piątek, 14 sierpnia 2015

Islandia - Hornstrandir

Półwysep Hornstrandir w Zachodnich Fiordach, objęty ochroną jako rezerwat przyrody, zajmuje północno-zachodni skrawek Islandii. Z lądem połączony jest wąskim przesmykiem, znajdującym się na północ od lodowca Drangajökull, najbardziej wysuniętego na północ lodowca Islandii. Wpadł mi w oko już dwa lata temu, a mapę przypadkiem zdobyłam już wtedy we Wiedniu, więc planowanie 10-dniowego trekkingu miałam ułatwione, aczkolwiek i z internetu dało się zaczerpnąć jakieś informacje. Najtrudniej było ogarnąć komunikację - region położony jest z dala od arterii komunikacyjnej, jaką jest droga nr 1, okalająca wyspę. Jednak wraz ze wzrostem ilości turystów tłumnie nawiedzających kraj Wikingów wzrasta też ilość połączeń i jakkolwiek w sposób bardzo skomplikowany, można się dostać do Zachodnich Fiordów komunikacją publiczną. Gdybym miała więcej czasu pojechałabym stopem (co zresztą uczyniłam w drodze powrotnej), ale następnego dnia miałam już opłacony transport statkiem, co jest jedynym sposobem dostania się na Hornstrandir.

Lot do Keflavíku miałam z Warszawy, więc musiałam się jeszcze przemieścić do stolicy, zrobiłam to z pomocą Polskiego Busa, który dostarczył mnie na miejsce punktualnie, po czym kolega Tadek odebrał mnie z przystanku i pomógł dostać się na lotnisko. Lot odbywał się nocą, więc nie żałowałam bardzo, że dostało mi się miejsce od strony korytarza. Wylądowaliśmy po czterech godzinach, doliczając jeszcze dwie na okoliczność zmiany czasu. Udało mi się przeszmuglować nadmiar jedzenia - do Islandii wolno wwieźć tylko 3kg jedzenia, a ja miałam jakieś 5,5 kg, prowiant na cały wyjazd. Spotkani Polacy mówili, że celnicy często sprawdzają i jeśli mają podejrzenia rewidują, konfiskują i nakładają karę. Widocznie nie wyglądałam podejrzanie... Pieniądze wymieniłam w czynnym także nocą kantorze na lotnisku, ale nie uśmiechało mi się od razu wydawać ich na autobus do Reykjaviku, więc zagadałam raz i drugi do ludzi mówiących po naszemu i udało mi się zabrać z ekipą młodych ludzi pracujących na Islandii. Jak usłyszeli gdzie się wybieram stwierdzili, że to koniec świata i wcale mi nie zazdroszczą. Podrzucili mnie na dworzec autobusowy Mjódd, skąd o 7:45 miałam pierwszy autobus. Była 2 nad ranem, więc czym prędzej udałam się na poszukiwania miejsca pod namiot, na mapie widziałam obiecujące nieużytki i rzeczywiście bardzo blisko była jakaś łąka, a na niej krzaki, w których schowałam się z namiotem i udałam na spoczynek.


Rano na dworcu kupiłam kartoniki, które potem wymieniłam w autobusie na normalny bilet i niedługo potem zasiadłam w autobusie relacji Reykjavík - Borgarnes. W Borgarnes pierwsza przesiadka na autobus, a właściwie bus do Stykkishólmur. Tutaj zakończyła się przygoda z państwowymi autobusami Strætó, bo kolejnym środkiem komunikacji miał być prom do Brjánslækur. Na prom musiałam czekać 5 godzin, ale pogoda była piękna, a w miasteczku przyjemnie, więc było w porządku. Udało mi się w sklepie z różnościami zakupić karusz gazu Jetboila, nie aż tak drogo jak na Islandię (1160 ISK). Większość pozostałego czasu spędziłam na skalistej wyspie z latarnią morską i wspaniałym widokiem. Wśród traw rosła charakterystyczna dla Skandynawii anżelika i szczaw. Spróbowałam łapania stopa (zamiast przeciąć fiord drogą morską, objechałabym go naokoło), ale nic z tego, pozostał tylko prom, który w końcu przypłynął żeby zabrać pasażerów, których było całkiem sporo, bo sama podróż promem to niezła atrakcja.

