niedziela, 19 listopada 2017

Świętokrzyskie: Szlak czerwony Gołoszyce - Annopol

Kiedy kończąc przejście Głównego Szlaku Świętokrzyskiego w sierpniu 2014 roku doszliśmy z Yatzkiem do Gołoszyc odkryłam, że czerwone znaki prowadzą dalej i bardzo żałowałam, że nie idziemy dalej. Szlak nizinny Gołoszyce-Annopol o długości 108 km stanowi naturalną kontynuację Świętokrzyskiego, dochodząc do wschodniego krańca Gór Świętokrzyskich, czyli Gór Pieprzowych.

Liczyłam na większą frekwencję, ale ostatecznie zostaliśmy z Pawłem sami na placu boju. Do wyjazdu zmobilizowała nas jesienna zmiana czasu, po której trudno już by było wędrować wieczorami, a także ostatnia, jak się wydawało, szansa na przyzwoitą pogodę.

Sami się nie spodziewaliśmy, że szlak będzie obfitował w aż tyle atrakcji. Wybraliśmy ten szlak, bo nie był bardzo daleko, nie był za długi i był czerwony :-).

Relację z przejścia zacznę od tego, że już na samym wstępie stałam się ofiarą rutyny. Pozapominałam mnóstwa rzeczy, w tym kurtki puchowej. Na samą myśl o jej braku już czułam szron osadzający mi się na plecach. Na szczęście życzliwy kierowca i telefon do domu załatwiły sprawę: autobus zatrzymał się po drodze i kurtka znalazła się ponownie w moim posiadaniu. Paweł wsiadł do autobusu relacji Cieszyn-Kraków w Tychach, w Krakowie przesiedliśmy się na pociąg do Kielc, a tam w bus do Gołoszyc.
 


 
Wiedzieliśmy już gdzie znajduje się początkowa kropka, bo oboje byliśmy już w tym miejscu wcześniej. Na drzewie były dwie kropki: jedna z dwóch (bo jedna jest na końcu lipowej alei) kropek kończących Główny Szlak Świętokrzyski i kropka oznaczająca początek Szlaku Gołoszyce-Annopol. Wierzę, że sfotografowaliśmy się z tą właściwą :-)



 
Jak tylko znaleźliśmy się na właściwym szlaku (z początku pomyliliśmy się i poszliśmy główną drogą, jednak trzeba się było wrócić i skręcić jeszcze przed przystankiem), znakowanie było ledwo widoczne, namalowane kilkadziesiąt lat temu i skryte pod porostami. Szliśmy kierując się mapą drogami asfaltowymi. Widoki były typowo polskie - lekko pofalowana równina, pola i wsie.
 












W Modliborzycach zamajaczył nam na horyzoncie kościół pw. św. Benedykta z XV w., szlak właśnie tam nas prowadził, więc mieliśmy też okazję przyjrzeć mu się z bliska. Drzwi były otwarte, więc zajrzeliśmy do środka.
 








Dalej szliśmy asfaltem przez Rudniki i Bratkowszczyznę. Na przydrożnym drzewie zauważyliśmy dzięcioła pstrego dużego, najpospolitszego z polskich dzięciołów, który z zapałem wydłubywał coś z pnia.
 
 










O urodzie tego odcinka stanowiły piękne aleje lipowe. Od skrzyżowania z główną drogą do Opatowa oznakowanie było lepsze, nie był to jednak koniec przygód.
 






Zeszliśmy w bardzo malowniczą dolinę. Pastwiska przetykane były zadrzewieniami, pasły się krowy, było cicho i spokojnie. Dnem doliny płynął strumyk, a ja wyraziłam nadzieję, że nie będziemy musieli przechodzić go w bród. W tym momencie droga właśnie się obniżyła i naszym oczom ukazał się bród. Po chwili dostrzegłam jednak coś na kształt kładki - dwa stare betonowe słupy przerzucone przez rzeczkę, w tym jeden pęknięty, z gałęzią w charakterze poręczy. Paweł przeszedł pierwszy i mostek nie runął, uznałam więc, że i ja mam szansę. Kurczowo przytrzymując się gałęzi drobnymi kroczkami przedostałam się na drugą stronę.
 














