłą ulewę. Jakiś kwadrans później musiałam już wyciągnąć czołówkę. Czekało mnie półtorej godziny wędrówki po ciemku, z czego większość po drogach, nawet kawałek oświetlonego asfaltu we wsi, ale na koniec błotnista ścieżka i bardzo śliskie kładki, na których musiałam zwolnić żeby się nie wywalić. Gdzieś w dole, na lewo, płynęła rzeka, widziałam urwisko. Pewnie wokół był ładny las... Aż wątłe światło latarki padło na jakąś pustą przestrzeń i drewniane konstrukcje - byłam na miejscu.


 
 
Zawsze kiedy uda mi się oszukać bezlitosną naturę za pomocą noclegu pod wiatą jestem w doskonałym nastroju. Wyspałam się porządnie, dookoła miałam ściany, podłogę i dach, chroniące przed mżawką i mgłą. Stół piknikowy przykrył szron. Zrobiłam sobie na śniadanie płatki ryżowe z mlekiem i liofilizowanymi truskawkami, które zalegały mi w kartonie z wycieczkowymi artykułami spożywczymi. Były bardzo smaczne.
 



Biwak był nad sporą rzeką, ze stromego brzegu schodziło się nad wodę po specjalnie zamontowanych drewnianych schodkach. Je również pokrywał szron. Woda była ciemna, głęboka.
 




Wyruszyłam z ochotą w dalszą drogę, choć mój zapał zgasił po chwili nowy opad, na szczęście krótki. Pogubiłam się trochę przy wodospadzie - naturalna niewysoka kaskada była ciekawostką przyrodniczą tych okolic. Przeczytałam na tablicy, że chodzi o urywające się równe warstwy skał, popękanych na fragmenty przypominające cegły. Ułożone poziomo wyglądały jak stare mury. Dalej był jeszcze jeden, dużo mniejszy wodospad, a w międzyczasie leśna platforma widokowa.









Była sobota i po lesie kręciło się dużo ludzi, słyszałam ich głosy. Większość przyjechała na grzyby - miałam wrażenie, że cała populacja Estonii (1,3 mln) w weekendy zajmowała się wyłącznie penetrowaniem runa leśnego. W koszach i wiadrach wynosili kilogramy grzybów, których był wielki urodzaj. Grzyby nie były mi do niczego potrzebne, nie miałabym ich jak przyrządzić. Szłam dalej ładnie utrzymaną ścieżką, przeskoczyłam mostek, znów złapał mnie deszcz, a potem zasiadłam pod wiatą, już w słońcu. Wiata była przy małym jeziorku, obok parkingu, na którym stało kilka samochodów, a kilka rodzin smażyło kiełbaski na ogniskach. Po niebie przelatywały wielkie stada dzikich gęsi, migrujących na południe na zimę.










Kawałek dalej rozpoczynał się jeden z najbardziej atrakcyjnych odcinków szlaku, ale i najbardziej oblegany - torfowisko Viru. Wszyscy szli w odwrotnym kierunku niż ja i mieliśmy kłopot z mijaniem się. W jednym miejscu kładki zanurzały się w wodzie i buty trochę przemokły. Słyszałam różne języki, w tym także polski, więc naturalnie zagadałam - była mowa o tym, co będzie na obiad (wyraziłam zazdrość). A bagno było bardzo malownicze, zwłaszcza że pokazało się słońce. Z wież widokowych można było ogarnąć wzrokiem wielką połać mokradeł i całą masę małych jezior.











 
Najnowsza zmiana przebiegu szlaku następowała zaraz po bagnie Viru. Zamiast lokalnymi dróżkami trzeba było przejść kilka kilometrów wspomnianą już autostradą Tallin - Narva. Szybko poszło, a dalej droga i tak wiodła lokalnymi dróżkami, aż do następnego okładkowanego bagna. Ono było z kolei opustoszałe, spotkałam tylko dwoje ludzi. Nadciągał wieczór i słońce świeciło złociście z ukosa.








Drewniany trakt kończył się przy jeszcze jednej wieży widokowej, nie oferującej zbyt spektakularnych widoków. Zaczęło mrocznieć, kiedy skręciłam w gęsty las. Znów zauważyłam odchody niedźwiedzia, a potem drogę przebiegł mi mały dzik.
 
 
 
 
Było sporo stromych podejść na małe pagórki, przypuszczam że polodowcowe. Dopiero później teren się wypłaszczył i już prostą drogą dotarłam nad jezioro i zaplanowany biwak. Ten jeden jedyny raz nie biwakowałam sama - stał tam już duży namiot, w którym nocowało dwóch chłopaków. Nieopodal była jeszcze jakaś grupa z samochodem, która do późna siedziała przy ognisku. Ja rozłożyłam się na stole pod skąpym zadaszeniem, zapytawszy uprzednio chłopaków czy nie będzie im to przeszkadzało. Noc była mroźna, na trawie osiadł szron, a woda zamarzła w butelkach. Panowie nie byli zbyt rozmowni, ale uprzedzano mnie, że tak to już jest z pełnymi rezerwy Estończykami. Ośmieliłam ich trochę i powiedzieli, że są tylko na weekendowej wycieczce, ale jakiś czas temu przeszli cały szlak z Oandu do Ikli.




Spodziewałam się na szlaku wielu jezior, tymczasem nie było ich wcale wiele, a ich rozmiary były raczej skromne. Tutaj było ich kilka, a szlak zaliczał wszystkie - musiały to być pozostałości po jakimś większym akwenie z epoki lodowcowej.