 
 
 
 
 
 
 

Podróż promem była bardzo przyjemna, opływaliśmy skaliste wysepki, a na większej, Flatey, jedynej zamieszkanej w całym Breiðarfjörður mieliśmy przystanek. Po drodze widziałam kilka maskonurów, przyjrzałam się też bliżej islandzkim monetom, na których umieszczono wizerunki różnych morskich stworzeń. W Brjánslækur czekał już prywatny bus do Ísafjörður, miasteczka z którego nazajutrz miałam płynąć na półwysep. Kierowca był dość mrukliwy, ale fantastyczne widoki zrekompensowały mi tą niedogodność. Wjechaliśmy na gruntową drogę, którą tłukliśmy się trzy godziny wspinając na góry i zjeżdżając do kolejnych fiordów. Czegoś tak spektakularnego jeszcze nie widziałam, a na deser był 15-minutowy przystanek przy pięknym wodospadzie Dynjandi. Drugi raz zatrzymaliśmy się w Þingeyri żeby opłukać zakurzonego busa na stacji benzynowej. Wyszłam zrobić zdjęcie w porcie.

 
 
 
 
 
 
 
 
  

Na miejscu natychmiast zrezygnowałam z rozbijania się na campingu, brzydkim i drogim, i, nabrawszy wody z cmentarza, udałam się na zbocze fiordu, gdzie między skałami ulokowałam swoje przenośne schronienie. Zrobiłam ostatnie zdjęcie nowego egzemplarza butów - nie długo miały tak czysto wyglądać :-)

 
 

Rano w informacji turystycznej odebrałam bilety na statek, zostawiłam baterie do ładowania i wysłałam kilka maili z ogólnodostępnego komputera, potem pokręciłam się jeszcze trochę po mieście i o 14 wsiadłam na pokład niedużego statku pasażerskiego, wożącego turystów na Hornstrandir. Płynęła też para Polaków, Beata i Tomek, którzy wybierali się tam na trzy dni. Bardzo rzadko ktoś wybiera się tam na dłużej, dla większości to tylko jedna z wielu atrakcji pobytu na Islandii. Nie spotkałam nikogo, kto byłby tam tak długo jak ja.

 
 

Byłam trochę rozczarowana ilością ludzi, jaka wysiadła w Hesteyri na ląd, ale też zachwycona urodą krajobrazu i cudowną pogodą, więc zanim wyruszyłam, posiedzałam trochę w porcie. Nie spodziewałam się ławeczki ani pomostu - myślałam, że trzeba będzie wysiąść prosto do wody. Potem się okazało, że w Hesteyri jest jedyny na całym półwyspie pomost, a także jedyna kawiarnia, w której można zamówić kawę i naleśniki. Po kilku krokach na szlaku jeszcze jedyne (prawie) mostki, ze względu na znakomitą większość turystów jednodniowych nie przygotowanych na przeprawy.

 
 