Ze szczytu wzniesienia znajdującego się po drugiej stronie doliny zobaczyliśmy jedną z większych atrakcji na szlaku - Zamek Krzyżtopór w Ujeździe (XVII wiek). Była tam też stara kapliczka.
 









Było już dość późno, więc na zwiedzanie nie mieliśmy szans (nie szkodzi, już tam byłam). To na czym nam bardziej zależało to znalezienie noclegu. Zapytaliśmy w wiejskim sklepie, ale bez skutku, zajrzeliśmy do świetlicy wiejskiej - bez szans, spróbowaliśmy na zamku - też nic z tego. Przy głównej drodze były wiaty, ale bardzo przewiewne. Uznaliśmy, że tam się nie wyśpimy i poszliśmy dalej z zamiarem rozbicia namiotów. Miejsce na biwak znaleźliśmy dość szybko, na skraju śródpolnego zadrzewienia. Widzieliśmy stamtąd oświetlony zamek, ale z zamku raczej nikt nie widział nas. Było zimno i wilgotno. Rozbiliśmy namioty i wpełzliśmy do ciepłych śpiworów. Ugotowałam sobie w przedsionku zupkę przywiezioną jeszcze z Nowej Zelandii, poprawiłam czekoladą i żelkami, po czym udałam się na spoczynek.
 


Pobudka nastąpiła jeszcze przed świtem, a o 7:10 byliśmy już z powrotem na szlaku, a raczej w polu, bo szlak zniknął, by odnaleźć się dopiero na drodze w najbliższej wiosce. Dużo było tam charakterystycznych dla tego regionu skromnych drewnianych domków.
 






Dalej droga prowadziła lessowym wąwozem. Lessowi przyjrzeliśmy się z bliska, ale nie było to wcale ostatnie spotkanie z tą niezwykle ciekawą skałą.
 




 
 
 
 
Cieszyłam się na myśl o eksploracji ruin zamku w Konarach, ale tutaj spotkało nas rozczarowanie. Odbiliśmy od szlaku na pagórek, znaleźliśmy wały, ale wewnątrz wałów był tylko śmietnik i chaszcze. Nie udało nam się zlokalizować sklepienia piwnicy, którego zdjęcia widziałam w internecie.
 



Drugie śniadanie wypadło w wiacie przeznaczonej dla rowerzystów (czerwony szlak przebiega w dużej mierze wspólnie ze szlakiem rowerowym Green Velo). Dalej było więcej lessu i miejsce bitwy pod Konarami (bitwa pomiędzy wojskami austro-węgierskimi a rosyjskimi miała miejsce w 1915 roku).
 






Dalej szlak wiódł polami, obsadzonymi piękną kapustą, obramowanymi zaroślami kolorowej trzmieliny. Bardzo tam było ładnie, tylko okropnie surowo, zimno i wilgotno. Podobną aurę opisywał Reymont w "Chłopach", a opis postępującej jesieni to mój ulubiony fragment. Brrr.
 






W Górkach Klimontowskich szlak okrążył park pałacu Leduchowskich z XIX wieku. Otoczony wysokim płotem pałac był pięknie odremontowany, ale pozostając w rękach prywatnych, nie był udostępniony do zwiedzania. Nad stawem były też ruiny młyna.
 




Do Klimontowa był już stamtąd rzut beretem. Zabawnym akcentem z poprzedniej epoki był Ludowy Klub Sportowy Klimontowianka, a dalej główna atrakcja: klasztor dominikański i bardzo barokowa (kolumny, złocenia, róż) kolegiata św. Józefa z XVII wieku. Przy klasztorze spotkaliśmy się z Małopolską Drogą Świętego Jakuba.
 


















