poniedziałek, 9 maja 2016

Beskid Mały: Szlak zielony Gaiki (Bielsko-Biała) - Sucha Beskidzka

Stęskniwszy się za stronami rodzinnymi i czując jednocześnie potrzebę przejścia jakiegoś szlaku za cel weekendowej wycieczki obrałam Beskid Mały. Pasma tego nie eksplorowałam jeszcze porządnie, zwykle wybierając w takich przypadkach jednodniowe trasy w bliższym Beskidzie Śląskim. Znałam Beskid Mały tylko z Małego Szlaku Beskidzkiego, więc wybrałam drugi co do długości szlak, który trawersuje całe pasmo - szlak zielony, liczący 53,1 km. Początkowo planowałam przejście w trzy dni, jednak moja obecna dobra forma sprawiła, że pokonałam go w dwa dni. Początek szlaku znajduje się na szczycie Gaiki, koniec zaś przy dworcu kolejowym w Suchej Beskidzkiej.
Najłatwiej było mi się dostać na Gaiki z Bielska-Białej podchodząc szlakiem niebieskim, rozpoczynającym się przy głównej drodze, łączącej Bielsko z Krakowem. Wysiadłam o dwa przystanki za wcześnie, wskutek czego musiałam jeszcze podejść na Kopiec. Szlak zaraz zgubiłam, ale odnalazłam ponownie przy zabytkowej leśniczówce. Wspięłam się szybko na szczyt, gdzie skręciłam w szlak czerwony i zaraz już byłam na Gaikach, gdzie oficjalnie zaczęłam wędrówkę zielonym szlakiem.









Pogoda była jak na zamówienie, a buczyna właśnie się zazieleniła i było po prostu cudownie. Szło mi się doskonale, trasa była leśna, a od czasu do czasu pojawiał się jakiś widok na  polankach. Na zejściu do Żarnówki Małej było już widać zalew, tzw. Jezioro Międzybrodzkie, znane mi już z MSB.






Przeszedłszy przez zaporę skręciłam w lewo i skierowałam się ku Porąbce. Po drodze zawładnęła mną perspektywa konsumpcji drożdżówki i kefiru. Udało mi się to pragnienie zrealizować w przyszlakowym Lewiatanie.



Było jeszcze wcześnie, więc posiedziałam w słońcu, a następnie ruszyłam dalej. Opuściwszy teren zabudowany wspięłam się leśną dróżką pod Bukowski Groń. To także nastąpiło bardzo szybko, więc spoczęłam na godzinę z okładem pod zielonym sklepieniem bukowej puszczy. Nocleg zaplanowałam w chatce studenckiej na Przełęczy Bukowskiej, która na stronie internetowej ogłaszała, że jest otwarta. Na miejscu okazało się, że jest zamknięta na cztery spusty, otwarty był jednak zabudowany ganek. Ostatecznie postanowiłam zanocować na ganku, ale ponieważ liczyłam na chatkowy materac nie miałam ze sobą swojego dmuchanego i musiałam zrobić sobie legowisko z wycieraczek :-)







Wieczorem dumałam nad mapą i powzięłam ambitny zamiar przejścia następnego dnia części szlaku zaplanowanej na dwa dni. Pokoik był w sumie przytulny, ale na wycieraczkach wygoda była średnia i budziłam się w nocy parę razy. Chcąc sprawdzić która godzina nieświadomie przestawiłam sobie zegarek, o czym dowiedziałam się dopiero w Suchej Beskidzkiej. Nie wiedziałam o której nastąpi wschód słońca, a kiedy obudziłam się rano było już jasno, więc wstałam. Zegarek wskazywał 6:00, wyszłam o 6:30 - jak się potem okazało była dopiero 5:30 :-)
Wschód słońca był całkiem ładny, choć generalnie nie przepadam za tą porą dnia. Ponieważ nie tylko chatka, ale i studnia były pozamykane na kłódki musiałam się obejść bez wody. Rano jednak zaraz dotarłam do kapliczki położonej nad wydajnym źródłem.