 
Nie marudząc więcej, bo była już godzina 16, rozpoczęłam podejście na ścianę fiordu, w kierunku doliny Kjaransvík, podziwiając widok na osadę i zatokę. Beata i Tomek oraz pani z Korei Południowej ruszyli niedługo za mną, a kiedy zrobiłam sobie przerwę na górze dogonili mnie i odtąd szliśmy w niewielkiej odległości od siebie, od czasu do czasu się mijając. Wiatr nie był zimny, płaty śniegu nieliczne, strumyki nie bardzo głębokie - dało się przeskoczyć z lekka tylko nakrapiając obuwie. Znajoma para zdejmowała buty, ale nie było takiej potrzeby. Trasa była z grubsza oznakowana kopczykami, a ścieżka przeważnie widoczna, szło się więc przyjemnie. Aż do przełęczy Hafnarskarð (519 m npm) trawersowaliśmy zbocze bez większych przewyższeń - uszktałtowanie terenu tak właśnie wszędzie tam wyglądało - płaskowyż, urwisko, a potem albo zbocze fiordu jak tutaj (na południu) albo polodowcowe dolinki z terasami porośniętymi tundrową roślinnością, na dole zaś zabagnione doliny, z których rzeki uchodziły do morza - to na północy i zachodzie półwyspu. Przechodząc po mostku śnieżnym zapadłam się i skaleczyłam w łydkę - oczywiście trzeba było trzymać się z dala od wystających kamieni, które nagrzewając się wytapiają śnieg od spodu.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Od przełęczy miałam pierwotnie zamiar kontynuować do Meleyri nierekomendowaną ścieżką, ale jak zobaczyłam ilość śniegu, piargi i brak perspektyw noclegowych zdecydowałam się zmodyfikować nieco trasę. Na przełęczy spędziłam chwilę kontemplując widoki i ciesząc się zasięgiem GSM, po czym zostawiłam Beatę i Tomka przy przyrządzaniu mięsa na grillu z Biedronki i zeszłam na drugą stronę, do doliny Kjaransvík.

 
 
 
 

Tam to właśnie upatrzyłam sobie nocleg w pobliżu zachęcająco wyglądających jeziorek. W zasadzie zalecane jest biwakowanie tylko w miejscach wyznaczonych, ale uznałam że nie narobię większych szkód rozbijając się nad strumykiem. Biegający w pobliżu lisek polarny najwyraźniej nie był mną przejęty. Pora była już późna, a miejsce tak piękne, że obfotografowałam swój obóz ze wszystkich stron. Wypatrzyłam nowych znajomych schodzących z góry i zaprosiłam na chwilę do siebie. Później zostałam sama, zjadłam kolację i obeszłam okolicę.

 
 
 
 

Rano jeszcze kilka zdjęć i nie za szybki start, bo dzień długi, a pogoda sprzyjająca. Schodząc nad morze wciąż zachwycałam się błękitem nieba, szumiącymi strumykami, zielenią doliny i kolorowymi kwiatami.

 
 
 
 

 
 

Nad zatoką Hlöðuvík było dużo wyrzuconego przez ocean drewna, po którym dało się przejść strumień. Był odpływ, więc dalej na wschód szłam wygodnie plażą, aż do biwaku o tej samej nazwie co zatoka. Zaraz za biwakiem i ratunkowym kontenerem, o którym szerzej będzie później do przejścia w bród był strumień. Woda sięgała do kolan, była przejrzysta i zimna, a dno kamieniste.

 
 
 

Kontynuowałam marsz wzdłuż brzegu do zamieszkałego latem domu. Po przejściu przez niewielkie torfowisko rozpoczęłam podejście na przełęcz. Widok roztaczał się piękny, po drodze zrobiłam przerwę na posiłek. Jedynie na sam koniec było dość stromo i wolałam nie patrzeć w dół.

 
 
 
 

Za przełęczą szlak trawersował zbocze, okrążając kolejną dolinę. Było tam bardzo wietrznie i niesprzyjająco do siedzenia bez zakładania warstwy puchu. Po dwóch godzinach osiągnęłam kolejną przełęcz, za którą zrobiło się jeszcze zimniej - woda w niewielkim stawku była zamarznięta, a ja poczułam, że koszulka z krótkim rękawem to za mało i dorzuciłam strecz pod wiatrówkę.

 
 

Nie ociągając się zeszłam nad morze doliną Rekavík. Była tam platforma pod namioty, którą niestety zajęli inni wędrowcy, którzy dotarli tam kilka minut przede mną. Pokręciłam się po okolicy i rozbiłam namiot poniżej, przy strumyku, który pokonałam przechodząc po naniesionych przed morze pniach. Rozbiłam namiot, a potem poszłam na plażę, obejrzałam skały i usiadłam na pniu gapiąc się w morze. W zatoce zebrało się na nocleg stado morskich ptaków, a w kwietnych zaroślach baraszkowały dwa młode lisy polarne (zdjęcie nieostre, ale i tak wrzucam). Niestety zachmurzyło się, co nie wróżyło dobrze na dzień następny.