Zmierzając w kierunku Ossolina czekaliśmy na kolejne ruiny, ruiny zamku Ossolińskich. Najwyraźniej XVII wiek był czasem największego dobrobytu w tych okolicach. Z zamku pozostała do dziś tylko część fundamentów, fragment jakiejś kolumny i arkadowy most wiodący na podzamcze.
 




W Ossolinie zajrzeliśmy też do podziemnej kaplicy, naturalnie również XVII-wiecznej. Obok kaplicy były dwa domki, dla pielgrzymów czy pustelników, ale zamknięte. Za to po drugiej stronie ulicy fajna wiata.
 








Później weszliśmy w pola i sady, dla odmiany było trochę dreptania błotnistą drogą gruntową. Rolnicy zbierający z pola kapustę spojrzeli na nas wilkiem... Wśród jabłoni zaś mogliśmy oglądać skutki rosyjskiego embarga. Jabłka były wspaniałe i soczyste, a że leżały na ziemi, wzięliśmy sobie coś na deser. Były też ostatnie kwaśne maliny i gnijące resztki pomidorów, wśród których znaleźliśmy kilka nadających się do spożycia. Stwierdziliśmy zgodnie, że Ziemia Sandomierska to raj dla freegan.
 














W Chobrzanach ujrzeliśmy pomnik przyrody "Gruszę Żeromskiego", gdzie ponoć przesiadywał Stefan Żeromski i pisał "Popioły". Niestety po uderzeniu pioruna ostało się zaledwie pół gruszy, a i tą drugą połowę drąży próchnica.
 


 
 

Następna miejscowość na trasie to Koprzywnica. To na nią czekałam najbardziej, gdyż bardzo chciałam zobaczyć pocysterski kościół św. Floriana z XIII w. i połączony z nim klasztor, z którego zachowało się jedynie wschodnie skrzydło. Romańska budowla była przebudowywana, ale zachowało się wiele pierwotnych elementów. Zajrzeliśmy do wnętrza przez szybę, a wtedy nadszedł ksiądz proboszcz. Otworzył drzwi i zachęcił nas do zwiedzania. Oprócz romańskiego sklepienia i kolumn ciekawe były też gotyckie polichromie z początku XV w.
 
Proboszcz od razu wydał nam się niezwykle sympatyczny i trochę żal nam było, że jest dopiero 15, inaczej od razu zagadnęlibyśmy o możliwość noclegu. Zapytał nas czy wędrujemy do Santiago i musieliśmy się przyznać, że idziemy, nie dość że w odwrotną stronę, to na tak krótkim dystansie :-).
 


 

 
 












Byliśmy już prawie w połowie szlaku, a tego dnia przeszliśmy już 36 km, ale chcieliśmy (czy raczej ja się uparłam) jeszcze wykorzystać ostatnią godzinę dnia, więc po zakupach w małym sklepiku ruszyliśmy dalej. Za miastem, jak dowiedzieliśmy się w sklepie, miała być jakaś agroturystyka. Żadnej tablicy nie było, ale udało nam się wywiedzieć gdzie się znajduje. Właściciel nam jednak nie otworzył. Próbowaliśmy szczęścia w ostatnim domu, ale mieszkańcy wyraźnie się nas obawiali i nie zgodzili nawet na to, żebyśmy rozbili namioty w ogrodzie. Szlak poprowadził nas na zarośnięty mokrą trawą wał przeciwpowodziowy Koprzywianki. Po 38 km mieliśmy już dość. Zaczynało się ściemniać. Paweł chciał już rozbijać namiot wśród jabłoni, ale ja broniłam się przed tym rękami i nogami - na myśl o noclegu w mokrej trawie, nad brzegiem Koprzywianki, przechodziły mnie ciarki :-). Stanęło na tym, że spróbujemy w następnej wiosce. Zapukaliśmy do drzwi domu, w którym paliło się światło. Otworzyła nam miła starsza pani, wyraźnie nie wiedziała co z nami począć, ale zaprosiła na gorącą herbatę i obiecała pomóc. Tu również się nas obawiano, ale po długich rozważaniach i próbach znalezienia nam czegoś w okolicy gospodarze wpadli na pomysł żeby zapytać u księdza w Koprzywnicy. Ksiądz już nas znał i zaprosił nas do siebie. Nie musieliśmy wracać - odwieziono nas samochodem. Bardzo szczęśliwie się to wszystko ułożyło, a nocleg okazał wyśmienity - w starym budynku czekał na nas ciepły pokój, mogliśmy się umyć i zrobić sobie kolację. Tym razem ja zgarnęłam tapczan, a Paweł wylądował na glebie...





