piątek, 24 listopada 2023

Pieszy trawers Japonii: Yawatahama - Muroto (Shikoku), (Szlak 88 Świątyń)

Choć na promie miałam spędzić najwyżej trzy godziny to i tak ułożyłam się wygodnie do spania, bo zależało mi na każdej minucie odpoczynku. Faktycznie zasnęłam, a kiedy w środku nocy dobijaliśmy do brzegów Shikoku, szybko się spakowałam. Terminal promowy w Yawatahamie był nowoczesny i wygodny, było dużo miejsca. Zapytałam czy mogłabym przespać się do rana - bardzo miły ochroniarz odparł, że nie ma problemu. Rozłożyłam się więc pod oknem i walnęłam w kimę. Kiedy się obudziłam, było już zupełnie jasno. Pozwoliłam sobie na chwilę odpoczynku i jeszcze poleżałam, mimo że wokół było już bardzo gwarno, a samochody za szybą wjeżdżały na prom. Korzystając z ciepłej wody w łazience zrobiłam sobie kawę i zjadłam kanapki z pyszną szynką w brązowej glazurze.






Yawatahama była to dość duża miejscowość - rozrosła się pewnie z powodu posiadania portu. Było to jednak bardzo stare miasteczko, szczycące się posiadaniem najstarszego w Japonii mostu, zbudowanego konkretną metodą.





Na Shikoku miałam bardzo konkretny plan - przejść tę wyspę podążając słynnym pielgrzymkowym Szlakiem 88 Świątyń, a konkretnie jego południową częścią. Cały szlak ma 1200 km i bardzo długą, sięgającą średniowiecza historię. Jest związany z osobą buddyjskiego mnicha o imieniu Kūkai, założyciela buddyzmu Shingon, urodzonego w roku 774. Współcześnie pielgrzymka wokół Shikoku jest bardzo popularna, zarówno wśród Japończyków, jak i obcokrajowców, którzy często mając już za sobą Camino de Santiago poszukują podobnego wyzwania. Dawniej zapewne było na szlaku inaczej, słyszałam o tym jak gorąco przyjmowani są pielgrzymi. Niestety teraz jest już ich tak wielu, że mieszkańcy Shikoku są tym zmęczeni i nie zawsze pielgrzym to pożądany widok. Nie jest już też tak mile widziane nocowanie w terenie. Gdzie indziej w Japonii nielegalne, na szlaku pielgrzymkowym było dawniej na porządku dziennym. Co kilka, kilkanaście km znajdują się wiaty, które służą jeszcze czasem jako miejsca noclegowe, ale władze starają się wpłynąć na przybyszów żeby zaczęli nocować w hotelach i przynosić wymierny zysk, a nie wynosić tylko darmowe doświadczenia duchowe.

W każdym razie z wielką ciekawością skierowałam się ku temu szlakowi. Nigdy nie pociągały mnie pielgrzymki i też tutaj nie zamierzałam udawać pielgrzyma, chciałam w zasadzie tylko skorzystać z przebiegu szlaku i zobaczyć po drodze ciekawe rzeczy. Najbliższym miejscem, gdzie mogłam dołączyć do henro (po japońsku henro to pielgrzymka, pielgrzym) było miasteczko Seiyo, do którego udałam się prosto drogą numer 25. Miałam pewne obawy czy nie będzie zbyt ruchliwa, ale miała chodnik, nawet w tunelu. Seiyo leżało w kotlinie śródgórskiej i otaczały je pola ryżowe. Zabawne mamuty były wykonane ze słomy ryżowej. A wokół rolnicy właśnie zajmowali się sadzeniem pęczków młodego ryżu na zalanych wodą z kanałów polach. Służyły do tego specjalne maszyny, mogące poruszać się w błocie.







Trafiłam na szlak w miejscu, gdzie akurat była pierwsza wiata. Nie była zbyt przytulna, znajdowała się przy ruchliwej szosie. Ale miała księgę gości, w której wpisały się już w tym sezonie jakieś osoby nawet po angielsku. Okazało się, że wszyscy wędrują w odwrotną stronę niż ja, więc miałam spotkać praktycznie wszystkich, którzy byli w tym czasie w drodze. A był to właśnie najpopularniejszy okres. Poleca się start w połowie kwietnia, kiedy nie jest już zimno, a jeszcze nie ma upałów. Jednak tegoroczna wiosna była wyjątkowo ciepła i było dość gorąco.




Skierowałam się na południowy wschód - planowałam przejście bardziej dziką, górską i leśną częścią Shikoku. Moją pierwszą świątynią była świątynia Meiseki-ji, numer 43. Wdrapałam się do niej niebawem leśną ścieżką, stromo pnącą się pod górę. Świątynie Shingon podobnie jak świątynie shintoistyczne często znajdują się na wybitnych wzniesieniach czy w wyżej położonych uroczyskach. Tak już sobie to ludzie wymyślili, że istoty nadprzyrodzone zawsze mieszkają bliżej nieba.






43-ka była bardzo ładną świątynią. A że jeszcze w żadnej buddyjskiej nie byłam, spędziłam tam trochę czasu eksplorując. Turyści, a nawet czasem i Japończycy mają problem z odróżnieniem świątyń szintoistycznych od buddyjskich. Na pierwszy rzut oka są bardzo podobne - mają kształt domu z ozdobnym dachem, składają się często z kilku kaplic, przy wejściu znajduje się stanowisko z wodą do oczyszczenia, a w ołtarzu bywają drewniane figury... Są też dzwony i kadzidła. Różnice są jednak bardzo łatwe do wyłapania - przede wszystkim można odróżnić bramy. Przed wejściem do świątyni szintoistycznej stoi zawsze brama tori składająca się z dwóch pionowych słupów i jednego poziomego, który się na nich opiera. Tori wyznacza obszar uświęconej ziemi. Ma bardzo prostą konstrukcję. W buddyjskiej świątyni znajduje się sanmon, szeroka rozbudowana brama przypominająca bardziej kaplicę, o podobnej architekturze ze zdobieniami, jak sama świątynia. W buddyjskiej świątyni znajdziemy oczywiście posąg Buddy, przeważnie w jednej kaplicy, ale też posągi bóstw (jest ich bardzo wiele). Nie znajdziemy w ołtarzu lustra, które jest popularne w ołtarzach szintoistycznych kaplic. Brzmi może skomplikowanie, ale kiedy zobaczy się to wszystko w rzeczywistości, łatwiej to ogarnąć.