Gdzieś pod Wielką Bukową, na zboczu, spłoszyłam trzy okazałe jelenie. Chyba były moim widokiem zdziwione. Na całym szlaku było mnóstwo kapliczek, bardzo ładnych, nie licząc plastikowych kwiatków. Na Przełęczy Kocierskiej nie było żywego ducha.



Na drodze, którą szlak schodził do Kocierza Rychwałdzkiego przegapiłam skręt, więc jeszcze nadłożyłam dobre pół kilometra. Kolejne podejście kończyło się polaną z widokiem, a dalej były do obejrzenia pobliskie Skały Zamczyska i Jaskinia Lodowa. Bardzo fajne skałki, w tym dwie obite i znakomite miejsca biwakowe, tyle że bez wody. Chcąc przejść zielony szlak w dwa dni najlepiej rozbić się na noc tutaj lub na kolejnej polanie, z moim zdaniem najlepszym widokiem w całym Beskidzie Małym. Polana jest chyba około Przełęczy Płonnej. Na horyzoncie cały Beskid Żywiecki z Pilskiem i Babią Górą na czele, jeszcze przyozdobionymi resztkami śniegu.






Dalej szlak wiódł znów lasem, w którym schowały się kolejne skałki i kompleks jaskiń Czarne Działy. Stamtąd już tylko krótki odcinek do Gibasówki i kolejnej chatki studenckiej, również zamkniętej. Do południa było jeszcze daleko, więc cóż miałabym tam robić cały dzień - kierunek Sucha!




Pod Łamaną Skałą spotkałam idącego z naprzeciwka kolegę. Pogadaliśmy trochę, ale musiałam się zwijać chcąc zdążyć na ostatni autobus do Bielska. Nie miałam świadomości, że jestem godzinę do przodu :-). Zejście do Krzeszowa Górnego poszło szybko, było trochę asfaltu, ale do przeżycia. Ładny kościół, którego nie widziałam jeszcze z bliska, a na końcu wsi, na samej górze sklep spożywczy. Kolega twierdził, że dobrze zaopatrzony, ale kefiru nie mieli i musiałam się zadowolić dwoma porcjami Danio :-(




Wypoczęłam chwilę na ławce, po czym podjęłam trud zdobycia Żurawnicy. Ścieżka trawersowała zbocze zaliczając ciekawe skałki, po czym dołączyła do czerwonego szlaku.




Przysiółek na Przełęczy Carchel, wraz z kapliczką wyglądał ślicznie w wiosennej zieleni, niestety widać też było jakieś roboty ziemne. Na Przełęczy Lipie była kolejna osada, do której prowadziła nieco podmokła i słabo oznakowana droga polna. Przede mną stał już ostatni szczyt do zdobycia - Lipska Góra.





Zaczęłam już odczuwać zmęczenie, więc chciałam jak najszybciej dotrzeć do Suchej. Przed szczytem zobaczyłam czwartego tego dnia jelenia, a potem dość ostro w dół zeszłam do cywilizacji. Ostatni odcinek prowadził do centrum Suchej Beskidzkiej główną drogą. Szlak kończył się ewidentnie przy dworcu kolejowym, jednak nie udało mi się znaleźć kropki, więc musiałam zadowolić się pierwszym znakiem. 11,5 godziny, z małymi przerwami i ponad 38 km, mój nowy rekord dziennego przejścia! Jeśli doliczę jeszcze dojście na dworzec w Bielsku i do domu z przystanku to wychodzi 39 km! . A za mną już bus do Bielska, bardzo byłam zdziwiona godziną odjazdu, ale dopiero kiedy w telefonie zobaczyłam inną godzinę i zadzwoniłam do rodziny olśniło mnie, że przestawiłam sobie zegarek :-)



środa, 4 maja 2016

Te Araroa: sprzęt

Czas na podsumowanie sprzętowe. Przygotowałam listę sprzętu, wystarczy kliknąć, a się powiększy (najlepiej otworzyć w nowym oknie). Zapomniałam dodać chusteczki bawełniane 2 szt, papier toaletowy (kilka listków) i zegarek :-). Jest to lista rzeczy, które miałam w plecaku, nie wszystkiego co miałam w Nowej Zelandii. Wszelkie rzeczy zapasowe, to co uzupełniałam, znajdowało się w paczce i podróżowało równolegle pocztą.