Opuściwszy strefę jezior szłam wzdłuż radzieckiego poligonu, na którym wciąż nie rosło nic poza wrzosami. Później szlak skręcił na opuszczone łąki i do lasu, którym już niezmiennie szłam aż do Aegviidu, największej miejscowości na szlaku i węzłowi wszystkich trzech narodowych szlaków estońskich. W niedzielę informacja turystyczna była nieczynna, ale sklep otwarty (sprawdziłam wcześniej).











W pierwszej chwili sklep wzbudził moje przerażenie, ale wewnątrz wyglądał dużo lepiej. 40 minut buszowałam wśród półek, usiłując wybrać coś, czego nie znam, ale coś, co będzie jednocześnie jadalne... Spotkani na biwaku panowie także zjawili się w sklepie i próbowali mi to i owo objaśnić.
Z ciekawych rzeczy zakupiłam cukierki o smaku berberysu i suszone śledzie. W koszyku znalazły się też: chleb, twaróg, sok brusznicowy, jogurt, zupki w proszku, ziemniaki instant i duża biała czekolada z borówkowymi galaretkami (to był najlepszy zakup obok cukierków). Miałam jeszcze dużo jedzenia z Polski.
 





Za torami kolejowymi Oandu - Ikla biegł już wspólnie z dwoma innymi szlakami. Znakowanie bywało różne, raz podobne do polskich paski z czerwonym albo pomarańczowym, innym razem znaki były okrągłe z paskiem w środku, ale trafiały się też czerwone i pomarańczowe kropki. Czasem były też przywiązane do drzew taśmy.
 



Mówi się, że najciekawszy odcinek szlaku to Oandu - Aegviidu, a dalej jest już nudnawo. To chyba prawda, dalej ciekawe dzikie odcinki pojawiały się coraz bardziej epizodycznie, ale jednak pojawiały, był chyba tylko jeden, no może dwa, dni kiedy nie było absolutnie niczego ciekawego, a na koniec zawsze fajne miejsce biwakowe. Teraz szłam sobie drogą, chwilowo nie padało, było ok.






Także i teraz szlak doprowadził mnie do urokliwego jeziorka i ciągu drewnianych kładek, dla odmiany poprowadzonych przez wilgotny ols. Cały szlak zresztą jest ogromnie wilgotny i bagnisty - przypuszczam, że cała Estonia taka jest. Przeprowadzone na ogromną skalę melioracje sprawiły, że woda nie stoi wszędzie, ale wilgoć jest wyczuwalna przez cały czas i wiadomo, że woda gruntowa nie jest nigdy głębiej niż pół metra pod poziomem gruntu.





Na końcu ścieżki przyrodniczej, tuż przed kolejną, ulokowano biwak z noclegową wiatą. To była najlepsza tego typu miejscówka na całym szlaku, bo ładnie schowana w lesie, a droga i parking niewidoczne. Trzy dziewczyny urządziły sobie piknik, ale nie planowały nocować (od razu zapytałam). Pogadałyśmy trochę, zostawiły mi resztę wody, a ja mówiłam im jak mi się w Estonii podoba. Po zmroku zostałam sama. Zrobiłam sobie kolację i dorzucałam do ognia wilgotnych szczap, które zostały po dziewczynach.





Nad ranem zaczęło lać bardzo intensywnie, deszcz stukał o omszały dach. Cieszyłam się bardzo, że nie jestem w namiocie. Rano trudno mi było się wygrzebać - tak to zwykle bywa kiedy pada. Uzbroiłam się we wszystko co się da z zakresu odzieży chroniącej przed deszczem i ruszyłam śliskimi deskami na mroczne i tajemnicze bagno.
 
 



Bagienny odcinek był dosyć długi, w sumie razem z leśną ścieżką miał kilka kilometrów (bagno Viru było jeszcze dłuższe). Trudno było wyciągać w deszczu aparat...






Na środku leżało duże jezioro, w którym według informacji z tablicy miała żyć jakaś specjalna odmiana ryb, które nabierają ciemnego koloru, żyjąc w żelazistej torfiance.






Kładki skończyły się na skraju lasu, kawałek dalej znów była droga. Wciąż kropiło i głowę miałam schowaną pod kapturem, a właściwie dwoma, ale że lubię rozglądać się wokół zauważyłam jakieś poruszenie. W odległości jakichś stu metrów stały dwa łosie. Popatrzyły na mnie, podumały, a kiedy chciałam wydobyć aparat pobiegły w przeciwnym kierunku. Duże brązowe ciała i białe skarpetki. Jakiś czas potem przestało padać - opady nigdy nie trwały bardzo długo, a chmury pędziły po niebie. Wśród sosen rosły brusznice, które pracowicie obskubywałam. Dopiero późną jesienią są i dojrzałe, i smaczne, zwłaszcza po przymrozkach, choć i tak zawsze nieco cierpkie i kwaśne.






Droga trochę mi się dłużyła. Przystanęłam przy miejscu pamięci - kiedyś pola należały do wsi, którą spalili Niemcy w czasie wojny, mordując przy okazji wielu mieszkańców. Nieskoszony owies potęgował ponurość tego miejsca.
 






Na całym szlaku tylko raz miałam poważne wątpliwości co do jego przebiegu - było to nad zaporą Paunküla. Na mapie szlak obchodził ją od północy, w terenie znaki wskazywały stronę południową. Postanowiłam kierować się znakami, bo bez znaków mógłby być kłopot. Może zerwały się jakieś mosty albo jeszcze coś innego? Droga na południe była, przyznaję, nieco krótsza, a prowadziła przez miejscowość Ardu, gdzie w barze poprosiłam o wodę (zgodzili się dać tylko jeden litr).
 