Pomedytowawszy i zjadłszy lunch poszłam dalej. Szlak był lepiej oznakowany dla idących we właściwym, przeciwnym kierunku. Ciągle gdzieś skręcał i musiałam szukać go z telefonem. Niestety na mapie często przebieg szlaku wyglądał inaczej niż w rzeczywistości, więc ciągle się gubiłam. Nadal szłam wśród pól ryżowych, asfaltem. Myślałam, że na henro będzie podobnie jak na długodystansowych szlakach, gdzie wędrowcy witają się ze sobą entuzjastycznie i zamieniają chociaż kilka zdań. Bardzo byłam tym podekscytowana, bo na Kiusiu nie spotykałam nikogo z plecakiem. Nie musiałam długo czekać na pierwszych pielgrzymów, wyłonili się zza rogu. Ale ku mojemu rozczarowaniu ledwo się ukłonili. Byli bardzo poważni, skupieni, odziani w specjalne płócienne koszule z magicznymi napisami. Koszule nie są jedynymi akcesoriami pielgrzyma, ale najpopularniejszymi obok kapeluszy. W dawnych czasach stożkowate kapelusze ze słomy ryżowej były noszone przez wszystkich przebywających na świeżym powietrzu. Były wodoodporne, więc noszone nie tylko w ramach ochrony przed słońcem, ale też przed deszczem. 





Wiosna to też doskonała pora zbioru herbaty. Słyszałam, że tylko na Kiusiu są jeszcze ostatnie ogrody herbaciane, gdzie zbiera się herbatę ręcznie i suszy domowym sposobem, ale zauważyłam też tutaj dom, przed którym listki suszyły się na wyplatanych tacach. 





Wspaniale było zejść z asfaltu na prawdziwy szlak. Pojawiły się widoki na góry, miejsce odpoczynku przy kapliczce. W oddali widać było szare morze.







Tutaj też ulewy i erozja niszczą co się da. Szlak jest tak popularny, że zajęto się budową obejścia powyżej ziemnego obrywu. Zejście było po drabinie.





Pod wieczór dotarłam do świątyni 42 Butsumoku-ji. Nikt już o tej porze nie wędrował, bo nie ma takiego zwyczaju. Pielrzymi zaczynają wcześnie i również wcześnie kończą. O 17 zamykają się świątynne biura, więc nie ma sensu tam chodzić - pielgrzymi zbierają potwierdzenia wizyt w światyni, które są wypisywane przez sekretarzy ozdobnym pismem w specjalnych notesach. Bardzo drogo to kosztuje. Ja niczego nie zbierałam. Może tylko spotkania z ludźmi. A pod świątynią była wiata, pod nią zaś pielgrzym, ogromnie miły. Umiał kilka słów po angielsku, byliśmy w stanie trochę porozmawiać. Do dziś jesteśmy znajomymi na Instagramie. Hiro bolały nogi, czuł się zmęczony. Mówił, że wystarczy powiesić kapelusz na wiacie i ludzie nie czepiają się noclegu - w innym przypadku mogliby pomyśleć, że to bezdomny albo turysta. Powiedział mi coś bardzo miłego - że jestem prawdziwym pielgrzymem, takim jak Kūkai. Nie wiem czy zasłużyłam na porównanie ze świętym mężem, ale było mi bardzo miło. Chciałam jeszcze podejść do następnej świątyni, która nie była daleko, ale najpierw zajrzałam do 42. Nie było tam już żywego ducha, ale nadal można było się modlić.







Już zaczęło zmierzchać, kiedy dotarłam do 41. Na mapie była tam wiata i faktycznie ją znalazłam, tuż przy grobach cmentarza, obok jakiegoś chyba ogólnego pomnika. Bliżej świątyni było wc, gdzie nabrałam wody. Spłoszyła mnie pani, która przyszła tam coś sprzątać, chyba pryskać mrówki insektycydem. Ale nic mi nie powiedziała, a ja chyłkiem przemknęłam na cmentarz. Nocowanie na cmentarzach w Japonii jest bardzo źle widziane i interpretowane jako brak szacunku oraz zakłócanie spokoju zmarłych. Z drugiej strony wiata nie była na cmentarzu, tylko obok, no i była ewidentnie zrobiona dla pielgrzymów. Zachowywałam się na wszelki wypadek bardzo cicho, choć jak zaczęłam smażyć boczek, to skwierczał on chyba na całą wieś... Buddyści w innych krajach są często wegetarianami ze względu na szacunek do życia innych istot i zakaz zabijania, jednak w Japonii wszystko się dostosowuje do lokalnych obyczajów i tak dostosował się i buddyzm. Spożywa się wielkie ilości mięsa. Tak więc nie sądzę, żeby zjedzenie boczku było tam jakimś grzechem. Rano to powtórzyłam, robiąc jajecznicę.







Rano bez skrępowania poszłam obejrzeć świątynię. Ktoś się tam już krzątał, ale chyba tylko obsługa, bo biuro było jeszcze zamknięte.





Dalsza trasa prowadziła asfaltem do Uwajimy. Zauważyłam po drodze wiele zakładów kamieniarskich (w całej Japonii jest ich bardzo wiele). Chyba podobnie jak u nas granit sprowadza się z RPA. Z innych kamieni już się nic nie robi. Szkoda, bo stare latarnie ręcznie robione są o wiele piękniejsze. Teraz maszynowo można już wyciąć wszystko. Wycina się więc nie tylko grobowce, ale co komu przyjdzie do głowy.




Głównym punktem programu były zakupy. Trafiłam na fajny, duży supermarket, gdzie mieli świetną garmażerkę. Później się nauczyłam, że to, co nazywałam warzywnymi racuszkami to jeden z wielu rodzajów tempury. Tempura to po prostu coś smażonego w cieście. A te warzywne najbardziej mi smakowały, zwłaszcza z dodatkiem krewetek. Miałam nadzieję, że zielone biszkopty będą herbaciane i z rodzynkami. Nie byłam pewna czy czuję herbatę, a rodzynki okazały się ziarnami fasoli. Ale ogółem ciastka był i tak bardzo pyszne :-) Ananasa pożarłam łapczywie, aż sok skapywał na trotuar, a przechodzący ludzie uśmiechali zadziwieni.





Za Uwajimą szlak skręcił w fajniejsze zaułki, biegł wzdłuż ujętych w kanały cieków wodnych. Nad kanałami ludzie mieli urządzone przyjemne małe ogródki, jak w dawnych czasach. Wiedząc, że pielgrzymi tamtędy chodzą specjalnie starali się, żeby obejścia wyglądały czysto i schludnie, często stawiali doniczki z kwiatami.