Kijki
Rzecz niezbędna, zwłaszcza na tym szlaku. Leki Corklite są ciężkie, ale mocne i wygodne, więc kiedy poległy (zjechałam ze ścieżki, łamiąc kijek wciśnięty pod kamień) nowe chciałam takie same. Używam kijków jako drugiej pary nóg, narażając na duże obciążenia, nie noszę ich bezczynnie :-). Zawsze zakładam rękawiczki rowerowe, intensywność użytkowania kijków nawet u najbardziej gruboskórnych powodowała powstawanie pęcherzy.

Plecak
Muszę przyznać, że wybrałam idealny plecak na taką trasę. 580g, wodoodporny, niezwykle wygodny nawet przy większych obciążeniach (16kg na pewno). Po 2000km na szlaku (czyli 2500 w sumie) w miejscu rolowania nitki dyneemy zaczęły się oddzielać od reszty materiału i powstały nieszczelności, tak że pod koniec w czasie opadów deszczu do środka dostawało się trochę wody (używałam i tak worków wodoszczelnych, więc, te kilka kropel nie miało aż takiego znaczenia. Wersja 60l jest największa, ma 45l w komorze głównej i muszę przyznać, że z 10-dniowym zapasem jedzenia ledwo się mieściłam.
 
 
 
Spanie



Namiot MLD Solomid XL spisał się bardzo dobrze. Podejrzewałam go o przeciekanie, jednak okazało się, że krople wody pochodziły ze ściekającej kondensacji. Był bardzo odporny na wiatr - w identycznych warunkach namioty tunelowe kładły się, kiedy wiatr zmieniał kierunek, a niektórym kopułom wiatr wyrywał śledzie. Używałam aluminiowych śledzi V Hilleberga, doświadczenie mówi mi, że tylko one się sprawdzają. Tytanowe szpilki nie trzymają dostatecznie. 700g to dosyć dużo jak na namiot długodystansowca, jednak w nowozelandzkim klimacie warto było mieć namiot dwupowłokowy, o dużej powierzchni użytkowej i z obszernym przedsionkiem doskonałym do gotowania. W suchym klimacie rozważyłabym lżejszą, jednopowłokową piramidę, np. ZPacks Solplex. Ten namiot był najbardziej powszechny na szlaku, a użytkownicy narzekali głównie na brak miejsca.

Pod namiot lub materac jeśli śpię na podłodze podkładam kawałek folii z polycryo, przycięty mniej więcej do rozmiaru tego ostatniego. Za granicą można coś takiego dostać w sklepach budowlanych oraz  niektórych z branży outdoor, w Polsce się z nią nie spotkałam, a jest genialnie lekka i wytrzymała, ma tylko jedną małą dziurkę, a użytkowałam ją na każdym biwaku od kwietnia 2015.