Po porannej mszy ksiądz proboszcz podwiózł nas do miejsca, z którego nas wywieziono poprzedniego wieczora i od razu zanurzyliśmy się w mokre trawy wału. Słońce przygrzewało, kluczyliśmy trochę po sadach, chcąc ominąć najgorsze trawy i w sumie szło nam się dobrze. Świetnie było widać krawędź terasy zalewowej - zbliżaliśmy się do Wisły.















Wkrótce na horyzoncie zamajaczyły zabudowania Sandomierza.
 
 
 











Od dawna chciałam odwiedzieć Sandomierz i jak wszyscy wierni fani serialu "Ojciec Mateusz" poczuć się jak na dochodzeniu. No i się zaczęło!
 




Pierwsze co się okazało, to że szlak nie prowadzi prosto na zamek. Na zdjęciach w internecie wszyscy mają zdjęcia z frontem zamku, na szosie, tymczasem szlak wspina się najpierw wyjątkowo ładnie wyciętym w terenie lessowym Wąwozem Królowej Jadwigi, zagląda do Kościoła Nawrócenia św. Pawła (XIV-XVII wiek), zawraca w kierunku Kościoła św. Jakuba i dopiero wtedy prowadzi na zamek - od tyłu.
 




 
 




Ten odcinek przebiegał wspólnie z Małopolską Drogą św. Jakuba, zmierzającą w kierunku Krakowa przez Klimontów i Koprzywnicę.
 

Kościół św. Jakuba z XIII wieku był szalenie ciekawy. W przeciwieństwie do większości budowli romańskich był zbudowany z cegły, więc już trochę gotycki (do Polski wszystko dociera z opóźnieniem...). Piękne były ceglane ornamenty, a przy drzwiach widać było resztki glazury. Polichromie zostały niestety skute na początku XX wieku wraz z większością glazury.
 








Wnętrze robiło dziwne wrażenie - coś się nie zgadzało. Po chwili odkryłam, że zgrzyt w postrzeganiu powoduje różnica między wysokością łuków, po prawej stronie były wyższe, a po lewej niższe.
 
 


Za kratą był obraz Matki Bożej Różańcowej w otoczeniu secesyjnych kwiatów.
 




Za kościołem ruszyliśmy już prosto na zamek. Wzniesiony przez Kazimierza Wielkiego, a później rozbudowywany, nie był jednak pierwszym na tym miejscu - wcześniej była tutaj warownia wielokrotnie najeżdżana przez Mongołów.
 
 


Z obiektów sakralnych została nam już tylko Katedra Narodzenia NMP, mocno barokowa w wystroju, sklepienie było bardzo przyjemne dla oka, reszta - nie w moim guście.
 




Od zabytków głowy już nas bolały, więc ruszyliśmy szlakiem w stronę, jak mniemaliśmy, rynku, aż tu naszą uwagę przykuła tablica z wypisanymi kredą nader smakowitymi słowami  "żurek, pieczeń wieprzowa, frytki...". Chwilę zajęło wyśledzenie obiektu, który te pyszności oferował. W piwnicach kurii był niewielki bar, a w nim jeden tylko rodzaj zestawu obiadowego, w przystępnej cenie (21 zł za dwudaniowy obiad to całkiem nieźle).
 