 
 
 
 
 

W rzeczy samej rozpoczął się on deszczowo. Deszcz może nie był bardzo intensywny, ale zacinał z boku, bo wiatr wzbierał na sile. Zwinęłam namiot i udałam się dalej na wschód wysokim brzegiem morza. Ścieżka była stroma, a w jednym miejscu przewieszono linę, po której się wciągnęłam, bo po sypkim zboczu nie dałoby się wejść.

 
 
 

Widoki zasnuły się chmurami, a ja tego dnia miałam zamiar przyjrzeć się z bliska najsłynniejszemu klifowi Hornbjarg. W deszczu i wichurze nie miało to zbyt wielkiego sensu, ostatecznie więc doszedłszy do wyznaczonego miejsca biwakowego Höfn rozbiłam  na uboczu namiot i osiadłam w nim na resztę dnia. W ramach rozrywki zweryfikowałam wartość deklinacji - 15 stopni. Była tam też chatka, w której rezydował strażnik parku, bardzo sympatyczny i nie czepiający się. Na ścianie wisiał termometr, wskazujący 7 stopni, czyli nie tak źle. Wiatr się wzmagał i chlustał deszczem, nie wszystkie namioty znosiły to dobrze. Najpopularniejsze wśród turystów Hubby MSRa najgorzej - wiatr z łatwością wyrywał szpilki. Wieczorem na godzinę przestało padać, więc wybrałam się na kilkukilometrowy spacer po czarnych piaszczystych wydmach, do szerokiej rzeki, przez którą należało się przeprawić aby dostać się na Hornbjarg. Przy przypływie była daleka od zachęcającej. W nocy wiatr był jeszcze silniejszy, a morze w zatoce Hornvík bardzo wzburzone. Nawet moim pancernym namiotem (niezastąpiony Hilleberg Soulo) zaczęło targać na tyle, że się obudziłam.

 
 
 
 
 

Z powodu sztormu odwołano rejs statku, który miał zabrać grupę ludzi i musieli wraz ze strażnikiem przejść na drugą stronę półwyspu, gdzie mniej wiało i łódka mogła dopłynąć. Nie chciało mi się spędzać kolejnego dnia w namiocie i pomimo złej pogody spakowałam się i wyruszyłam w drogę powrotną do Hlöðuvík - lepiej było przy takiej pogodzie wybrać znaną trasę niż obchodzić niebezpieczne klify. Przejście po linie nie zajęło dużo czasu, a potem udało mi się trafić na lepszy wariant ścieżki nad urwiskiem. Strumień wezbrał, ale kłody się trzymały. Potem już bez żadnych atrakcji na przełęcz, za którą spotkałam kilka osób. Wyżej wiało bardzo mocno, woda zbierała mi się w pokrowcu przeciwdeszczowym - było naprawdę paskudnie. Zbyt zimno żeby zatrzymać się na posiłek, więc połknęłam batona w marszu.

 
 
 

Drugą przełęcz pokonałam ostrożnie, ale szybko i cieszyłam się już perspektywą rychłego biwaku. Czekała mnie już tylko przeprawa przez rzekę, ale tu pojawił się problem, bo niepozorny strumień po dwóch dniach deszczu wezbrał. Powinnam była przekroczyć go w znanym miejscu, ale obawiałam się głębokości, bo woda była mętna i w przekonaniu że przy odpływie u samego ujścia będzie płycej tam właśnie postanowiłam przejść. Zrobiłam tym samym straszną głupotę wchodząc w strefę fal. Początkowo płytka rzeka miała też główny nurt, w który nagle wpadłam i runęłam w wodę. Podniosłam się na kolana i jakoś wydźwignęłam na kijkach przed nadejściem fali. Na adrenalinie, a może dzięki kompletowi power-strechu, który miałam na sobie nie poczułam nawet zimna. Byłam jednak kompletnie przemoczona, a wiadomo że nie zabieram nigdy ze sobą zbyt wielu ubrań. Szczęściem na drugim brzegu było znane mi już pole namiotowe i ratunkowy schron, do którego natychmiast się udałam. Zdjęłam mokre rzeczy i zapakowałam się do śpiwora, błogosławiąc worki wodoszczelne i przeklinając swój brak rozsądku.