Śpiwór miałam customowy, czyli uszyty przez Robertsa dokładnie według mojego pomysłu, specjalnie na ten szlak. 325g puchu, bez kaptura, bardzo obszerny, dużo małych komór stabilizujących puch, komory boczne, taśmy mocujące do materaca, krótki zamek (przydatny tylko przy noclegach w namiocie). Według podobnego schematu dałam sobie uszyć śpiwór na 600g puchu, opisany tutaj. 300-ka spisała się doskonale, wynalazek taśm mocujących śpiwór do materaca jest genialny - nigdy bym nie pomyślała, że w śpiworze z 300g puchu będę w stanie spać w temperaturach około 0 stopni, a tak właśnie było (z kurtką puchową w środku, ale tak samo robiłam w śpiworze Yeti na 470g). Wszystko dzięki temu, że nie występuje obracanie się razem ze śpiworem i eksponowanie na niskie temperatury części śpiwora zgniatanej przez ciało leżącego. Swoje robią też boczne komory - nic nie ciągnie z boku. Jeśli dziwi was, że pomimo użycia najlżejszych materiałów waży aż 612g wyjaśnię, że to rozmiar jest temu winien - zażyczyłam sobie wersję ekstra szeroką, w której mogę spać jak we własnym łóżku, w każdej pozycji. Wygoda jest dla mnie na wagę złota :-). Z tego też względu termikę tego śpiwora należałoby właściwie oceniać jak śpiwora na 250g puchu, bo powierzchnia rozdystrybuowania puchu jest duża. Z powodu kondensacji śpiwór był regularnie mokry, woda nie przenika natychmiast, ale jednak, DWR Pertexu quantum GL jest taki sobie.

 

Materac Thermarest NeoAir XLite Women's to mój stały towarzysz od kilku lat, jestem z niego niezmiennie zadowolona. Opis tutaj. Na trasie doznał uszkodzenia - przebiłam go na wylot, jednak po naklejeniu łat kontynuowałam użytkowanie już bez dalszych problemów, a materac jest gotowy na kolejne wyzwania. Dziury to coś, z czym należy się liczyć - zestaw naprawczy obowiązkowo trzeba mieć. Wygoda rekompensuje te niedogodności :-) Jeśli nie macie wygórowanych potrzeb warto rozważyć karimatę ZLite, najpopularniejszą matę na szlaku.

Poduszka/siedzisko Thermarest NeoAir Seat jest zawsze ze mną :-). Jako poszewki używam ręcznika z dzianiny lnianej Kwarka.

Kuchnia



Używałam palnika na gaz, tego co zawsze MSR Micro Rocket. Z zakupem gazu nie było kłopotu (potajemnie wysłałam go też pocztą), zużyłam łącznie 3,5 230-gramowego kartusza (większość ludzi zużywa więcej).  Noszę też piezozapalnik z kompletu, nigdy mnie jeszcze nie zawiódł, nawet kąpiel w wodzie mu nie zaszkodziła. Alkoholowe palniki są dużo bardziej kłopotliwe w obsłudze.
Miałam ze sobą ulubiony tytanowy kubek Evernew 900ml (przekonałam się, że w tak ciepłym klimacie wystarczyłoby 500ml), tytanową łyżkę (którą mi skradziono, więc potem zastąpił ją znaleziony w buszu klasyczny spork LMF.
Tzw pot cozy, czyli ocieplacz na garnek nie jest potrzebny w przypadku używania tytanowego garnka. Tytan bardzo długo trzyma ciepło, odkryłam to po tym jak wymieniłam garnek aluminiowy na tytanowy. Wcześniej miałam problem z tym, że jedzenie stygło zanim zdążyłam zjeść, a w tytanie nie muszę się spieszyć.
Kilkudniowy zapas jedzenia mieścił się w wodoszczelnym worku ZPacks Food Bag, zaopatrzonym w karabinek, przydatny do podwieszania.
Wodę filtrowałam (bardzo rzadko) filtrem Sawyer Mini. Backflushing był konieczny (raz wypłukałam stonogę!). Gdybym planowała więcej filtrować wykończyłabym pewnie ze trzy takie filtry - szybko się zapycha.
Już po zakończeniu TA udało mi się rozbić ukochaną butelkę (dlatego na poprzednim jest biała - nowa). Upadła na drogę, będąc pełna.

 

Ubranie

Dobór odpowiedniego ubioru jest oczywiście kwestią bardzo indywidualną, ale istnieje swego rodzaju strój obwiązujący na długim szlaku, zobaczycie taki na większości thru-hikerów. To, co wybrałam dla siebie wpisywało się w ten kanon.