 
 

Po obiedzie, ładowaniu baterii i wykręcaniu skarpetek wróciliśmy na szlak. Sandomierz to małe, ale urocze miasteczko, którego urok potęguje sława przestępczego gniazda. Fani serialu wciąż przybywają żeby poczuć kryminalną atmosferę. Rynek okazał się mniejszy niż sobie wyobrażałam, nie był tak wesoły i zatłoczony jak na filmie. Odnalazłam budynek poczty, który gra komisariat, zrobiliśmy rundkę dookoła rynku (tylko nie mieliśmy rowerów...). Nie spotkaliśmy jednak ani Ojca Mateusza, ani Komendanta Możejki, ani pięknej pani burmistrz :-).
 








 
 



Czerwone, zielone i żółte znaki sprowadziły nas ze stromej skarpy schodkami w dół, do poziomu Wisły.
 
 






Kawałek wału, ławeczki i oto szlak odbijał w krzaki. Teraz miała być największa atrakcja całego szlaku: Góry Pieprzowe. To jednak co czekało nas w tych górach po stokroć przewyższyło nasze oczekiwania!

Zaczęło się niewinnie. Wychodnie łupków kambryjskich to było coś! Tego typu odsłonięcia to unikat w skali europejskiej - te skały są bardzo, bardzo stare, nie wychodzą na wierzch ot tak. Góry Pieprzowe stanowią ostatni widoczny fragment Gór Świętokrzyskich, odcięty wyraźnie od niżej położonych terenów po drugiej stronie Wisły.

Rozpoczęliśmy podejście, starając się nie zjechać po kambryjskim żwirku.
 




Ścieżka pięła się stromo w górę, równie stromo sprowadziła nas na dno jaru i znów w górę, do punktu widokowego. Jeśli zwykli turyści mają tam w ten sposób dojść to nie wróżę wielkiej frekwencji! To jednak nie był koniec. Chwilę się wahaliśmy, ale postanowiliśmy wędrować z honorem i ortodoksyjnie. Czekały nas kolejne niewiarygodnie wprost strome zejścia, sarnie ścieżki przez kolczaste zarośla głogu, dzikich róż i derenia. Szlak trawersował urwiska, był ubezpieczony linami, bez których nie dałoby się go przejść. Liny były przypomocowane do drewnianych słupków, większość z nich jednak zmurszała i została wyrwana z ziemi. Liny także murszały, a jednak musieliśmy na nich polegać. Kto by pomyślał, że będziemy spuszczać się na linach w dolinę środkowej Wisły? Wszystko to aż za dobrze przypominało Nową Zelandię i tamtejsze ścieżynki. Wędrówkę utrudniał mi brak grotów w kijkach, których jeszcze nie udało mi się wymienić. I tylko widoki na Wisłę i Sandomierz były wspaniałe.
 













W żadnej relacji w internecie nie było nic o tych ścieżynkach dla kozic. Zdecydowanie nie spodziewaliśmy się takich trudności! Dobrze, że zaplanowaliśmy krótszy dystans do Dwikóz, bo do Zawichostu w tym tempie nie dotarlibyśmy przed północą. Fotki, na których jestem ja zostały wykonane przez Pawła :-)
 










Pod koniec musieliśmy odbić ze szlaku na kilka metrów, bo szedł stromo w jakieś straszne krzaki. Wyszliśmy na skarpę i tam zaraz szlak się znalazł, więc uznaliśmy, że odstępstwo było akceptowalne. Za krzyżem ostatni raz na sam dół, liny już pękały, ale jakoś spełzliśmy, a raczej zjechaliśmy, a dalej już była droga. Uff! Dwie wiaty, jedna bez ławek, ale na uboczu, druga spoko, ale przy drodze.
 
 
 











Ze szczytu wzniesienia dostrzegliśmy to, co widzieliśmy już dawno oczyma wyobraźni - Roztocze. Długie pasmo majaczące w oddali wyglądało bardzo zachęcająco. Stwierdziłam, że będzie je trzeba kiedyś strawersować!
 