Znaki się kontynuowały, więc nie było problemów z nawigacją, zresztą droga była oczywista: cały czas asfaltem. Było zimno, w poprzednich dniach popadywał śnieg, teraz było tylko bardzo surowo. Szukałam jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym usiąść. Moją uwagę przykuł opuszczony dom z uchylonymi drzwiami. Zajrzałam tam i zostałam na chwilę żeby zjeść kanapkę z twarogiem, ale nie było gdzie usiąść, bo wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, gruzu i potłuczonego szkła. Na wieszaku wisiały wciąż stare marynarki kogoś, kto tu dawniej mieszkał, a na podłodze stał cały arsenał pustych butelek po wódce. W kurzu na podłodze odbił się ślad podeszwy butów biegowych La Sportiva Bushido, które już widziałam wcześniej. Uśmiechnęłam się w myślach do drugiego takiego jak ja włóczykija.





 
W podobnym klimacie pozostałam aż do wieczora... Tego dnia nie miałam szans na nocleg na oficjalnym polu namiotowym, bo oznaczałoby to przejście ponad 50 km i parę godzin po ciemku, a na to nie miałam ochoty. Planowałam przekimać się gdzieś we wsi, a tych miałam do przejścia jeszcze kilka. W pierwszym gospodarstwie, do którego zapukałam mieszkał emerytowany kierowca ciężarówki, który bywał i w Polsce. Porozmawialiśmy, mówił, że dziś w najcieplejszym momencie dnia było +3 stopnie. Nabrałam u niego wody ze studni, ale pytanie o nocleg połączone ze znaczącym spojrzeniem w kierunku zadaszonego garażu nie spotkało się z odpowiedzią. Poszłam więc dalej i świetnie trafiłam - przy drodze stała stara stodoła, w której rozbiłam namiot. Chroniła mnie przed zimnym powiewem od oszronionych łąk.
 





Na kolację zrobiłam sobie barszcz z kawałkami śledzia i chlebem, ale muszę powiedzieć, że śledzie nie były zbyt smaczne. Bardzo intensywne w smaku, słone i lekko zgniłe. Zapewne jak sztokfisze.
 



Śniadanie było już lepsze, a po nim ciąg dalszy wędrówki drogami, czasem przez jakąś małą wioskę składającą się z kilku domów, ale częściej przez las. Niewiele z tego dnia pamiętam, płynął sobie tak jakoś. Po południu trafiłam na paskudnie rozjeżdżoną przez maszyny leśników drogę, ale później szlak zdziczał fajnie i prowadził jakby groblą przez podmokły ols. Cała okolica to było jedno wielkie bagno - dawniej wielkie jezioro, z wyspą na środku. Teraz wyspa jest wśród bagien, a na niej miejsce biwakowe.








Na polu namiotowym zastałam dwóch chłopaków, mówiących po niemiecku. Nie wymieniliśmy żadnych okolicznościowych uwag. Poszłam poszukać wody (nie było, tylko kałuże), a kiedy wróciłam poszli z powrotem do samochodu. Wyczułam ciepło bijące od paleniska, więc postanowiłam zrobić sobie ognisko - rozdmuchać choćby najmniejszy węgielek jest zawsze dużo łatwiej niż rozpalać od nowa. Nałamałam trochę świerkowego drobiazgu, pozbierałam większe patyki i przywlokłam dwie duże gałęzie. Obie były już nadpalone. W składziku nie było żadnego drewna. Sprawnie rozdmuchałam ognisko i po kilku minutach miałam już ogień. Zaraz potem zaczęło padać i trochę przygasło, ale udało mi się je utrzymać aż do nocy, pomimo kolejnych fal deszczu.
 



 
Miałam do wyboru spać pod daszkiem albo w wc, więc wybrałam wc. Mogłam się w nim zamknąć... Musiałam tylko wyrównać wypukłość sedesu, ale to był szczegół. Trochę waliło chlorem, ale jakoś to zniosłam.




Deszczowy poranek nie zachęcał do wymarszu, ale co było robić, widocznie tak już musiało być. Zabezpieczyłam się wszechstronnie przed przemoczeniem, zakładając plastikową pelerynę na przemakającą kurtkę oraz plecak i poczłapałam kładkami przez piękne torfowisko. Jego brzegi rozmywały się we mgle, było cicho i bezwietrznie.
 








Oprócz odcinka na otwartej przestrzeni był też leśny, wzdłuż kanału, bardzo piękny, tylko piekielnie śliski.





 
Pomiędzy bagnem a drugą z trzech miejscowości ze sklepem na szlaku, czyli Lelle szlak prowadził potwornie nudną szeroką drogą gruntową, którą pędziły samochody i ciężarówki. Ciągle padał deszcz. Zaszłam na dworzec kolejowy w poszukiwaniu wifi, bo słyszałam że w Estonii wifi jest wszędzie, a więc powinno z pewnością być na dworcu, ale nic nie było. W wc nabrałam wody i podładowałam baterie, potem poszłam do sklepu, o drogę zapytawszy panią zawiadowcę ruchu. Sklepik był mały, ale dość dobrze zaopatrzony. Całe szczęście, bo musiałam w nim zrobić zakupy na tydzień. Ledwo się zmieściły w plecaku...





Lelle nie było wcale dużą miejscowością, przejście zajęło zaledwie kilka minut. Na końcu był cmentarz, przyjemnie zadrzewiony. Kościół też gdzieś był, ale go przegapiłam. Żałowałam, na pewno był zabytkowy, choć trudno powiedzieć czy używany - Estończycy nie są wcale religijni.

