piątek, 13 stycznia 2017

Pożegnanie z Nową Zelandią

Choć minęło już wiele miesięcy od mojego powrotu z Nowej Zelandii często wracam do niej myślami. Po powrocie nie opisałam na blogu ostatnich dwóch tygodni mojego pobytu, więc postanowiłam zrobić to teraz, w ramach zimowego wspominania.
 
Wróciwszy z Annette z dzikiego Fiordlandu zostałyśmy na jedną noc w Te Anau, mieście nad jeziorem o tej samej nazwie, a potem na drugą na niedalekim darmowym przydrożnym polu namiotowym, do którego dostałyśmy się autostopem. Rano pożegnałyśmy się, myśląc, że żegnamy się na wiele miesięcy.
 
 
 
 
 
Ja udałam się już po raz trzeci do Riverton, które było dla mnie najlepszym miasteczkiem na Te Araroa. Po drodze zwiedziłam ogólnodostępną jaskinię Clifden Cave, ze szlakiem wyznakowanym odblaskami (1,5 godzinną trasę przeszłam z czołówką e+lite). Część nacieków została zdewastowana, ale mimo to jaskinia jest piękna i ciekawa. Nie byłam jedyną zwiedzającą, a jeziorka przez które trzeba było przechodzić miały zmąconą wodę. Szlak nie był tak łatwy jak np. Jaskinia Mylna w Tatrach, bo dużo było miejsc, w których trzeba było zrobić wielki krok albo uważać żeby się nie ześliznąć. Adrenalina typowa dla Nowej Zelandii.
 
 
 
 
 
 
 
 
Kiedy znów wyjrzałam na światło dzienne niezwłocznie udałam się do Riverton - choć miałam do pokonania tylko kilkadziesiąt kilometrów na opustoszałej drodze łapanie stopa szło opornie. Na miejscu jako najlepsza klientka w historii zostałam entuzjastycznie przywitana przez właścicieli campingu. Zostałam tam dwie noce, w tym jedną koszmarnie deszczową, którą spędziłam w przyczepie campingowej, zamiast na namiocie. Riverton było wciąż tak samo urocze i spokojne. Moje puzzle wciąż czekały, ale nie udało mi się ich do końca ułożyć. Dopiero po powrocie do Polski dostałam maila od właścicielki ze zdjęciem ułożonych puzzli - obiecała mi wysłać kiedy ktoś dokończy je za mnie :-)
  
 
  
  
 
 
 
Pożegnawszy Riverton udałam się autostopem do Queenstown, miasta w którym spędziłam jedyny na Wyspie Południowej dzień zero. Miałam tam na poczcie swoją paczkę, którą wysłałam do Auckland, dołożywszy do niej kilka rzeczy: nowozelandzką książkę kucharską, z której korzystam teraz nader często i trochę maoryskiego rękodzieła z nefrytu. W ten sposób nie musiałam się z nimi telepać przez całą podróż powrotną.
 
 
 
 
 

 
 
Niespodziewanie Annette napisała do mnie, że będzie w okolicy i spotkałyśmy się jeszcze raz - pojechałyśmy w znane miejsce nad rzeką Clutha, niedaleko którego nocowałam na szlaku. Bardzo się tam zmieniło: nastała już jesień, a liście zaczęły się złocić.
 
 
 
 
Następnego dnia pożegnałyśmy się z Annette, a ja zaczęłam podróż na północ. Oczywiście autostopem - wybrałam dłuższą trasę wzdłuż ciekawszego zachodniego wybrzeża, chcąc po drodze zobaczyć lodowce i dzikszą stronę Wyspy Południowej. Pomimo koszmarnej deszczowej pogody, która nadciągnęła znad Morza Tasmana i pustek na trasie udało mi się bez większych problemów w ciągu trzech dni (właściwie dwóch, bo zaczęłam i skończyłam popołudniu) dostać do Picton wraz ze zwiedzaniem. Z sympatycznym Niemcem podróżowałam od Lake Hawea na północ. Po drodze odbyliśmy krótkie wycieczki do lodowców Franz Josef i Fox. W deszczu mało było widać, lodowce cofają się w straszliwym tempie i niewiele już z nich zostało.
 