Stacją kolejowa Metan w Nowym Kamieniu to pamiątka po międzywojniu. Przed wojną znajdowała się tam huta szkła. Do dziś pozostała tylko betonowa konstrukcja i stary wiadukt.
 






Dalej szliśmy wygodnym asfaltem, skrajem doliny Wisły, tuż pod krawędzią terasy zalewowej. Wieś była oczywiście ulokowana tak, żeby łatwo mogła być zalana przy okazji powodzi. Jak to zwykle w naszym kraju. Stoki terasy były pocięte polami, ogrodami i kawałkami nieużytków, które pełne były późnojesiennych kwiatów i zwiędłych chaszczy.
 











Na przejeździe kolejowym zmieniliśmy stronę i kolejna dróżka doprowadziła nas tyłami do Dwikóz. Oglądaliśmy opuszczony budynek przetwórni, który lata świetności miał już dawno za sobą. Na ścianach można było jeszcze odcyfrować napisy: "kompot z czarnej porzeczki", "dżem truskawkowy". Nie wszystko jednak popadło w ruinę, zbliżając się do centrum miejscowości odkryliśmy zakład produkcji wina i koncentratów.
 






Miejscówkę mieliśmy już wcześniej zaklepaną za wstawiennictwem proboszcza z Koprzywnicy. I tak dzięki uprzejmości księdza proboszcza parafii w Dwikozach mogliśmy przenocować w salce katechetycznej. Musieliśmy tylko zaczekać aż para narzeczonych załatwi swoje sprawy urzędowe. Wdrapaliśmy się na wzgórze z kościołem, z którego był świetny widok, a dalsze oczekiwanie umilił nam ksiądz proboszcz zapraszając na gulasz z kaszą :-) W salce był tapczan, który tym razem zajął Paweł, a ja wymościłam sobie legowisko na ławkach. Po kisielu rozegraliśmy jeszcze partyjkę ultralekkiego domino i poszliśmy spać.
 










W nocy lało, a mnie spało się wyśmienicie. Nadszedł jednak ostatni dzień wycieczki i trzeba było się zmobilizować. Wstaliśmy jeszcze po ciemku i wyszliśmy w deszczu chcąc po południu zakończyć przejście szlaku.
 


Szlak był oczywiście fatalnie utrzymany, było nawet takie kuriozum jak przejście przez tory w miejscu zakazanym. Nie przejęliśmy się :-)
 

Odcinek skrajem lasu był szczególnie przyjemny widokowo. Uwielbiam widoki na rozmiękłą ziemię i butwiejące listowie... Bardzo to była romantyczna okolica. W dziupli dębu schowano kapliczkę Matki Boskiej.
 



 
 


Wypełznąwszy z któregoś z kolei wąwozu wydostaliśmy się na płaskowyż obsadzony milionami jabłoni, były też czereśnie o czerwieniejących liściach. Droga była potwornie błotnista, na wysokości pola marchwi zastanawiałam się już czy nie zjechać grawitacyjnie - akurat było trochę z górki. Nie przystawaliśmy żeby się na dobre nie przykleić. Pod koniec tej błotnistej przeprawy napotkaliśmy nowy szlakowskaz szlaku czerwonego oraz lubelskiego Camino wieszczący już niecałe 4000 do Santiago. Ten kierunek nas jednak nie interesował - niedaleko było już do Zawichostu.
 














Zawichost był bardzo ponury. W mojej wyobraźni miał być klejnotem szlaku - pradawny gród położony na wiślanej skarpie, z przeprawą promową (to dopiero romantyczne!), w pierwotnym planie był tutaj nawet biwak z widokiem na wschód słońca. Rzeczywistość tkwiła jednak w połowie w rosyjskim zaborze, a w połowie w głębokim PRL - kombinacja nader przygnębiająca, szczególnie pod szarym niebem i w zimnej mżawce. Jedynym wartym uwagi obiektem był gotycki kościół, pod którym odkryto fundamenty romańskiej świątyni. Klucze były w sąsiednim klasztorze, ale nie mieliśmy już niestety czasu.
 