 

Na szczęście od rana pogoda zaczęła się poprawiać. Mżawka zanikła, zaczęło nawet przezierać słońce, więc udało mi się wszystko wysuszyć - najwięcej wody było w namiocie, którego pokrowiec nie jest wodoszczelny. Poziom wody w rzece zaczął już opadać.

 

Wczesnym popołudniem udało mi się spakować i ruszyć dalej. Odtąd planowałam iść szlakiem okrążając półwysep w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Przemieściłam się do sąsiedniej doliny, a stamtąd ścieżką, która w pewnym momencie zanikła, ale gdzieś powyżej wodospadu odnalazła się oznaczona słupkami, na przełęcz Almenningaskarð. Chmury kłębiły się po szczytach, ale i tak było pięknie.

 
 
 
 
 
 

Uwieczniłam się na przełęczy, a potem do pokonania był bardzo malowniczy trawers następnej doliny. Było dość kamieniście, ale wyśmienicie oznakowane. Oznakowanie jednak zubożało po kolejnej przełęczy, by zniknąć zupełnie na stromym zejściu w dolinę wypełnioną rozległym jeziorem Fljótsvatn.

 
 
 
 
 
 
 
 
 

Jak to zwykle bywa na terenie zabagnionym ścieżka się zdematerializowała. Przeprawiłam się bez problemu przez największy ze strumieni i obeszłam bagno wspinając się nieco na zbocze doliny. Można było iść w prawo, ale wtedy konieczna byłaby przeprawa przez rzekę u ujścia, a kilkaset metrów brodzenia mnie nie pociągało, dlatego postanowiłam obejść jezioro z lewej. W bagnie były nawet tabliczki, umiejsowione w najmniej stosownym do chodzenia miejscu, jednak oznaczała miejsce na biwak - bardzo grząskie. Rozbiłam się nieco dalej i wyżej, nad strumykiem, z pięknym widokiem na taflę jeziora. Było też słychać wodne  ptactwo. Przy ładnej pogodzie nocą było prawie zupełnie jasno.

 
 
 
 
 

Cieszyłam się kiedy następnego dnia zobaczyłam, że pogoda jest bez zmian. Na tym odcinku było bardzo pusto, ale i tak pojawiła się para Niemców. Narzekali na bagnisty teren, a ten rzeczywiście był podmokły. Sugerowana trasa wiodła głębokim bagnem, co było zupełnie bez sensu, więc szłam trochę wyżej. U ujścia ostatniej bocznej dolinki znalazłam oznakowaną słupkami ścieżkę, która wyprowadziła mnie na kolejną przełęcz.

 
 
 
 
 

Dalej należało wspiąć się jeszcze wyżej na kamienisty płaskowyż, gdzie we mgle drogę wskazywały kamienne kopce. Bardzo mi się tam podobało. Przed następną doliną otwarł się rozległy widok i tutaj udało mi się po raz pierwszy od pięciu dni złapać zasięg. Usiadłam za kopcem, chroniącym mnie od wiatru i długo komunikowałam się ze światem.

 
 
 

Na zejściu było kilka płatów śniegu i jeszcze plątały się chmury. Pustkowie było prześliczne, ale znów pojawili się ludzie - dwóch młodych Francuzów w dżinsach. Pokonawszy ostatnie zejście doszłam do... niespodzianka! Drogi dla quadów! Tego się nie spodziewałam i wcale mi się to nie podobało. Doszłam skądinąd wygodną drogą do osady Látrar, jednej z większych na Hornstrandirze. Miejsce biwakowe było ładne, zaszyłam się w zacisznej kotlince. Chatka ratunkowa była z prawdziwego zdarzenia chatką, ale na szczęście tym razem nie miałam potrzeby jej użyć. Rozbito jeszcze kilka namiotów, ale było spokojnie. Wieczorem przeszłam się plażą zażywając samotności.
