 
 
 
 
 
 
 
 
To wszystko udało się w ciągu jednego dnia, zakończonego w Hokitika, stolicy pounamu, kamienia, cenionego przez Maorysów, najczęściej nefrytu, z którego właśnie powstają wszystkie te zielone dzieła sztuki, bez których żaden szanujący się turysta do domu nie wraca.
 
 
 
 
 
Sztorm, który szalał całą noc (spędziłam ją w hostelu), rano się uspokoił, więc mogłam zwiedzić miasteczko, a potem ruszyć dalej na północ. Nastałam się sporo w najdziwniejszych miejscach, miasteczkach, do których nikt nie zagląda, ale wszystko poszło zgodnie z planem i po zachodzie słońca kazałam się wysadzić na przydrożnym polu namiotowym nad rzeką, na którym byli oprócz mnie tylko samochodowi turyści. Jesień dała o sobie znać lodowatym powietrzem, jakie zaległo w dolinie. Nazajutrz dotarłam do Picton, załapując się na kursy do Nelson i Havelock, gdzie łapałam już stopa na szlaku. Kupiłam bilety na prom, a zanim odpłynęłam następnego ranka, zdążyłam jeszcze zwiedzić oceanarium, które miało wyjątkowo kiepską ofertę - spełnia raczej rolę stacji ratunkowej dla chorych zwierząt (ślepy pingwin, ryba ze zwichniętym ogonem). Jedynie jaszczurka tuatara zdawała się być w dobrej kondycji.
 
 
 
  
 
 
 
 
 
 
 
Na promie miałam okazję zobaczyć to, czego nie widziałam poprzednio, płynąc nocą. Cieśnina Queen Charlotte Sound robi dużo bardziej zielone i dzikie wrażenie oglądana z morza. W rzeczywistości wokół są tylko łatki prawdziwego buszu. Ponieważ obszar podlega ochronie, zamiast tradycyjnie lać herbicydy z helikoptera na cały teren, wstrzykuje się je niepożądanym sosnom w pnie. Z czasem usychają, a ich miejsce ma zająć pierwotna roślinność, ale póki co robi to fatalne wrażenie.
 
 
 
 
 
 
 
 
W Wellington zamelinowałam się na kilka dni w domu Sophii, znajomej ze szlaku. Bardzo się cieszyłam, że mogłam skorzystać z gościnności jej rodziny (sama Sophia była jeszcze na szlaku). Zajęłam się zwiedzaniem miasta: trzy dni zajęło mi zgłębienie każdego zakamarka muzeum Te Papa, byłam też w galerii sztuki i w ogrodzie botanicznym, przez który przemknęłam tylko na Te Araroa. Znalazłam znajome znaki wtopione w miejski krajobraz. Poniżej widok z okna mojego pokoju.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Do Auckland zamiast autostopem (to trudne na głównej drodze Wyspy Północnej ze względu na fragmenty autostrady i sam wyjazd z miasta) pojechałam nocnym autobusem, który był bratem bliźniakiem naszego Polskiego Busa (istnieje też na świecie fiński odpowiednik). Po drodze próbowałam rozpoznać znajome miejsca, a rano podziwiałam wschód słońca chyba gdzieś za Huntly.
 
 
 
W Auckland dokonałam kolejnych pamiątkowych zakupów: tuńczyka, 5kg czekolady i ananasowych pianek i żałowałam tylko, że nabywając lemoniadę i kokosowy jogurt przekroczyłabym limit bagażu. (ostatecznie ledwo się zmieściłam i wracając miałam aż 30 kg!).
 
Byłam też w galerii sztuki, gdzie najbardziej podobała mi się żarówka zrobiona z nefrytu.
 
 
Pozostało mi już tylko odebrać po raz ostatni swój bounce box (pudło przetrwało 7 przesyłek na poste restante). A potem długi lot do domu, przez Hong Kong i tradycyjnie Helsinki. Kwietniowy zachód słońca nad południową Finlandią sprawił, że zapragnęłam się tam znowu wybrać.
 
 
 
 
  
 
Kiedy wreszcie dotelepałam się do domu czekał na mnie taki oto wspaniały tort! Dla takich wypieków warto było się męczyć! :-)