 

 
Kawałek dalej był jeszcze schowany w zabytkowym parku pałac, do którego nie miałam czasu iść i trochę dawnych zabudowań dworskich w ruinie. Innym razem...
 



Tego dnia wypadał punkt połowy szlaku, na długim szlaku byłoby to wydarzenie nader istotne, tutaj tylko miły akcent. Naturalnie że w deszczu.




 
Sytuacja krajobrazowa nieco się poprawiła na łąkach. Szlak był specjalnie wykoszony, również w lesie na zarośniętej dróżce!





 
Najlepsze było na sam koniec - ścieżka przez bagno Mukri została jednym z moich ulubionych miejsc na szlaku. Zwiedzałam je kiedy już zaczęło zmierzchać, po lekturze legendy, w której jakaś kobieta z sąsiedniej wsi utopiła się w bagnie i odtąd wszystkie rosnące tu sosny miały czerwoną korę.
 
Z początku ścieżka była wyłożona grubymi trocinami, co sprawiało że była bardzo sprężysta. Dalej były już tradycyjne kładki z widokiem na jeziorka. Musiały być bardzo głębokie, kilkumetrowe. W niektórych miejscach postawiono ławeczki i pomosty, z których latem można zejść do wody i popływać. Teraz na samą myśl o pływaniu ciarki przeszły mi po plecach.
 






 
Z daleka widziałam drewnianą konstrukcję wieży widokowej, na którą wdrapałam się, zostawiwszy plecak na dole. Byli tam jacyś ludzie z aparatem, ale minęliśmy się na schodach. Widziałam jak odchodzą na parking. Długo lustrowałam panoramę, była naprawdę śliczna. Nie widać było żadnych domów, tylko jedną drogę, którą przyszłam. W oddali słychać było szczekanie psów, poza tym niewiele. Lusterka oczek wodnych błyskały srebrzyście.






Do miejsca biwakowego było niedaleko. Wiata była obszerna, stoły dość duże - rozłożyłam się na jednym. Wkrótce zaczęła padać mżawka, która nocą wkradała się pod wiatę w postaci gęstej mgły.





Rano wciąż było mgliście i głucho. Poczłapałam drogą, zaglądając na podwórko opuszczonego leśnego gospodarstwa. W lesie pracowali drwale, maszyny przerzucały pnie niedorosłych brzózek.







W miejscowości Võidula przyjrzałam się bliżej staremu drewnianemu pałacowi (chyba wszystkie były drewniane, jak w Rosji). Kiedyś należał do właściciela huty szkła, ale to było dawno temu. Za czasów ZSRR był we wsi PGR czy coś takiego, bo stały brzydkie betonowe bloki.





Dużo przyjemniej było w lesie, choć szlak znów prowadził utwardzonymi gruntówkami, na których od czasu do czasu mijały mnie samochody. Drugie śniadanie zjadłam nad małym jeziorkiem, nawet przez chwilę grzało słońce. Później, hurra, był krótki fragment miękkiej nawierzchni drogi leśnej.






Tamten jeden pałac to nie był koniec zabytków na ten dzień - szlak prowadził obok dużej posiadłości w Kurgja z jeszcze bardziej ozdobnym pałacem i całym kompleksem zabudowań, które można było zwiedzać (ale trzeba na to więcej niż godzinę, jaka pozostała mi do zamknięcia). Był też i odrestaurowany stary młyn wodny.




Dalej była miła niespodzianka - 12-kilometrowy odcinek wspólny ze szlakiem Sakala Tee - ścieżkowy, nie drogowy. Udało mi się zgubić szlak, pewnie nie zauważyłam skrętu... Znów zaczęło padać.
 




Tym razem nie wpadłam w rozpacz z powodu deszczu, bo nocleg wypadał w miejscu nadzwyczaj przytulnym - starym domku leśniczego, udostępnionym turystom - tak pieszym jak i rowerowym czy samochodowym. Ponieważ w poprzednich dniach pokonywałam większe dystanse niż pierwotnie planowałam, udało mi się wygospodarować dodatkowy dzień, który postanowiłam w całości spędzić w tym właśnie miejscu. Liczyłam na to, że rozpalę w piecu i ogrzeję wnętrzne, ale nic z tego nie wyszło. Tzn. w piecu rozpaliłam, ale mokre drewno nie dawało tyle ciepła ile chciałam. Niewiele udało mi się narąbać z wielkich kloców. Przyniosłam z lasu mniejsze gałęzie i ugotowałam na kuchni kolację, ale nawet komin się nie ogrzał. Na piętrze, gdzie było pomieszczenie z drewnianymi pryczami, w oknie była wybita szyba, więc nie mogłam liczyć na wyższą temperaturę niż na zewnątrz. Miałam nawet wrażenie że było zimniej. Tylko przy piecu było cieplutko i tam też przesiedziałam wieczór. Dokonałam przeglądu swoich zapasów, ale wszystko dobrze spakowałam na noc żeby do jedzenia nie dobrały się myszy.






Dzień zero spędziłam bardzo leniwie. Zarówno nocą jak i w dzień w regularnych odstępach czasu nadchodziły deszczowe chmury. Znalazłam mały strumyk, z którego czerpałam wodę, nazbierałam więcej gałęzi i wybrałam się do lasu na jagody. Nazbierałam pół garnka brusznic, które wieczorem wrzuciłam do kisielu - w tej postaci były przepyszne.
 