Najmilej było w lesie. Koło fajnej wiaty spotkałam dziewczynę z któregoś z krajów Europy. Była zachwycona, mówiła że ludzie są przemili i pielgrzymka to cudowne doświadczenie. Nie miała ochoty go kończyć, dlatego rozwlekała swoją wędrówkę jak się da. Mnie jednak czegoś tutaj brakowało... Na końcu ścieżki był mały budynek przeznaczony na nocleg dla pielgrzymów. Niestety było za wcześnie. Takie obiekty najczęściej są tajne, nie znajdują się na mapach żeby nie zachęcać. Szkoda.









Pod wieczór ocknęłam się, że nie mam wody. Postanowiłam więc gdzieś zapukać. Ale akurat okolica była opustoszała, miałam znów zanurzyć się w las. Wszystkie domy wydawały się opuszczone albo nie miały dzwonków. Wreszcie spotkałam starszego pana i zdołałam mu przekazać swoją potrzebę. Zaprowadził mnie do swojego domu i napełnił butelki wodą z baniaka. Dodał mi jeszcze butelkowaną herbatę i kawę w puszce. Jego żona wychyliła się z górnego tarasu domu i na migi zapytała czy mam jedzenie. To było bardzo miłe. Wskazałam na plecak i pełny brzuch, co miało oznaczać, że mam wszystko i potrzebowałam tylko wody. Gorąco podziękowałam, kłaniając się nisko. Szłam jeszcze długo przez las, wspinając się na jakieś wzgórze, na którym były szumiące wiatraki. Na mapie nie było wiat, ale tak myślałam, że może coś będzie. Logicznie byłoby umieścić jedną blisko skrzyżowania z leśną drogą. Już straciłam nadzieję i chciałam rozbijać namiot, ale wiedziona przeczuciem podeszłam jeszcze 100 metrów. A tam na zakręcie właśnie była wiata. Jedna z najprzyjemniejszych na szlaku, bo schowana w lesie. Powiesiłam moskitierę na wypadek obecności komarów, ale chroniła mnie głównie przed pająkami. Okazy wielkości pięści drzemały w szczelinach słupów podtrzymujących dach. Na kolację kupiłam pyszne mielone kotlety, miałam też do nich pomidory. Dźwigałam wciąż omyłkowo kupione ciasto na pierogi i musiałam coś z nim zrobić. Ostatecznie ugotowałam jak makaron. Z kotletami dał się zjeść.





Noc była sucha, brzęczały świerszcze. Zwinęłam się wcześnie. Ale na zejściu już spotkałam pierwszych pielgrzymów idących pod górkę. Nocowali w jakimś pensjonacie w miejscowości. Wiat tam było więcej, jedna położona prześlicznie pod palmami i ze źródełkiem. Udało mi się porozmawiać chwilę z rozentuzjazmowanym młodym Francuzem. Japończycy przeszli tylko się witając.








Na morzu było widać aquakultury - stanowiska hodowlane jakichś małży. Na spokojnych wodach Pacyfiku jest ich w całym kraju mnóstwo. Następny odcinek był wspaniały, bo wiódł przez sady grejpfrutów. Najpierw myślałam, że to pomarańcze, ale potem kiedy spróbowałam egzemplarza leżącego w rowie, okazało się że jednak grejpfruty. Było to coś niebiańsko pysznego. Nie takie niedojrzałe paskudztwo jak u nas, ale soczysty i słodki owoc, nieco tylko cierpkawy. A jak pachniały kwiaty! I jak daleko się ten duszący, słodki, tropikalny aromat roznosił! To chyba zapamiętam najbardziej z Shikoku i jest to coś wartego odnotowania. 






Podobnie jak herbaciana czekolada, której duży zapas udało mi się kupić w następnym sklepie :-). Najlepsza była Look, miała trzy rodzaje czekolady w jednym pudełku. I niezmiernie trudno było ją kupić. W sumie w Japonii znalazłam ją chyba tylko w 5 sklepach.




Przed 40 świątynią w Ainanie odkryłam jeszcze świątynię szintoistyczną, więc z ulgą poszłam pokłonić się tamtejszemu bóstwu. Była to jedna z najprzyjemniejszych, najprzytulniejszych świątyń. Można było wejść i usiąść na tatami, nikogo nie było i nikt się nie gapił. Amulety można było kupić samemu, wrzucając monety do pudełka. Trochę żałowałam, że nie wzięłam żadnego, ale żaden nie wydał mi się wyjątkowy.





Pozyskałam amulet dopiero w buddyjskiej świątyni. Wydaje mi się, że wszystkie są podobne i podobne mają funkcje, niezależnie od tego jakiego obrządku jest kapłan, który je święci. Mój był wyjątkowy, bo przedstawiał podobiznę mistrza Kūkai'a. Uznałam, że potrzebuję właśnie jego. W świątyni wypadło też moje 600 km, ułożyłam je z herbacianych czekoladek.







To właśnie Kūkai. Ma wszystkie niezbędne akcesoria - kapelusz, laskę, torbę i miskę, do której zbierał jedzenie, ofiarowywane przez ludzi.