Zestaw podstawowy to:
spodenki do biegania, koniecznie z kieszeniami, gumką w pasie gładką od wewnątrz
koszulka z krótkim rękawem z mieszanki merino z celulozą
wiatrówka (można zastąpić kurtką przeciwdeszczową, nie zawsze nosiłam wiatrówkę)
daszek od słońca
ręcznik podczepiony pod daszek od słońca
sportowy biustonosz
majtki z merino
skarpetki zewnętrzne z merino
skarpetki linery palczaste z coolmaxu
stuptuty biegowe
buty biegowe
rękawiczki rowerowe


Zdziwiło mnie to, że mało kto używał koszulek z materiałów syntetycznych. Sama zawsze używam tylko koszulek z materiałów naturalnych, niespodzianką było jednak to, że prawie wszyscy stosowali to rozwiązanie, pomimo dość szybkiej degradacji tych drugich. Czyste merino, cieplejsze, miałam na sobie na początku Wyspy Północnej i na końcu Południowej (wytrzymało 1200 km), merino+tencel pomiędzy (1800 km). Z mixu byłam szczególnie zadowolona, było mi komfortowo tak w parną pogodę jak i gorącą i suchą. Wytrzymałość zadowalająca. Syntetyki są trwałe, ale komfort noszenia i zapach moim zdaniem sprawiają, że bardziej nadają się na krótkie wypady.
 
 


W czasie deszczu, jeśli jest wystarczająco chłodno używam po prostu kurtki i spodni przeciwdeszczowych lub rainskirt - spódniczki przeciwdeszczowej. Spódniczkę zrobiłam z worka na śmieci, ale była mało sztywna i podchodziła do góry odsłaniając stabilizatory na kolana, a te żeby nie obcierały powinny być suche.
Pancerna kurtka z pro-shellu zaczęła się właśnie rozsypywać i puszczała wodę na całego. Przed wyjazdem miałam do wyboru zabrać ją albo o 100g lżejszą kurtkę Norrony, o której wiedziałam że cieknie. Na następną wyprawę w ciepłym klimacie zaopatrzę się w najlżejszą opcję - jak ma ciec to niech chociaż waży 100g. A na zimne rejony świata niestety muszę kupić nowego ciężkiego pro-shella.
Łapawice gore-texowe używane były rzadko, jednak wtedy kiedy miałam je na rękach były niezbędne - np. w czasie opadów deszczu ze śniegiem połączonych z silnym wiatrem.
 


Do spania/na biwaku:
koszulka z długim rękawem merino 200g/m2
getry merino 200g/m2
czapka merino
skarpetki merino za kostkę (Smartwool Hike Ultralight Mini to najlżejsze ciepłe skarpetki na rynku, są mniej przylegające niż Phd, mają mniej ścisłą strukturę i "futerko" od wewnątrz
kurtka puchowa Roberts, customowa, szerzej o niej tutaj



W swojej szafie sprzętowej mam dużo ubrań i kupowanie nowych specjalnie na szlak chciałam ograniczyć do minimum. Dokupiłam krótkie spodenki i koszulkę z mieszanki wełny merino z celulozą, które okazały się rewelacją.
 
Na nogi




Skarpety

Od dawna moimi ulubionymi skarpetkami są Smartwool Phd Light w różnych długościach. Są miękkie i miłe w dotyku, nie marszczą się, są w miarę wytrzymałe, nie śmierdzą, schną w przyzwoitym czasie. Wybieram raczej większe niż mniejsze (rozmiar M przy stopie 23,5cm).
 