Pozostałości po dawnej osadzie są dobrze widoczne - resztki murów, rdzewiejące maszyny rolnicze, taczki, łopaty. Tak to zostało pomyślane żeby zostawić wszystko tak jak było. Aż do popołudnia włóczyłam się po okolicy i zwiedzałam, gdyż żeby bezpiecznie przejść przez kolejną rzekę musiałam zaczekać na odpływ. Z tablicy informacyjnej dowiedziałam się paru rzeczy o historii wsi i genezie drogi - otóż na górującej nad zatoką górze Straumnesfjall pod koniec lat 50. Amerykanie wybudowali stację radarową. Funkcjonowała tylko dwa lata, potem została zamknięta, ale do dziś jeszcze zostały resztki budynków. Górę zasnuwały chmury, więc zrezygnowałam ze wspinania się tam. Odczekałam, aż morze się cofnie i poszłam plażą do ujścia rzeki. Nie było źle - udało mi się znaleźć dobre miejsce bez nurtu, częściowo przeszłam po utwardzających podłoże muszlach i żwirze, resztę po grząskim piasku. Cieszyłam się, że mam już to za sobą.






Potem wybrałam mniej popularną trasę - większość idzie prosto do Hesteyri, część klifami wzdłuż brzegu do Sæból, ja natomiast obawiając się ostatniego klifu, gdzie jest dużo wspinaczki i można się zamoczyć obeszłam pierwszy cypel, na którym utworzyła się wydma, i przed ujściem następnego strumienia skręciłam w środkową dolinę Miðvík. Ta była bardzo dzika i piękna. Strumień także był śliczny, zwłaszcza że odpływ odsłonił skały. Nie było ścieżki przez bagna, ale pojawiła się na zboczu, kiedy przekroczyłam spływający z góry mały ciek wodny z wodospadem.









Na płaskowyżu straszne wydmuchowisko, więc znów podwieczorek w marszu. Szlak niedługo połączył się z ceprostradą do Hesteyri, którą szło się przynajmniej szybko i sprawnie. W Hesteyri niemały tłum, który na dodatek okazał się hałaśliwy. Popadywał drobny deszczyk, bo pogoda znów się zmieniła, ale dało się przejść do przystani. Tablica pokazywała trzy trasy, z których dwie już zaliczyłam, została tylko jedna mi nieznana - do Sæból.












Nią właśnie ruszyłam następnego dnia. Pogoda przyzwoita, zimno, pochmurno i wietrznie, ale chociaż deszcz typu delikatna mżawka. Bagniste wybrzeże było męczące, ale po podejściu było już lepiej, otwarł się widok na fiord i okoliczne półwyspy. Przebieg szlaku nie pozostawiał wątpliwości, po drodze trzeba było przejść jedną rzeczkę, zimną, ale płytką. Trasa różniła się od wszystkich pozostałych, była łagodniejsza, a teren mniej kamienisty, porośnięty tundrową roślinnością. Wypatrzyłam latarnię morską na małym cypelku.




Po godzinie czy dwóch zobaczyłam przed sobą dolinę Vestur-Aðalvík z wypełniającym jej dno jeziorem Staðarvatn. Tam też się udałam, trzymając wydeptanej ścieżki. W toni wodnej stało kilku wędkarzy, czym byłam zaskoczona, bo w poprzednim jeziorze nie wolno było łowić. W pobliżu jeziora stał mały zadbany kościółek z początku XX wieku.



Od kościoła do plaży nie było już daleko, a na dodatek szło się drogą dla quadów (także w tej osadzie letni mieszkańcy ich używają), potem tylko trzeba było od niej odbić żeby dostać się na plażę, nad którą znajdowało się wyznaczone miejsce do biwakowania. Na szczęście puste, więc cieszyłam się samotnością. Ogarnąwszy biwak i kolację wybrałam się na spacer do klifu, który ominęłam poprzedniego dnia. Wyglądał stromo i nie byłam pewna czy chciałabym się po nim wspinać, może i bym chciała, ale raczej bez plecaka. Było oczywiście pochmurno i wietrznie, ale krople deszczu nieliczne. Siedziałam do późna na wysokim brzegu i patrzyłam jak morskie kaczki układają się do snu na skałach wystających z wody.