Zeszło mi dużo czasu na te wszystkie sklepy i świątynie, więc byłam trochę opóźniona i nei wiedziałam gdzie się podziać. Nigdy zresztą nie miałam pewności czy znajdę wiatę na noc i czy będzie ona odpowiednia, choć robiłam zawsze research. Ktoś we wsi mi powiedział, zmartwiony tym że już tak późno, a ja jeszcze idę, że na szczycie następnej góry znajdę chatę. Na mapie szlakowej było coś poza szlakiem, sadziłam więc że to to i pognałam z nadzieją, bo przez następne dwa dni miało lać. Rozważałam nawet przeczekanie, gdyby chatka okazała się czymś fajnym. Weszłam na górę kiedy zaczęło zmierzchać. Po kilometrze czy dwóch dotarłam w pobliże oznaczonego miejsca leśną drogą. Do szczytu nie dało się dojść, bo była tam stroma skarpa, wręcz urwisko. Obeszłam je i próbowałam podejść z drugiej strony, ale nie było żadnej ścieżki ani znaków. Potworny gąszcz. Wbiłam się w niego po ciemku, ale tylko podrapałam nogi. Paprocie drapały jak w Nowej Zelandii, rosły też jakieś inne kolczaste okropności. Nic nie wskazywało na to, że mogłaby tam być chata dla pielgrzymów. Wróciłam na przełęcz, gdzie wcześniej minęłam otwartą wiatę i WC. Ale było tam coś jeszcze - zamknięty budyneczek, wyglądający na kapliczkę. Zajrzałam do środka: o rany, dywanik, drzwi można zamknąć, cudownie. Może to właśnie to miejsce polecał mężczyzna we wsi? Dystans pasował. Była księga gości, a w niej podziękowania osób, które nocowały w kaplicy. Pomyślałam, że w takim razie ja też zanocuję, pod czujnym okiem Buddy. Mogło się to wydawać dziwne, ale staram się żyć w zgodzie ze wszystkimi duchowymi bytami, więc uznałam, że nie powinno być problemu, że świetnie się składa i będzie to doskonałe doświadczenie. Od dwóch dni już mnie trochę gryzł konflikt duchowy, bo jednak buddyzm mi nie leżał. Buddyści w Japonii zaznaczają, że na Zachodzie się go źle wyznaje, że ludzie oddzielili pasujące im filozofie od religii i bogów, a jednak buddyzm to religia i wyznaje się konkretnych bogów i modli się do nich. Wszystko to jednak jest oprawione bardzo intelektualnie. Pierwotny szintoizm, z kapłanami mającymi bardziej szamański charakter, magicznymi zabiegami i rytuałami, mającymi zapewnić przychylność tak bóstw, jak i sił natury, które reprezentują, wydawał mi się bardziej odpowiedni i naturalny, zwłaszcza na terenie na którym powstał. Zresztą pasował też bardziej do moich prywatnych przekonań. A teraz Budda we własnej osobie dawał mi znać żebym się tym nie przejmowała i wzięła to, co jest mi darowywane. Więc było to świetne rozwiązanie. Spało mi się tam genialnie.







Rano nastąpił jeszcze jeden cud: na razie nie padało! Należało więc przebiec ile się da dystansu, zanim zacznie. Szlak początkowo leśny, potem znów wśród sadów, gdzieś mnie sprowadził na manowce, ale dotarłam szczęśliwie do planowanej na ten dzień świątyni. Tam już deszcz mnie dopadł, ale miło było się schronić pod zwisającymi elementami dachów. Architektura tych prastarych świątyń była zachwycająca. Często otaczały je ogrody, gdzie można było oddać się refleksjom. Sprytnie wykorzystywano opady w celach ozdobnych, deszcz kapał z rynien i paszczy smoków.





A to cebula gdzieś po drodze - uwielbiałam się przyglądać wiejskim domostwom i odkryłam namiętność Japończyków do cebuli. Niesuszona prędko by zgniła w tym klimacie, więc wszędzie była gdzieś na zewnątrz, bardzo malowniczo rozłożona lub wieszana.








Resztę dnia lało okrutnie, a ja szłam cały czas asfaltem. Minęłam już tylko jednego czy dwóch pielgrzymów, inni się poukrywali... Ja też chciałam się gdzieś schronić, ale gdzie? Rozglądałam się gorączkowo za czymkolwiek. Oficjalne noclegi dla pielgrzymów odpadały - wszystkie były bardzo drogie, ceny sięgały kilkuset złotych. W przydrożnym WC nie znalazłam niczego ciekawego poza wodą, szłam więc dalej. Nie liczyłam na zaproszenie - wydawało się jasne, że na tym dość zatłoczonym szlaku pełnym pensjonatów nikt mnie nie przygarnie do siebie. I wtedy zupełnie niespodziewanie zauważyłam czerwoną bramę tori i stare zniszczone schodki, niedawno wykoszone z chaszczy dla przyzwoitości. Natychmiast pobiegłam sprawdzić świątynię. Była opuszczona. Miała formę sceny, w środku była kapliczka. Podłoga miejscami spróchniała, była upstrzona kocimi odchodami. Znalazłam miotłę, wiadro i ścierkę i posprzątałam. Przy schodach był kran z wodą, działał. Oczytałam to, myślę że słusznie, jako znak, że Shikoku mi sprzyja. Dostałam cudowne miejsce na nocleg. Oczywiście na jednej ze stron o henro po angielsku wspominali, że nocowanie w opuszczonych kaplicach nie jest właściwym rozwiązaniem (bo właściwym są hotele). Mnie się jednak wydawało, że obecne w ozdobnej skrzyni bóstwo na pewno ucieszy się z mojego towarzystwa, przecież nikt go nigdy nie odwiedza. Rozłożyłam moskitierę i patrzyłam na deszcz, który zaczął przybierać formę tajfunu (czyli bardzo intensywnego, gęstego i uporczywego deszczu w głębokim niżu). Chmury były tak gęste, że zmrok zapadł przed zachodem słońca i tak niskie, że dotykały ziemi.










Rano leżałam długo, chyba wyszłam dopiero o 10. Nie spodziewałam się gości. Zdążyłam nawet się wykąpać za pomocą wiadra (oczywiście poza świątynią). Cały dzień lało. Ścięłam odnogę szlaku, prowadzącą na wysunięty w morze cypel - trzeba tam iść 20 km asfaltem i wracać tą samą drogą. Odpoczęłam przy świątyni we wsi - była w cedrowym gaju, rozłożysta, piękna i nieuczęszczana. Celowałam w dość już niedaleką wiatę. Minęłam najpierw fajne WC z zadaszeniem na parkingu, a potem prywatny kącik odpoczynku dla pielgrzymów. Niestety wiata o której myślałam była beznadziejna, ażurowa, przy parkingu i ruchliwej drodze. Poszłam więc dalej w strugach deszczu nad dużą rzekę. Zapętliłam się usiłując wejść na most, ale w końcu się udało. Za mostem była znowu wiata, znowu nie chroniąca przed warunkami atmosferycznymi. Poszłam do Lawsona po kulkę ryżu i mleko, podumałam, poszukałam jeszcze czegoś w internecie i odkryłam opis dojścia do kaplicy, która miała się znajdować nad rzeką i nadawać do spania.





Kaplicę znalazłam po długim czasie - wyżej była kaplica szintoistyczna całkiem zamknięta. A ta mała buddyjska była faktycznie nad samą wezbraną rzeką. Miała szklane rozsuwane drzwi, które zasunęłam za sobą wszedłszy. Odcięłam się w jednej sekundzie od wichru, deszczu i wszystkich nieprzyjemności. W środku czuło się zapraszający gest. Księga gości pełna podziękowań, w gniazdku prąd i nawet kosz na śmieci. Rewelacja. Gałęzie chłostały od dach, fale pluskały, a ja pichciłam ryż z papryką i tuńczykiem. Zachwycona popiłam mlekiem i wniosłam ku niebu podziękowania. W kaplicy wisiały girlandy papierowych ozdób - takie pracochłonne dzieła przynosi się jako ofiarę w jakiejś intencji. Raz do roku powinny być palone przez kapłana, ale chyba nie zawsze są.