Wiele osób nosi dwie lub nawet więcej pary skarpet w celu zmieniania ich w ciągu dnia, kiedy przemokną lub robią się wilgotne od potu, zarówno z powodu dyskomfortu jak i potencjalnych pęcherzy. Ja nie noszę skarpet na zmianę (skarpet do spania nigdy nie używam w ciągu dnia, zawsze czekają suche i czyste). Za bezsensowne uważam zmienianie mokrych skarpet na drugie, które zaraz staną się mokre. Te Araroa to mokry szlak, nawet jeśli przez trzy tygodnie nie pada po drodze jest tyle strumieni do przejścia, że przynajmniej przez połowę tego czasu buty i skarpety i tak będą przemoczone. Wbrew temu, co się o tym myśli będąc nieprzyzwyczajonym nie jest to nic strasznego, wystarczy odpowiedni dobór butów i skarpet.
Problemy całkowicie eliminuje użycie tzw. linerów, czyli drugiej pary skarpetek noszonej pod zewnętrznymi. Linery to cienkie skarpetki, najcieńsze jakie możemy znaleźć, mają za zadanie chronić przed otarciami i odprowadzać wilgoć na zewnątrz - do zewnętrznej, grubszej (amortyzującej, cieplejszej) pary skarpet. W roli linerów idealnie sprawdzają się skarpetki z palcami. Taka rękawiczka na stopę otula ją dokładnie, chroniąc przed powstawaniem pęcherzy, także między palcami, gdzie często się pojawiają. Na całym szlaku, w ciągu 150 i w czasie przejścia 3300km dzięki nim (a także doskonale dobranym butom) nie miałam ani jednego pęcherza! Wszystkim, którzy patrzą na palczaste skarpetki z rezerwą polecam spróbować. Z doświadczenia wiem, że jeśli używam tylko pojedynczych skarpet pęcherze mi się zdarzają. A jest to moim zdaniem coś strasznego, ból uniemożliwia normalne poruszanie się. Naoglądałam się pęcherzy, odcisków, ran, odparzeń, a tylko jedna osoba spośród przeze mnie spotkanych znała sposób z palczastą skarpetką. Aż dziwne! Dodam, że używam takich skarpet również zimą, w zestawie z warstwą VBL. Jedyny problem jest taki, że produkowane są właściwie tylko w długości pod kostkę, co może być niewygodne w przypadku niektórych wysokich butów.


Zużyłam 2 pary skarpet Smartwool Phd run ultralight, 2 pary Phd outdoor light i 1,5 pary linerów Injinji Run Performance. Phd Ultralight odradzam, szybko się przecierają. Podobno Darn Tough są najmocniejsze, ale mam takie zapasy Smartwooli, że wzięłam po prostu to co miałam.

Buty

Najpopularniejszym rozwiązaniem są buty tzw. trailowe, służące do biegów górskich (lekkie, wygodne, wykonane z szybkoschnącej i dobrze oddychającej siateczki, z dość agresywnym bieżnikiem). Im szybciej przekonacie się do butów biegowych tym lepiej :-). Skoro można w nich biegać, można także chodzić. Firm i modeli jest mnóstwo, wypróbowałam wiele zanim trafiłam na swoje idealne buty długodystansowe Altra Lone Peak. Charakteryzują się podeszwą zero drop (naturalne położenie stopy, bez podwyższonej pięty) i fizjologiczną szerokością. Altra jako jedyna firma produkuje buty, które nie są zwężane w palcach. Tylko te pasują na moje stopy (jak u człowieka pierwotnego w kształcie trójkąta, szerokie w palcach, wąskie w pięcie). Rozmiar 40 (stopa 23,5 cm).

 

Z mojego doświadczenia wynika, że w niskich, miękkich butach dużo bezpieczniej jest poruszać się w trudnym terenie - lepsze jest czucie podłoża, większa precyzja, lepsza przyczepność. W wysokich butach nigdy nie czuję się stabilnie, zawsze mam wrażenie, że nie wiem na czym stoję i zaraz się potknę.

Wiem, że zdarzają się tacy, którzy upierają się przy wysokich skórzanych butach, staram się to zrozumieć, ale i tak nie mogę :-). Co najmniej połowa ludzi, która w takich butach zaczęła, wymieniła je na biegowe po drodze. Ci którzy tego nie zrobili albo robili to z powodów finansowych albo z powodu panującego mitu o trzymaniu kostki panicznie bali się ją skręcić. Byli też tacy, którzy mieli swój ulubiony model, który jako jedyny pasował na ich stopy. Na to nie ma rady. Osobiście nigdy nie próbowałam nawet używać butów wysokich w bezśnieżnej części roku. Zmiany jednak lepiej nie dokonywać na szlaku - stopy systematycznie odciążane nie są przyzwyczajone do fizjologicznego sposobu poruszania się i faktycznie mogą doznać kontuzji).