Z małym błądzeniem w okolicach wału przeciwpowodziowego dotarliśmy w deszczu do Piotrowic. Tutaj dawniej szlak czerwony się kończył, dopiero później został przedłużony do Annopola. Moje pięty, które obtarłam w dziurawych butach nie protestowałyby gdyby koniec znajdował się właśnie tam, podobnie stopa, w której coś zaczęło mnie kłuć już w Sandomierzu. Trzeba było jednak zacisnąć zęby i iść dalej. Krótką przerwę zrobiliśmy na ławeczce z widokiem na malownicze rozlewisko Wisły. Starorzecze znajdowało się już na terenie Obszaru Natura 2000 Przełom Wisły w Małopolsce. Nie wiem tylko gdzie ta Małopolska, bo z jednej strony Świętokrzyskie, z drugiej Lubelskie :-) Pewnie chodzi o krainę historyczną.
 
 
 




Zabudowania Piotrowic pamiętały lepsze czasy... Bardzo ładna była żeliwna tablica oznajmiająca lokalizację Ochotniczej Straży Pożarnej - niezmiennie od 1923 roku. Taka sama była też w Zawichoście. Ciekawa była też krawędź terasy z czymś w rodzaju lessowego klifu.
 










Na skraju wsi oznakowanie wróżyło coś niebezpiecznego, na szczęście nas spadające do rzeki samochody nie dotyczyły - szlak skręcał na wał przeciwpowodziowy i szedł wzdłuż Wisły aż do mostu w Annopolu. Na wale nie było żadnej drogi ani ścieżki, tylko mokra trawa, po której szło się bardzo wolno. Szybko miałam tego dość i postanowiłam zejść z wału i iść błotnistymi koleinami polnej dróżki, prowadzącej wzdłuż wału, od strony Wisły. Tym sposobem prawie że udało mi się osiągnąć tempo Pawła, który pędził wałem, czując już w kościach rychły koniec wędrówki.
 









Długa prosta zakończyła się na moście. Pomachaliśmy Świętokrzyskiemu, przywitaliśmy Wisłę i Lubelskie. Wody w Królowej Polskich Rzek było dużo i nie było widać piaszczystych łach, które normalnie powinny chyba tam być. Mimo to rzeka wyglądała pięknie, tocząc swoje sine wody w naturalnej dolinie. Niskie brzegi porastały wierzby, bliżej miasta była stroma skarpa.
 














Za mostem uroczyście świętowaliśmy osiągnięcie granicy miasta, nie był to jednak koniec szlaku. Tylko znaki się skończyły - najwyraźniej lubelskie PTTK nie jest zainteresowane szlakiem. Zauważyliśmy jeszcze tylko dwa znaki na starych słupach, ledwo widoczne.
 






W centrum skupiliśmy się na poszukiwaniu kropki oznaczającej koniec szlaku. Kropki nie było! Trafiliśmy instynktownie na przystanek, obok którego były na słupie szlakowskazy, ale wskazywały one tylko szlak niebieski. Kawałek za przystankiem zobaczyliśmy nowe czerwone znaki - nie były to jednak znaki szlaku Gołoszyce-Annopol, a kolejnego szlaku czerwonego: Szlaku Walk Partyzanckich Annopol-Bidaczów Stary. Gdyby nie zapowiadany na następny dzień orkan i opady śniegu może zdecydowalibyśmy się na kontynuację, tym razem jednak stanęło na tym, że czym prędzej ewakuujemy się z Annopola do domów. Obejrzeliśmy jeszcze zabytkowy drewniany kościółek i wróciliśmy na przystanek.
 