Nocą rozpętała się gigantyczna ulewa. Jak to dobrze, że akurat nocowałam w prawdziwym domu. Rano wszędzie było grząsko, rzeka i strumyk wezbrały, podobnie było wszędzie dalej na szlaku, gdzie musiałam skakać przez kałuże. Ale padać nie padało - znowu mi się udało. Fajnie szło się przez las, trasa była ładna, drogi mało uczęszczane. Sosnowy las estoński w suchszych miejscach jest taki sam jak w Szwecji czy Finlandii, w runie rosną srebrne porosty i mchy wraz z różnymi gatunkami jagód.






 
 
Znowu była sobota. Jakoś nie widziałam zbyt wielu grzybiarzy, pewnie bali się że utoną w kałużach. Miałam więc spokój i nie musiałam nikomu mówić dzień dobry. Do czasu. Przemknęłam obok głazu narzutowego i jakiegoś gospodarstwa, szlak skręcił kilka razy aż wyszłam na bardziej uczęszczany trakt. Patrzę, a tu stoją faceci, którzy dopiero co wysiedli z samochodu ze strzelbami. Polowanie. Obszar polowania był obstawiony przez podobnych gości stojących w równych odstępach przy swoich samochodach (droga była prosta i widziałam długi odcinek przed sobą). Też mi coś, takie polowanie. Przywitałam się grzecznie z każdym z osobna. Na szczęście jedyną w okolicy sarnę przepłoszyłam kilka minut wcześniej.
 






Droga była monotonna, ale wędrówka sprawiała mi wielką przyjemność, bo wreszcie wyszło słońce. Bardzo mi go brakowało, oczy odzwyczaiły się od blasku i teraz kiedy widziałam błękitne skrawki nieba nie mogłam się powstrzymać od wlepiania w nie wzroku. Czułam jak ciepłe promienie przewiercają się przez soczewki moich oczu.






Oczywiście to, co dobre nigdy nie trwa wiecznie. Wiatr przygnał wielkie kłęby ołowianych chmur, siekących deszczem. Nie szły jedna za drugą, pojawiały się nieregularnie, z reguły udawało mi się uciec przed deszczem lub go zignorować i tylko raz schroniłam się pod gęstym świerkiem. Z pozoru nie było tam wcale dziko, a jednak właśnie przy drodze, na gałęzi zauważyłam nagle wielką sowę, jasno cętkowanego puchacza. Był ogromny, tak wspaniały, że stanęłam jak wryta, uśmiechając się do tego zjawiska. Jasno upierzony, jak duch, rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze. Zniknął w gąszczu, zanim udało mi się wyplątać aparat.
 



W takich okolicznościach wkroczyłam na teren Parku Narodowego Soomaa, który szlak Oandu - Ikla pokonuje w całości szeroką bitą drogą. W parku są krótkie szlaki turystyczne i ścieżki przyrodnicze, ale żadna nie przebiega równolegle do drogi - szkoda. Ten odcinek prosi się o ciekawsze poprowadzenie szlaku. Nie jest jednak wcale brzydki, widoki są ładne, na równiny zalewowe licznych rzek, bagna i naturalnie las.




Soomaa przeżyło rozkwit osadnictwa na początku 20. go wieku. Wtedy wycięto nadrzeczne zarośla i przekształcono je w łąki i pastwiska. Łąki wiosną zalewały wody roztopowe, jesienią opadowe. Można jeszcze zobaczyć stare zabudowania, stodoły, a niektóre zostały odbudowane. Turyści mogą tam przenocować.







Wspaniale się złożyło, że nocleg wypadł mi właśnie w takim starym budynku, krytym gontem, pozbawionym okien, ale posiadającym szerokie zadaszenie przed wejściem i ławy do spania wewnątrz, a nawet tapczan. Szybko zapadł zmierzch, a deszcz stukał w deseczki dachu. O wodę ze studni poprosiłam w sąsiednim gospodarstwie.
 





Świetnie mi się tam spało, nawet nie słyszałam myszy, które nocą obgryzły mi ogarek świeczki. Rano miałam jeszcze chwilę czasu żeby sobie posiedzieć na werandzie i wyłożyć swoje łupy w bardzo do nich pasującym otoczeniu.





Wyruszyłam jakoś po 9. Nie minęło wiele czasu, a znów przyszły chmury. Tym razem były to groźne chmury burzowe, a w oddali słyszałam grzmoty. W październiku! Wiał też zimny wicher.






Około południa zrobiłam sobie przerwę w centrum edukacyjnym parku, niestety znów trafiłam na niedzielę i było zamknięte, ale na zewnątrz był kran z wężem, z którego nabrałam wody i gniazdka elektryczne. Chmury spuściły przelotny opad i świetnie się wcelowałam w kolejną w nich dziurę.






Dalej na południe rozciągał się duży obszar rozlewisk, wyglądających jak biebrzańskie wiosną. Można je oglądać z metalowej wieży widokowej.







Miałam dobry czas, więc widząc tabliczkę wskazującą ścieżkę przyrodniczą postanowiłam zejść na chwilę ze szlaku i zwiedzić więcej rozlewisk. Akurat wyszło słońce, a zadrzewienia śródpolne chroniły od wiatru. Krowy pasły się na mokradłach, a ścieżka prowadziła groblą. Wróciłam tą samą drogą.
 









Zaraz za granicą parku narodowego szlak skręcił w mniej uczęszczaną drogę w lasach państwowych. Znów udało mi się nazbierać brusznic, po czym udałam się na oddalony o kilkadziesiąt metrów od szlaku leśny biwak. Nie wierzyłam, że pogoda może się utrzymać, a wiatr hulał pod skąpą wiatką, więc tym razem rozbiłam namiot na dobrze wyklepanym miejscu. Nie myliłam się - rano intensywnie się rozpadało, a przestało w momencie, kiedy wychodziłam.