Dla tych, którzy mimo wszystko wybierają się w butach wysokich jedna rada - za wszelką cenę unikajcie membrany, ponieważ uniemożliwia ona schnięcie. Nawet jeśli membrana początkowo odsuwa perspektywę przemoknięcia wkrótce przestanie to zadanie spełniać (nie mówię tu o sztywnych butach zimowych). Mokre buty na Te Araroa nie biorą się z deszczu - często przekraczamy w nich wiele strumieni dziennie i brodzimy w bagnie, a woda leje się od góry, niezależnie od rodzaju obuwia. Podstawowym kryterium jest zatem szybkość schnięcia. Koledzy posiadający buty skórzane mówili, że schnięcie w odpowiednich warunkach i bez dalszego kontaktu z wodą trwa u nich trzy dni. U mnie w butach biegowych w takiej samej sytuacji trzy godziny. Przypadki grzybicy w butach z membraną nie należały do rzadkości.

Oczywiście należy wziąć pod uwagę zużycie butów i mieć zapasowe - 2-3 pary w przypadku biegowych, 2 wysokich.

Polecam zakładnie stuptutów - chronią przed wpadaniem do butów wszelkiego rodzaju piasku, ściółki, kamyków, błota. Za sugestią Kiwisów wypróbowałam wysokie stuptuty (chodziło o kolczaste rośliny), ale natychmiast zrezygnowałam z tego rozwiązania. Gorąco, niewygodnie, bez sensu.
 
Większość wędrowców nosi dodatkowe buty do użytku biwakowego, przydatne także do przechodzenia przez strumienie. Przeważnie są to japonki, ale w tych przez rzekę nie przejdziemy. Do tego celu moje Vivobarefoot Ultra II nadają się idealnie. Koniec końców uznałam je za niepotrzebne, rzek było zbyt wiele, a moje buty wystarczająco wygodne żebym nie potrzebowała ich wieczorem przebierać. Co innego w zimnym klimacie, jeśli główne buty są przemoczone.
 
Kosmetyczka

Należy mieć na uwadze, że moja kosmetyczka to kosmetyczka damska, w składzie znajdują się więc takie rzeczy jak szampon (mycie włosów mydłem stanowczo odradzam, dorobicie się łupieżu, a włosy będą wyglądać strasznie) czy kubeczek menstruacyjny (u większości kobiet menstruacja zanika, ale ja jestem z żelaza :-)). W kosmetyczce podróżują rzeczy, które właściwie nie należą do kategorii kosmetycznej, jednak tak jest mi z nimi wygodnie.



Skład:
kosmetyczka - ZPacks Zip Pouch rozmiar "tablet" z dowiązanym przeze mnie sznureczkiem
grzebień (z Rossmanna)
dezodorant (lubię. zawsze zabieram w połowie zużyty)
kubeczek menstruacyjny w woreczku
szczoteczka do zębów
szampon
sztyft do ust
gumka do włosów
pasta do zębów Ajona
krem nawilżający
krem na odparzenia
mydło (zwykle około 25g, na zdjęciu 36g porcja)
plaster flizelinowy
zatyczki do uszu
scyzoryk Victorinox Classic
tampony (rozpałka)
lusterko (:-))
żabki do włosów
ręcznik lniany (30g)

Kosmetyczka wraz z wymienioną zawartością waży 258g.

Oczywiście takie rzeczy jak szampon czy mydło są biodegradowalne, mimo to prawie nigdy nie używam ich w terenie, a jeśli już zawsze z daleka od wody (minimum 50 m). Ubranie wyłącznie płuczę, piorę w cywilizacji (dla oszczędności zawsze w umywalce). W rzece można się doskonale umyć bez mydła, pomaga w tym gąbka (naturalna), zwłaszcza jeśli woda jest bardzo zimna i nie chcemy się w niej od razu cali nurzać.