Rano wicher się rozszalał, jak to po tajfunie, kiedy ciśnienie rośnie - zauważyłam tę prawidłowość. Ale na niebie nie było chmur, tylko pięknie świeciło słońce. Założyłam jeszcze nieco wilgotne ubrania i żwawo rozpoczęłam wędrówkę. Patrząc na mapę postanowiłam pójść skrótem, żeby nie wracać do mostu. Skrót prowadził wśród domów. Mieszkańcy już wstawali z łóżek lub pewnie materacy futon. Jeden mężczyzna był u siebie w ogrodzie i pił poranną kawę. Pomachał do mnie, więc pomyślałam, że chce mnie poczęstować, tak jak to na Kiusiu bywało. Przeprosiłam, że nie rozumiem języka i uśmiechnęłam jak zwykle. Przywołał mnie gestem, po czym wskazał kierunek skąd przyszłam i powiedział bardzo poważnie "please go". Jednym słowem wywalił mnie z sąsiedztwa i kazał iść naokoło, wałem, nie na skróty. Widocznie nie byłam pierwszą osoba idącą na skróty po noclegu w kapliczce. Słyszałam, że już kilka miejsc noclegowych tego typu usunięto. Mieszkańcy sobie nie życzą. Z jednej strony rozumiem - za dużo turystów - z drugiej było mi bardzo przykro. Droga była publiczna i każdy mógł nią chodzić, a ja przecież nic nie zrobiłam, tylko grzecznie się przywitałam. Nie kłóciłam się z nim oczywiście, wzruszyłam ramionami i powiedziałam "ok". Długo mnie to potem gryzło. Podczas całej mojej wędrówki jeszcze tylko jedna osoba była dla mnie niemiła i też było to na Shikoku, co dawało do myślenia. 




Przez cały dzień przekonywałam się, że to był tylko jeden epizod nie potwierdzający reguły. I rzeczywiście nic nie przeczyło regule - wszyscy byli mili. Od innego pielgrzyma dostałam cukierki (osettai, czyli ofiarę na rzecz polepszenia karmy), robiłam zakupy w malutkim sklepiku u pana, który był bardzo ciekaw kraju, z którego pochodzę. Siedziałam na plaży i jadłam smażone w cieście bataty i przepyszne pierogi z mięsem, polane kwaskowatym sosem. Pierogi japońskie bardzo przypadły mi do gustu i zjadłam ich potem dziesiątki.









Cały dzień trasa prowadziła nad oceanem, choć głównie drogami. Przystanęłam przy kaplicy, i całe szczęście, bo znalazłam wtedy na nodze kleszcza. Nie było ich wiele w Japonii, znalazłam ledwie kilka sztuk. Tradycyjnie występowały tam, gdzie wyprowadzano psy na spacer.









Na bardzo ładnym punkcie widokowym, w małym nadmorskim parku wypadło moje 700 km.






Tego samego popołudnia mój aparat znowu zastrajkował. Szlak prowadził głównie drogą, a jedyny odcinek leśny był właśnie przeryty przez roboty drogowe. Ale było wszystko świetnie oznakowane i za barierkami była ścieżka.





Noc spędziłam pod wiatą, która była nie dość że przy drodze, to jeszcze przy warsztacie samochodowym, w którym do 21 ktoś jeszcze pracował. Chowałam się bardzo, ale pewnie mnie i tak zauważył. Niemniej, nie miał żadnych uwag. Rano już oficjalnie się przywitaliśmy, pan mechanik z uśmiechem skinął mi głową, więc niepotrzebnie się stresowałam. A stresowałam się głównie dlatego, że nie było tam WC, a Japończycy tak nie lubią żeby ktoś obsikiwał trawniki...







Tego dnia na mojej trasie była tylko jedna świątynia 37 Iwamoto-ji założona w VIII w. Była jedną z przyjemniejszych. W przeciwieństwie do pozostałych oferowała noclegi i była bardzo pilgrim friendly - były kosze na śmieci, ładne pamiątki, amulety i akcesoria pielgrzymkowe, gniazdka elektryczne i stoły piknikowe. Znajdowała się w miejscowości Shimanto, którą też Wam bardzo polecam. Znalazłam tam przecudowny sklep ze starociami i bardzo żałowałam, że nie mogę go całego wykupić. Kupiłam sobie maskę małpy oraz figurki żółwia i rybki. Bałam się kupić antyczną miseczkę do ryżu i czarki do herbaty żeby mi się nie rozbiły. Trochę szkoda. Chyba muszę tam kiedyś wrócić, bo podobnie dobrego sklepu nie widziałam już w całej Japonii. Tzn. w Tokio można coś podobnego znaleźć, ale w zupełnie innych cenach.






Na lunch kupiłam jakieś takie mączne lub krabowe kuleczki, tak naprawdę do dziś nie mam pojęcia co to było, ale dosyć się najadłam.




Potem był przynajmniej jeden sensowny górski fragment, który wiódł z przełęczy w dół wzdłuż szumiącego strumienia. Ten odcinek należał do enigmatycznego Shikoku Nature Trail. SNT podobnie jak inne japońskie Nature Trail (z nielicznymi wyjątkami) istnieje tylko w teorii i to był jedyny jego ślad na wyspie Shikoku, jaki widziałam. Las był bardzo piękny i kwitły przepięknie pachnące wiciokrzewy, ich zapach przypomniał mi Pennsylvanię.








Pod wieczór doszłam do większej miejscowości, teraz już nie pamiętam nazwy. Zrobiłam zakupy i popędziłam w kierunku właśnie takiego lokalu dla pielgrzymów z dawnych czasów. Dopiero na miejscu okazało się, że został w zeszłym roku rozebrany, bo pielgrzymi przeszkadzali mieszkańcom. Okolica była bez perspektyw biwakowych, liczyłam się więc z wędrówką do skutku po ciemku. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zauważyłam tablicę informacyjną na drodze, która pokazywała parking z wiatą. Rzeczywiście była tam wiata, było nawet pudełko z rzeczami dla pielgrzymów i informacją. Wiata była częściowo ścianę i dwie ławki na łańcuchu, które zsunęłam tak, że tworzyły wygodne legowisko. Droga nie była ruchliwa i nikt już na parking nie zajechał. Dziękowałam więc znów losowi. Na kolację zrobiłam spaghetti z udonu :-)