 
Dzień był szary, w powietrzu surowość północy. Nadal wiało. Minęłam most na sinej rzece i małą wioskę. Zebrałam kilka jabłek spod przydrożnej jabłoni i zjadłam od razu, były pyszne, soczyste, jakaś dobra stara odmiana.





Dawniej na szlaku była jeszcze jedna skromna drewniana chatka (Kopra Tare) , a właściwie wiata z czterema ścianami, ale jakiś czas temu spłonęła i pozostało tylko miejsce biwakowe.




Droga do Kilingi-Nõmme nie wyróżniała się niczym szczególnym, wiodła przez jednolicie iglasty las. Tylko na samym końcu był ładny odcinek ścieżkowy, ale przedtem okropny kawałek pod linią wysokiego napięcia.







Na skraju miasta leży jeszcze jeden obiekt noclegowy, ale zamknięty, tylko do wynajęcia. Nic dziwnego, Kilingi-Nõmme to spore miasto. Można podejść 2 km do sklepu, ale ja nie miałam takiego zamiaru. Niecały kilometr dalej było miejsce biwakowe, gdzie rozbiłam namiot, kiedy znów zaczęło mżyć. Nie było to zbyt atrakcyjne miejsce, leżało przy drodze, ale dało się przeżyć.







Wieczorem jeszcze pokropiło, ale nocą już nie padało. Rano na niebie wreszcie pokazało się słońce, pokazało się na dłużej niż pół minuty. Było cudownie, miałam wrażenie, że czuję jak mój organizm syntezuje witaminę D.





Oczywiście taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Szybko znów zrobiło się pochmurno. Obserwowałam jak jesień postępuje, jak liście opadają i robi się coraz bardziej listopadowo - a to wszystko w ciągu jednego tygodnia.







W porze lunchu jednak znów pokazało się słońce, został tylko lodowaty powiew. Jeziorko Rae järve było sztucznie spiętrzone, ale ładnie wyglądało. Była tam plaża i duże pole namiotowe. Przypomniało mi się jezioro o tej samej nazwie, obok którego przechodziłam ostatniego dnia wędrówki przez Sierra Nevada na PCT - jakże odmienne były te jeziora!







Od pola namiotowego odchodziła zadbana ścieżka, z barierkami nad urwiskiem i nawet wieżą widokową, ale pozbawioną schodów... Widocznie nie spełniały jakichś norm i je zdjęto.






Następny odcinek był dosyć cywilizowany. Ciekawie było czasem wyjść z lasu i zobaczyć wsie. Bardzo mi się podobało, że Estończycy trzymają się tradycji, mieszkają w małych drewnianych domach, a ogródki są zadbane i pełne starych jabłoni. Laiksaare była bardzo długą wsią, przystanków autobusowych było w niej chyba ze cztery, a po drodze wiele uroczych domków, podobnych do skandynawskich (nic dziwnego, terytorium Estonii należało przez jakiś czas do Szwecji, a także Danii i co ciekawe w części południowej także do Polski na przełomie XVI i XVII wieku, po tym jednak nie pozostały żadne ślady).





Ostatnia na szlaku chatka Leiksaare, podobna do spalonej Kopra Tare, bo czworościenna, leżała tuż obok miejscowości, ale w lesie, więc miało się odczucie, że jest w głębi puszczy. Leżała nad wartkim strumieniem, meandrującym swobodnie, na wyższym brzegu. Zamelinowałam się tam dość jeszcze wczesnym popołudniem.
 






Tym razem udało mi się narąbać drewna, klocki były nieduże i dałam radę pobijakiem je rozdrobnić. Sprawnie rozpaliłam ogień, a dym ładnie wchodził do komina. Przy palenisku było ciepło, ale o nagrzaniu wnętrza nie było mowy, bo między ścianami a dachem była przerwa. Wieczory chatkowe zawsze są długie, także i tym razem siedziałam dłużej niż zamierzałam, wpatrując się w tańczące płomienie. Na zewnątrz wiatr targał koronami drzew, jakiś nocny ptak wydał z siebie piskliwe zawodzenie.
 



Zawsze przyjemniej wystartować z chatki, a i ścieżka kontynuowała przez złocisty las bardzo przyjemnie. Zblizyła się do strumienia i wyszła z lasu przy leśniczówce. Za leśniczówką była studnia z wodą pitną, żałowałam że poprzedniego wieczora tam nie zajrzałam i gotowałam rzeczną.





 
To był już ostatni dziki odcinek szlaku. Z początku wędrowałam szerokimi gruntowymi drogami, po których z rzadka sunęły nawet autobusy, a później asfaltem, aż do głównej drogi, którą do Tallina jechałam z Łotwy.
 




W Urissaare był stary kościół, odnowiony, a w środku ikony i chorągwie. Po drugiej stronie drogi stał okazały budynek, na którego ścianie widniały nazwiska osób wywiezionych w 1941 roku na Syberię. W Massiaaru, skąd pochodził jakiś wybitny estoński lekkoatleta stał murowany budynek szkolny, wybudowany z wielkim hukiem i hałasem w latach 30. XX wieku, dziś niestety zamknięty z powodu braku uczniów.