 
 






Szczegóły naszej peregrynacji z Annopola do Krakowa zasługują właściwie na osobną relację... Znaleźliśmy się oto na końcu świata. Busy, które tamtędy jeździły to były busy-widma. Były w rozkładzie, ale żaden z nich nie zajeżdżał na przystanek. Infolinie milczały lub miały pretensje o to, że chcielibyśmy gdzieś jechać, informowały, że busy wyjeżdżają z Lublina pełne i nie zabierają nikogo po drodze. W takiej sytuacji, za poradą jakiejś pani, zdecydowaliśmy się pojechać do Kraśnika i stamtąd próbować wydostać się pociągiem. W Kraśniku okazało się, że jak to zwykle bywało w zaborze rosyjskim, stacja kolejowa zlokalizowana została kilka kilometrów za miastem. Pojechaliśmy na nią miejskim autobusem. Stacja znajdowała się już jakby jeszcze dalej niż na końcu świata. Od dawna zamknięta, nie posiadała nawet wc. Był tojtoj kierowców miejskich autobusów, ale do ich wyłącznego użytku, dla szerszej publiczności zamknięty na kłódkę. A my, naiwni, liczyliśmy na poczekalnię i wifi!
 
 


Dygocząc z zimna czekaliśmy na pociąg (znaleźliśmy szczęśliwie połączenie do Krakowa przez Rzeszów). Minęła już godzina, kiedy z megafonu ogłoszono 40-minutowe opóźnienie, z czasem uległo ono zmianie, oczywiście na większe. Czekaliśmy prowadząc wesołe rozmowy wraz z innymi podróżnymi, zesłańcami na to pustkowie. W końcu z ciemności, które tymczasem zapadły, wyłonił się pociąg, nie ten, na który czekaliśmy, ale jednak pociąg. Jechał do Rzeszowa - wsiedliśmy. Na zaplanowaną przesiadkę spóźniliśmy się ponad godzinę, ale po 23 miał nadjechać kolejny pociąg. Nadjechał i tym razem już bez większych opóźnień, a jedynie z 50-minutowym postojem w Płaszowie (tyle trwa dopięcie wagonów z Zakopanego!) dotelepaliśmy się do Krakowa Głównego. Była 2 w nocy. Do domów rozjechaliśmy się następnego dnia rano, po awaryjnym noclegu w Krakowie. Ależ to była wyprawa!
 
 
Podsumowanie

Szlak Gołoszyce-Annopol pokonaliśmy w cztery dni, 24-27 października, ale ponieważ zaczęliśmy i skończyliśmy o 14:30 właściwie były to trzy dni. Jeśli liczyć trzy to nasza średnia wyniosła 36 km na dzień, jeśli cztery to 27 km, co też nie jest złym wynikiem.

Szlak ten można by nazwać szlakiem jabłoni, bo co najmniej połowa szlaku biegnie przez wspaniałe sady, są też malownicze pola kapusty, a ostatni etap wiedzie wałami przeciwpowodziowymi, najpierw Koprzywianki, później Wisły. Nie brakuje atrakcji kulturowych i zabytków: ruiny zamknów, średniowieczne kościoły i klasztory, wreszcie Sandomierz. Szlak jest płaski (z wyjątkiem ekstremalnego fragmentu przez Góry Pieprzowe), urozmaicony i bardzo ciekawy. Jedynym mankamentem jest wszechobecny asfalt.

Do nawigacji używaliśmy mapy Compassu "Wyżyna Sandomierska" w skali 1:75 000. Mapa była niezbędna, bo szlak był źle oznakowany. Zaczęła się drzeć od razu i po zakończeniu była poprzedzierana w wielu miejscach. Na koniec zgubiłam ją w autobusie.


W nagrodę po powrocie do domu odkryłam w skrzynce pocztowej przesyłkę z USA, a w niej cetyfikat przejścia Appalachian Trail :-)
 

Film z wycieczki  tutaj: https://youtu.be/Kf7Qjzxp2r4