Rano mój aparat wykonał zdjęcie wiaty, ale potem znowu odmówił zapisu prawidłowych plików, tylko że ja o tym jeszcze nie wiedziałam. Szłam małymi drogami leśnymi, kluczącymi na prawo i lewo od pobliskiej autostrady, a także trochę ścieżką. W niewielkiej wsi wstąpiłam na stację kolejową skorzystać z toalety. To było zawsze bardzo wygodne w Japonii, że można było liczyć na WC na stacjach. W ciągu dnia był jeden arcyciekawy odcinek prowadzący przez teren jak gdyby prywatnej świątyni, nieoznakowanej i nie należącej do głównych 88. Budynki świątynne były schowane w lesie, nie widziałam żywego ducha i w pełni odczułam atmosferę. Potem trasa szlaku nadal prowadziła monotonnie drogą, ale otworzył się widok na półwysep, który był po drugiej stronie wąskiej zatoki. Na morzu kręciło się dużo łodzi rybackich, widać było, że mieszkańcy tym się głównie trudnią. Siadłam na chwilę na parkingu, a wtedy obok zatrzymało się auto i wysiadła przesympatyczna para, bardzo zainteresowana wędrówkami długodystansowymi. Chcieli pogadać o PCT i moim plecaku, zachwyceni byli tym, że spotkali Triple Crownerkę. Byli na wycieczce, życzyli powodzenia, świetni ludzie. Przy nich odkryłam kolejną awarię aparatu i w ten sposób jeszcze tego samego dnia wymieniłam kartę. Dzięki temu mam ich zdjęcie.















Jaskółki w zapleśniałej budce we wsi, przeznaczonej na użytek pielgrzymów. Niestety bez toalety, choć może gdzieś była, tylko nie zauważyłam.




Na czubku półwyspu znajdowała się świątynia 36. Musiałam nadłożyć kilka km żeby ją zobaczyć, ale stwierdziłam że warto. I faktycznie warto było. Dotarłam po zamknięciu, więc już nikogo nie było i mogłam się gapić do woli. Był piękny ogród i bardzo długie i strome schody, a obok jeszcze pagoda. Imponująca ilość zebranych starych figur z kapliczek. Niektóre średniowieczne.








Nocować w pobliżu świątyni się nie dało. Przy plaży był hotel, gdzie spali pielgrzymi, ale i na plaży odkryłam namiot. Jednak wydawało mi się, że lepiej będzie w parku, pod wiatą. Jakiś chłopak podszedł bardzo zaciekawiony kim jestem i skąd. Zrobiliśmy sobie razem zdjęcie. Niestety do późna kręciło się tam dużo ludzi, a także bezdomne koty w wielkiej ilości. Rozważałam krzaki w rogu parku, ale ciągle podjeżdżały auta, więc ostatecznie poszłam na plażę i rozbiłam się niedaleko już stojącego pomarańczowego namiotu, poza zasięgiem fal przyboju. Szkoda, że nie zrobiłam tego wcześniej, spałabym dłużej. Bałam się wilgoci w bliskości morza, ale niepotrzebnie, bo noc była na tyle ciepła, że temperatura nie osiągnęła punktu rosy i kondensacji nie było. Moi sąsiedzi zwinęli się bardzo wcześnie. Nie byli to pielgrzymi, tylko turyści. To chyba oni darli się wniebogłosy na falochronie obok parku... Do parku poszłam na śniadanie i do WC. Na ławce spotkałam chłopaka, który się właśnie pakował. Wyglądał na sympatycznego i otwartego człowieka, więc podeszłam zagadać, jak to mam w zwyczaju. Okazało się, że był Amerykaninem z Californii, więc mogliśmy bez problemu pogadać. Nocował dokładnie w tych krzakach, o których myślałam. Żałował, że nie poszedł na plażę, bo auta podjeżdżały całą noc, a teraz jeszcze ci ludzie się darli.









Musiałam się wrócić na stały ląd, a stamtąd niedaleko było do leśnego fragmentu szlaku. U początku stały bambusowe kije, jakich używa się podczas wspinaczki do miejsc świętych. Można sobie było wypożyczyć. Pielgrzymi zazwyczaj mają swoje własne kije, zaopatrzone w dzwoneczki. W ogóle są cali zaopatrzeni w dzwoneczki i nieustannie dzwonią.






Po drugiej stronie wzniesienia szlak prowadził do miasteczka, w którym do świątyni trzeba podejść aż 10 km. Kompletnie mi się nie chciało tam iść, bo nie przybliżało mnie to wcale do mojego celu na Hokkaido. Odpuściłam więc 35 i ruszyłam prosto w kierunku 34. Natknęłam się na mały straganik warzywny i zakupiłam bardzo tanio kilka pomidorów z czyjegoś ogrodu.





34-ka nie miała niestety ładnego ogrodu, dziedziniec był wysypany żwirem. Wypadło tam moje 800 km. Było wielu pielgrzymów autobusowych, którzy korzystali z ładnej pogody. Bardzo pięknie śpiewali sutrę, miło było posłuchać.




Tam też osiągnęłam 800 km :-)






W 34 zjadłam lunch, a dopiero potem poszłam do oddalonej o zaledwie kilka km 33. Trzeba było zaczekać, bo tam było o wiele fajniej. A po drodze rzeka i pola ryżowe.




Nie jest to znowu aż taka rzadkość, ale warto ją odnotować - na terenie buddyjskiej 33 znajdowała się kapliczka szintoistyczna. O ile dobrze zrozumiałam buddyści uznają, że bóstwa szinto są nieoświecone, ale są w drodze do tego. Zresztą te dwie religie współistniejąc ze sobą w sferze duchowej, czasem dzielą też ten sam teren.









Tego popołudnia czekała mnie jeszcze atrakcja w postaci przeprawy promowej przez rzekę. Przeprawa odbywa się raz na godzinę i jest darmowa. Korzystają z niej głównie pielgrzymi i uczniowie szkół. Na przystani była mała poczekalnia z toaletą, mieli też wifi i gniazdko, ze wszystkiego skorzystałam. Wcześniej byłam w sklepie, a na promie zdążyłam schrupać tempurę. Na wieczór miałam jeszcze w planie świątynię 32. Szło się do niej przez nadmorską miejscowość, niedawno zaopatrzoną w schron przeciwko tsunami. W razie wystąpienia tsunami należy się udać jak najszybciej w jakieś wysokie miejsce. Jeżeli we wsi jest płasko, to właśnie buduje się takie schrony. Często jako miejsca ewakuacji służą świątynie, jako położone wyżej. Na ewakuację jest sporo czasu, bo fali tsunami dotarcie do brzegu zajmuje nawet godzinę.