Krótka gruntówka prowadziła dalej do Kabli, miejscowości nadmorskiej. Tak - dotarłam nad morze, Morze Bałtyckie, a ściślej rzecz biorąc Zatokę Ryską. Czułam już wodę nosem, ale najpierw zajrzałam do leśnego centrum edukacyjnego, w którym nabrałam wody i wreszcie podpięłam się do wifi. Obsługa była bardzo miła.




Przez krótką chwilę szlak prowadził nadmorskim lasem, a ja odbiłam z niego kładką na plażę żeby zobaczyć morze. Było cudowne, spokojne i lśniące, brzeg był piaszczysty, ale usiany głazami. Dotarcie do jakiejś fizycznej granicy jest zawsze znaczące dla wędrowca, dlatego bardzo się cieszyłam, że udało mi się właśnie przejść przez Estonię. Nie był to jednak koniec szlaku, należało wzdłuż brzegu dojść do granicy z Łotwą. Niestety asfaltem.
 


 




Do centrum Kabli doszłam szlakiem, zerkając na ornitologiczną stację badawczą i wspinając się jeszcze na wieżę widokową. We wsi był pierwszy od tygodnia sklep spożywczy, bardzo mały. Pani sklepowa była szalenie miła, skleciła kilka zdań po angielsku, wyrażając podziw dla mojej siły fizycznej, kiedy z udawanym trudem dźwignęłam plecak pełen możliwie najcięższych wiktuałów i wykrzyknęła entuzjastyczne "welcome".






Zadziwiająco cicho i spokojnie było na tym wybrzeżu. Tak inaczej niż u nas! Owszem, jakieś campingi, domki, strzałka do hotelu, ale żadnych betonów, ruin. Ludzie zwyczajnie mieszkali nad morzem, gospodarstwa rolne miały widok na trzcinowiska i wodę. Latem na pewno jest tam większy ruch, ale raczej niezbyt duży. Turystyka była bardziej rozwinięta za czasów ZSRR, kiedy Rosjanie przyjeżdżali nad morze, teraz jest dużo spokojniej.






Po opuszczeniu Kabli zauważyłam nowo postawione znaki Europejskiego Szlaku Długodystansowego E9, tego samego którego polską część od Władysławowa do Świnoujścia przeszłam zimą 2017 roku, a który kończy się w Portugalii. Jego przebieg nieznacznie różnił się od Oandu - Ikla - czasem odbijał na krótko bliżej morza.
 




Zatoka Ryska otwiera się na zachód, pędziłam więc szykując się na zachód słońca. Rozczarowania nie było! Słońce akurat obniżyło się i zabarwiło niebo i ziemię brzoskwiniowo. Rzuciłam plecak na ławkę i zbiegłam na plażę. Było rozkosznie, plaża pusta, fale delikatnie rozbijały się na piasku, wśród rozrzuconych na pozór bezładnie polodowcowych kamieni.
 







Do późna siedziałam na wydmie i wpatrywałam się w ciemny horyzont. Tafla zatoki odbijała na tyle dużo światła, że widziałam morze i niebo osobno - odcinała je wyraźna linia. Zza horyzontu wypełzały powoli chmury kolejnego frontu, nadciągającego od Szwecji. Było ciepło i wilgotno. Wspominałam ostatni raz, kiedy spędziłam tak przyjemny wieczór na plaży rok wcześniej na Wyspie Vancouver. Morze nie jest moim naturalnym środowiskiem, nie jest dla mnie czymś znajomym (pierwszy raz zobaczyłam je w Sopocie jako 11-latka), może przez to tak tajemnicze i urokliwe wydają mi się jego lśnienie i szmer fal.

Nie poprzestałam oczywiście na przeżyciach metafizycznych. Kulinaria tego wieczoru były wyrafinowane, należało jakoś uczcić ostatni wieczór na szlaku, i to w takich pięknych okolicznościach. Na pierwsze danie była grochówka, na drugie konserwa z sardynek w tomacie podana z posmarowanym masłem chlebem. Następnie przystąpiłam do wyrobu deseru. Pokroiłam znalezione po drodze małe żółte jabłuszka i wrzuciłam je do garnka z kilkoma garściami brusznic. Zalałam odrobiną wody, wsypałam resztkę cukru i gotowałam przez chwilę. Efektem był wspaniały kompot, którym raczyłam się na plaży już po ciemku. To wszystko przegryzłam jeszcze czekoladą i popiłam herbatą.






Mając cały czas świadomość, że rano jednak muszę wstać po ciemku, wyjść w deszczu i skończyć szlak, pokonując ostatnie 8 czy 9 km do granicy łotewskiej w końcu musiałam się ruszyć. Nie rozłożyłam się pod daszkiem, bo od morza ciągnęło wilgocią, a deszcz pewnie padałby z ukosa. Upatrzyłam już sobie wcześniej lepsze schronieni - mały budynek wc, mający na tyle dużą podłogę, że mogłam się na niej wygodnie ułożyć. Kibel pachniał świeżym drewnem i był bardzo zaciszny. Nad ranem lunęło gwałtownie.
 



Niebo zasnuwały tak gęste chmury, że jasno zrobiło się dopiero po 8. Byłam już wtedy w Treimani, ostatnią wsią przed Iklą. Wyglądający obiecująco sklep spożywczy był jeszcze zamknięty (do 9:30), widocznie Estończycy jesienne poranki spędzają hibernując... Może słusznie.






Na zadaszonym przystanku pod szkołą wciągnęłam ostatnią kanapkę z żółtym serem, wrzuciłam do ust kilka żelków i pomaszerowałam już niezmiennie asfaltem do Ikli. Gdyby to była Ameryka, pani wyprowadzająca swojego psa pewnie uśmiechnęłaby się i pogratulowała mi ukończenia szlaku, ale ponieważ to była Estonia, odwróciła się tak żeby nie musieć się nawet ze mną witać... No cóż.
 