Ręcznik - z dzianiny lnianej, customowy wyrób Kwarka. Niestety rozpadł się... Taka uroda lnu, ale bardzo go lubiłam.



Apteczka i zestaw naprawczy


Skład:
opakowanie - ZPacks Zip Pouch rozmiar "glasses"
elektrolity rozpuszczalne
gripex rozpuszczalny
zestaw naprawczy do materaca
diklofenak w żelu (nie użyłam!)
sachol, żel na wypadek stanu zapalnego dziąsła
magnez w tabletkach
kawałek sznurka
nici nawinięte na kartonik, igła, szpilka, agrafka
plaster do tapingu
nifuroksazyd (nie użyłam, użyczyłam koleżance)
taninal (j.w.)
plastry żelowe na pęcherze (nie użyłam!)
plastry z opatrunkiem gotowe i do cięcia
plastry do sklejania ran ciętych
woreczek foliowy, w którym trzymam plastry na wypadek przemoknięcia

Był jeszcze paracetamol na wypadek gorączki - zużyłam przy infekcji bakteryjnej.
Środków przeciwbólowych nie używam.

Cały zestaw waży 100g.

Portfel

ZPacks Zip Pouch "wallet" był doskonały. Z powodzeniem mieści NZD, PLN, Euro także da się wcisnąć. Karty kredytowe, ubezpieczenie, dowód osobisty, legitymacja hostelowa i karnet chatkowy to wszystko czego potrzeba. Bilon staram się zawsze wydać, a jak tylko się da płacę kartą.



Elektronika


Elektronikę mam dość nietypową. Mieści się w ZPacks Zip Pouch "tablet" (podobnie jak kosmetyczka)
Kompaktowy aparat fotograficzny (to wszystko czego potrzeba, nie ma go na zdjęciu, bo to nim je zrobiłam), ładowarka, kabel, zapasowa bateria
Prosty telefon komórkowy, ładowarka (jednak brakowało mi smartfona)
Powerbank Miller ML-102 na jeden akumulator, dwa akumulatory NCR18650B, kabel
Adapter do nowozelandzkich gniazdek (zakupiony na lotnisku w Szanghaju, w miarę lekki)
Pendrive, karty pamięci (zużyłam tylko jedną 32GB) i adapter do kart/wtyczka USB


To wszystko.

Czego nie zabrałam lub z czego zrezygnowałam po drodze? Z kilku rzeczy, bez których inni nie mogą się obyć. Należały do nich:
Okulary przeciwsłoneczne - miałam je z początku, ale odesłałam, bo po prostu nie lubię ich nosić. Kilka razy by się przydały, ale ogólnie daszek wystarczał.
Krem z filtrem - z początku obecny, odesłałam kiedy opaliłam się na tyle żeby dawać radę bez niego.
Środek na owady - na meszki działał tylko 80% deet, ale nie chciałam go używać, więc nie używałam. Albo trzeba się smarować w całości albo wcale, mając jeszcze na uwadze, że będzie spłukiwany przy przekraczaniu każdego strumienia.
Dezynfekujący żel do rąk - uważam za kompletnie zbędny, rąk także nigdy nie myję, co znakomicie wpływa na moją odporność :-)

Co niosłam, mimo że nie uważam tego za niezbędne? Butelkę Nalgene (wszyscy wiedzą, że ją kocham, robię w niej herbatę i suszę skarpetki naciągając je na nią); poduszkę (mój kręgosłup ją kocha, workom na ubrania mówię nie); buty do przechodzenia strumieni (ostatecznie uznałam je za zbędne, bo strumieni było zbyt dużo, żeby warto było buty przebierać, a mokre buty okazały się nie takie straszne).

Na koniec: pamiętajcie, pakujcie się jak najlżej! Wymiana całego sprzętu, odsyłanie ciężkich rzeczy do Europy (150$) nie należy do rzadkości. Oszczędźcie sobie kłopotu i wydatków :-)