Z 32 był piękny widok na płaski kawałek wybrzeża i wzgórza wyrastające kawałek dalej. Świątynia była też ładna, miała jakieś prastare obrazy pod dachem. Jeszcze sporo ludzi wizytowało, ktoś do mnie zagadał, wypytywał zdziwiony o powód mojej wizyty w świątyni (chyba nie kojarzył samego szlaku).







To był rekordowy dzień pod względem ilości odwiedzonych świątyń - na koniec dnia przyszło mi jeszcze odwiedzić Chikurin-ji, świątynię 31. To duża, uczęszczana świątynia na skraju dużego miasta Kochi, stolicy prefektury. Obok jest ogród botaniczny i okazało się, że szlak przez niego prowadzi, tylko że ogród jest zamknięty od 17 do 10. W związku z tym nie wiedziałam co ze sobą zrobić i jak w ogóle stamtąd zejść. Najpierw zwiedziłam świątynię, żałując że muzeum jest już zamknięte, bo mieli tam szereg prastarych figur i innych obiektów kultu. Potem próbowałam się przebić przez ogród bez skutku i jakoś nielegalnie przeszłam ostatecznie przez szlabany i parkingi. Pomimo wielu kamer nikt mnie nie zatrzymał. Musiałam zejść drogą, ale zauważyłam ścieżkę, ścinającą serpentyny. Tam musiałam poszukać biwaku i znalazłam na starym kamiennym tarasie. Prześladowały mnie bezdomne koty, ale poza tym było znośnie. Jak na miejsce wyszukane awaryjnie, było ok.








Rano musiałam się ekspresowo zwijać, bo się okazało, że podejście mieszkańcy Kochi traktują jako miejsce porannych ćwiczeń, biegów i spacerów. Ktoś mnie widział siedzącą przy śniadaniu, ale namiot był już położony, więc nie było się czego czepiać.

Musiałam pójść naokoło wzgórza z ogrodem, bo czekać na otwarcie nie było sensu. Poszłam znów między prywatnymi domami, ale tym razem (jak i każdym innym) nikt nie robił z tego problemu. Ciekawie było obserwować poranny ruch w mieście. Setki dzieci śpieszyło do szkoły, wszystkie szły same, bo nie ma w Japonii zwyczaju odprowadzania dzieci do szkoły przez rodziców (choć w innych miejscowościach widziałam to sporadycznie). Każda szkoła miała inne mundurki, jedne bardziej formalne, inne mniej, a małe dzieci nosiły też zabawne czapeczki.




Duża świątynia szintoistyczna Tosa jinja (jinja to słowo oznaczające świątynię szintoistyczną) i nieco mniejsza buddyjska numer 30 sąsiadowały ze sobą, więc odwiedziłam obie. Szintoistyczna miała bardzo ciekawą kapliczkę, w której obiektem kultu był plaster drzewa (przekrój poprzeczny), pusty w środku, przed który rytualnie przechodziło się trzykrotnie, oddając pokłony. Musiał to być pień z jakiegoś świętego drzewa.







Poniżej dwie kaplice buddyjskie.





Dalej wyjątkowo szło się między polami polną ścieżką (niezwykła rzadkość, normalnie wszystkie polne drogi w Japonii są też wyasfaltowane), do świątyni 29, zlokalizowanej tym razem w zupełnie płaskim terenie. Miała ładny park, ale jednocześnie remont, więc warczały maszyny. Ucięłam sobie pogawędkę z miłym Australijczykiem i skorzystałam z świątynnego wifi. Gniazdka jednak nie było.
 







Natknęłam się później na znakomitą kapliczkę noclegową na skraju wsi. Znów szkoda, że za wcześnie. Przejście do 28-ki nie było szczególnie ciekawe, ale zawsze można było spojrzeć na zamuloną rzekę i ludzi pracujących w sadzie, a na wzgórzu zamajaczył zamek, który wyglądał jakby go wzięto z europejskiego średniowiecza.









W świątyni nie zabawiłam długo. Wychodząc z dużego miasta miałam nadzieję jeszcze coś załatwić - wpadłam na pomysł, że skoro aparat strajkuje przy większych kartach pamięci przy zapełnieniu 50 GB, to powinnam kupić mniejsze karty. W tym celu chciałam odwiedzić jakiś sklep z elektroniką, a to wcale nie było takie proste. Miałam szczęście, bo akurat taki sklep wyrósł mi przed oczami. Mieli tam odpowiednie karty. Po drodze zadziwiały mnie rzeźby...





Nie pamiętam już czy to był Konan, czy Akaoka, ale następna miejscowość bardzo mi się podobała. Nie miała w zasadzie bardzo starej drewnianej zabudowy, ale kilka lampionów, szyldów, ogólny spokój i sklepiki ze starociami tworzyły przyjemną atmosferę. Przy głównej ulicy stał też jakiś chrześcijański kościół, bardzo egzotycznie i nie na miejscu tam wyglądający. Ale pewnie miał jakiś uczęszczających do niego, być może imigrantów zarobkowych.





Miło też było zejść znów na brzeg morza. Ale ogólnie ta okolica była sympatyczna. Nadchodził wieczór, ludzie wylegli na bieganie. Jakiś pan, dość już stary zagadnął mnie z uśmiechem. Opowiedziałam mu gdzie idę i wyjaśniłam gdzie zamierzam spać, że w wiacie, a on się uśmiechnął i pokazał palcami "ok", czyli że wiata jest akceptowana - super. No i cóż to była za wiata! Fakt, że przy głównej szosie, po której zasuwały ciężarówki i autobusy, ale to już mi dawno przestało przeszkadzać. Nie chciałam tylko żeby ktoś się czepiał. A tam wszyscy przechodzący się uśmiechali i kłaniali, ewentualnie nie patrzyli zakłopotani, ale to rzadko. Zresztą nie było ich wielu, bo po pracy życie na ulicy zamarło. Wiata była przy restauracji, która udostępniała lokal pielgrzymom wraz z toaletą. Były gniazdka, hiker box, żyć nie umierać. Wspaniały nocleg. Wzięłam improwizowany prysznic w WC, bo w podłodze była kratka ściekowa i byłam pewna że do rana podłoga wyschnie. Zawsze miło było się umyć. Nie bałam się zostawić ładującego się telefonu, tak było bezpiecznie.