Granica Estonii i Łotwy przypominała mi nasze polsko-czeskie wiejskie przejścia graniczne, na przykład to w Lesznej Górnej, gdzie czasem po coś jeździliśmy z rodzicami (nie pamiętam po co, pewnie po Beherovkę) i zaraz wracaliśmy, ja zawsze z jakąś Fidorką w kieszeni. Był jakiś nadziemny posterunek na rusztowaniu, kilka kamer monitoringu, powiewały dwie flagi na tle pochmurnego nieba. Stała ostatnia tabliczka szlaku Oandu - Ikla, błędnie pokazująca Iklę, kiedy była już przecież na granicy, przebiegającej rowem, a oznaczonej odpowiednim zebro-pasiastym słupkiem granicznym, przy którym strzeliłam sobie pamiątkową fotkę (nie bardzo wyszła, nieważne).
 






Łotwa wita turystów podświetlanym nocą napisem, kilkoma tablicami informacyjnymi na skwerku i ścieżką przyrodniczą, zmierzającą w kierunku morza i na jakąś kamienną fortyfikację, którą początkowo uznałam za falochron, ale chyba błędnie, bo ciągnęła się daleko od wody. Większość informacji dotyczyła szlaków rowerowych, ale także nadmorskiego i E9 z nowiutkimi naklejkami.
 






Przygraniczne miasteczko Ainaži było dużo większe niż Ikla. Po przejściu kilkuset metrów (po drodze latarnia morska, muzeum i szkoła morska gdzieś dalej) znalazłam się w kompaktowym centrum. Od razu trafiłam na dworzec i odnalazłam w rozkładzie swój autobus do Rygi. Potem odnotowałam kościół, sklep z alkoholem i sklep spożywczy, w którym zrobiłam zakupy na podróż i pamiątkowe: zestaw różnych czekolad i konserw rybnych, o które prosił mnie tata.






Autobus nadjechał punktualnie, a podróż trwała jakieś dwie godziny z kawałkiem. Przyjemnie było znów spocząć na laurach. W Rydze na dworcu zaopatrzyłam się w papierową mapę zabytków i pobiegłam zwiedzić miasto, bo miałam jeszcze ponad dwie godziny do odjazdu autobusu warszawskiego. Najpierw udałam się na miejskie targowisko. Wszędzie słychać było język rosyjski. Większość oferty stanowiły tandetne szmaty, jak u nas. Na wielu straganach oferowano brusznice i żurawiny, a także granaty z Azerbejdżanu w cenie zależnej od gabarytu, od 1 do 3 euro za kilogram. Niestety w moim plecaku nie było już miejsca. W zamkniętych halach sprzedawano mięso, sery, pieczywo i pewnie dużo więcej, ale nie miałam aż tyle czasu. Kupiłam sobie po jednym z kilku rodzajów pączków, jakie robi się także w Rosji, więc naturalnie przeniknęły one do kuchni krajów nadbałtyckich. Były rewelacyjne: kapuściane, cebulowe, mięsne, a najlepsze z nadzieniem marchewkowym.
 








Wsiadłszy do autobusu z napisem "Warszawa" niezwłocznie przystąpiłam do konsumpcji pączków z mocnym postanowieniem przejścia wszystkich pozostałych estońskich szlaków długodystansowych, w mglistej, choć mam nadzieję niedalekiej przyszłości.
 
 
Informacje praktyczne
 
Wszelkie potrzebne info można znaleźć na stronie https://loodusegakoos.ee/hiking-route/oandu-ikla-375-km
 
Papierowe mapy są dostępne w informacji turystycznej w Oandu, pakiet kosztuje 5 euro. Mapy nie są zbyt dokładne, ale wystarczają. Nie są całkiem aktualne, na szlaku są zmiany przebiegu, z czego o jednej wyraźnie informują znaki w terenie, a co do drugiej sama nie jestem pewna.
 
Kierunek wędrówki nie jest bez znaczenia, szlak oznakowano dużo lepiej z północy na południe. Tak też jest ułożona rozpiska z dystansami pomiędzy poszczególnymi miejscami biwakowymi.
 
Większość trasy prowadzi drogami, najczęściej gruntowymi, szutrowymi, czasem leśnymi traktami. Odcinki ścieżek leśnych i kładek na bagnach są najpiękniejsze, ale nie jest ich niestety wiele.
 
Na szlaku można biwakować w dowolnym miejscu, lecz palić ogniska tylko w miejscach wyznaczonych. Najlepiej tam właśnie planować noclegi, biwaki są zaopatrzone w wiaty, miejsca na ognisko i najczęściej drewno, czasem wiaty noclegowe. Na szlaku jest także kilka chatek.
 
Sklepy na trasie są tylko 4: Aegviidu, Lelle, Kabli i Treimani (położone bardzo blisko siebie). Sklep w Kilingi-Nõmme jest oddalony od szlaku o 2 km.
 
Dojazd na początek szlaku w Oandu jest dość problematyczny, prawdopodobnie nie dojeżdża w ogóle komunikacja publiczna, ale można podejść z sąsiednich wsi. Mnie się akurat udało podjechać autobusem szkolnym, ale nie należy na to liczyć. Wydostanie się z Ikli, a właściwie łotewskiego Ainaži jest z kolei bardzo proste, kursują tam często autobusy do Rygi. Nie należy wierzyć rozkładom jazdy Google, które pokazują nieistniejące połączenia.