Nieprzyjemnym elementem wędrówki Szlakiem 88 Świątyń był asfalt. Szlak jest prawie cały asfaltowy, o czym nikt nie mówi. Nie sprawdzałam tego dokładnie, bo po obejrzeniu relacji miałam wrażenie że przynajmniej duża część jest dzika. Ale nie jest... Szlak się o wiele bardziej nadaje na rower. Jeśli sama planowałam swoją trasę i wiedziałam, że nie mam wyjścia, bo w danej okolicy nie ma innej opcji to akceptowałam wędrówkę drogami, ale od istniejącego szlaku oczekiwałam czegoś więcej. Niemniej to tak starożytny szlak, że po prostu zdążył zostać wyasfaltowany. Przed wiekami musiał wyglądać zupełnie inaczej. A przebiegu nie bardzo da się zmienić, trzeba byłoby zainwestować w nowe ścieżki. Miałam już tak dość asfaltu, że kiedy nadarzyła się okazja, postanowiłam spróbować pójść plażą. Była to pusta, dzika plaża, pokryta ciemnym wulkanicznym piaskiem i żwirem. Nietypowo obmywały ją ogromne, niebezpieczne fale. Na pewno był zakaz kąpieli. Ktoś w oddali spacerował, a wzdłuż brzegu płynął kuter. Po żwirze niestety źle się szło, w piasku się zapadałam, a nad samym morzem się nie dało iść, bo plaża gwałtownie opadała w kierunku kipieli. Więc po jakimś czasie dałam sobie spokój. Szlak prowadził ładną ścieżką wśród sosen, tyle że wyasfaltowaną. No trudno... Musiały tam składać jaka żółwie morskie, bo postawiono tabliczkę informacyjną z żółwiem na obrazku.








Nadmorskie miejscowości wszystkie były tego dnia urocze. Bynajmniej nie nowoczesne, ale pełne ducha dawnych czasów, wspominanych przez mieszkańców czule.








Wieczór nadszedł zbyt szybko, deszcz też. Szłam długo pod parasolem, mając nadzieję na jakikolwiek daszek. Niestety nic nie było, żadnej wiaty-niespodzianki. Szłam więc jeszcze długo po ciemku pod parasolem, aż dotarłam na mały parking z WC, gdzie był kawałek daszku. Długo się jeszcze biedziłam z rozstawieniem namiotu na kwadratowej ławce z pomocą doniczek i cegieł, jakie znalazłam w pobliżu. Ale miałam w końcu jakiś dach nad głową, a krzewy osłaniały mnie od ulicy. Wiało mocno, więc kolację wysmażyłam w WC. Długo tam jeszcze pachniało papryką na maśle ;-) A rano wypadło mi już 900 km!






Kiedy wychodziłam (późno) wciąż padało. Ale w ciągu dnia zaczęło się poprawiać. Wyczekiwałam świątyń: 26 i leżącej niedaleko w Muroto 25. Obie były ładne, 25 bardzo wysoko położona i opatrzona zakazem spania pod okienkiem światynnej kasy.















Tymczasem zupełnie się wypogodziło i ochoczo wspięłam się na wysokie wzniesienie zwieńczone świątynią 24 Hotsumisaki-ji na krańcu półwyspu Muroto. To miejsce upodobał sobie Kūkai, przez lata mieszkał w pobliżu w jaskini. W alei prowadzącej do świątyni postawiono wiele pomników świętych i mędrców. Wśród nich byli Dalajlama i Jan Paweł II. Miło było zobaczyć w tak odległym miejscu rodaka! Ciekawe ile Japończycy wiedzą o Janie Pawle? Przypuszczam, że niewiele. Przechodzącym wyjaśniłam swoją radość, dziękowali za opowiedzenie i kłaniali się.





Sama świątynia była bardzo duża, tonąca w cieniu i pełna magii. Na wielkim głazie wyniesionym pewnie z morza można było podziwiać dziurki wyżłobione przez małe kamyki poruszane falami - pewnie jakaś metafora upływu czasu i jego wpływu na materię. Było wielu pielgrzymów, i pieszych, i autobusowych. Ci ostatni rozdawali pieszym cukierki. Też dostałam - byłoby mi głupio tłumaczyć że nie jestem pielgrzymem. Ale czy naprawdę nie byłam? Miałam po prostu nieco inne intencje niż osiągnięcie oświecenia.








Za świątynią była wiata na zejściowej ścieżce, w której już rozkładał namiot jakiś pielgrzym. Cypel był skalisty, a w jednej z nisz skalnych miała się według legendy schronić przed burzą matka  Kūkai'a, przybyła na poszukiwanie syna. Szlak szedł potem asfaltem, ale alternatywnie była do wyboru ładna ścieżka edukacyjna, więc oczywiście wybrałam ją. Las tropikalny po deszczu wyglądał wspaniale, podobnie jak ocean, obmywający skały. 








Ostatnim interesującym obiektem do zwiedzenia w tej okolicy były jaskinie  Kūkai'a. W jednej mieszkał, a w drugiej pracował, czyli zgłębiał święte księgi i medytował. Być może panował tam kiedyś inny klimat, ale jeżeli dawniej było tam tak samo wilgotno, to rzeczywiście było to dobre miejsce do uprawiania ascezy. Z sufitu kapało, wszędzie były kałuże. A zimą musiało być jeszcze potwornie zimno... Dziś są tam kapliczki, przy których można się pomodlić do  Kūkai'a o pomoc w osiągnięciu własnej doskonałości.






Po deszczu wylazły takie kraby.




Mnie już tylko do szczęścia brakowało dobrego noclegu... Celowałam w wiatę, jedną z oznaczonych jako "chatki". Była legalna do spania, znajdowała się przy jakimś centrum informacyjnym, obok była toaleta. Rozgościłam się na ażurowym pięterku. Wiało mocno i od morza szła jakby mgła, może rozbryzgi fal. Powiesiłam więc namiot na ścianie, żeby chociaż trochę osłonił mnie od tego. Około północy zbudził mnie piorun. W ciągu pół godziny burza się rozszalała, a do wnętrza wiaty deszcz zaczął lać się strumieniami. Miałam jeszcze nadzieję, że przestanie, ale po kolejnej pół godzinie zdecydowałam się na ewakuację do WC dla niepełnosprawnych. Spakowałam wszystko do plecaka i tam już rozłożyłam, wszystko kompletnie przemoczone. Nie mogę powiedzieć żebym się świetnie wyspała, ale rzeczy przynajmniej podeschły, a ja złapałam jeszcze trzy godziny snu. No i nikt mnie nie wyrzucił - nawet się nie bałam, bo sytuacja naprawdę była awaryjna. Szkoda, że wszystkie wiaty na szlaku zbudowano tak, że nie chronią przed warunkami atmosferycznymi, stoją chyba tylko dla ozdoby.