Nazajutrz pogoda się lekko pogorszyła, bo cały ranek o tropik stukały krople deszczu. Kiedy się spakowałam akurat przestało padać. Wyruszyłam w drogę do Hesteyri tą samą trasą, ale że w odwrotną stronę, to wyglądała inaczej. Także pogoda była inna. Mglisty krajobraz przypominał mi trochę szwedzkie góry - łagodnie pofalowany, poprzetykany jeziorkami. Wyżej padał drobny deszcz, niżej już nie i nawet było bardziej przejrzyście.

 
 
 
Wpatrując się w panoramę fiordu usłyszałam dziwny hałas, jakby parskanie, spojrzałam w tamtym kierunku i zobaczyłam wieloryba, a właściwie trójkątną płetwę i fragment wielkiego cielska. Był dość daleko, więc zrobienie mu zdjęcia było praktycznie niemożliwe - widać tylko trochę płetwę. Mój zachwyt był jednak szczery i wielki, jeszcze większy kiedy okazało się, że wielorybów jest więcej - były trzy. Długo stałam i je obserwowałam.

 
 
Przepełniona radością z tak ciekawych obserwacji schodząc robiłam jeszcze zdjęcia zatoki i kwiatów na górskich łąkach, zupełnie jak u nas - jaskrów i bodziszków, a także storczyków plamistych.

 
 
 
 
 
Do biwaku doszłam szeroką plażą, którą odsłonił odpływ. Na piaszczystej łasze było mnóstwo mew, po suchej części plaży biegały sieweczki. Morze wyrzuciło na brzeg meduzy, odsłoniło wodorosty i muszle.

 
 
 
 
 
 
Dotarłszy do biwaku rozbiłam się w tym samym miejscu co poprzednio, odkrywając przy tym, że nie mam w kieszeni ulubionego zegarka. Przeszłam całą plażę szukając go, ale bezskutecznie. Wieczorem wyszłam jeszcze tylko na chwilę do przystani.


Tak mi było smutno z powodu utraty ulubionego zegarka, że mając do dyspozycji cały dzień (został mi jeden, który był przeznaczony na przeczekiwanie ewentualnej złej pogody) postanowiłam na lekko przejść się jeszcze raz tą samą trasą i go poszukać. Tym razem wszystko było skąpane we mgle, padała mżawka, wiało. Musiałam dwa razy przechodzić przez rzekę, doszłam aż do zejścia do doliny, gdzie na pewno jeszcze go miałam, ale zegarka nie znalazłam. Po powrocie zjadłam obiad, rozwiązałam sudoku i snułam się po plaży zbierając muszle. Znów pokazały się wieloryby, jednego widziałam nawet z namiotu. Potem wyruszyłam na ostatni spacer do Stekkeyri, było to zaledwie półtora kilometra w jedną stronę. Na pomoście było mnóstwo pąkli, które się zamykały, jeśli je postukałam. Ścieżka wiodła poniżej tej którą szłam pierwszego dnia i kończyła się przy ruinach starej fabryki czy czegoś takiego. Po drodze nazbierałam pamiątkowy bukiet kwiatów (nie było zakazu zbierania, więc uznałam, że wolno).

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Statek do Ísafjörður odpływał o 9, więc  żeby być gotowa o 8:30 obudziłam się już o 7:15. Dzięki temu nie musiałam się zanadto spieszyć. Rozłożyłam rzeczy na ławce i złożyłam namiot, spakowałam się i poszłam do przystani. Statek przypłynął punktualnie, zebrali się pozostali biwakowicze i odpłynęliśmy, zahaczając jeszcze o kolejny fiord i Meleyri, gdzie wysadziliśmy na brzeg kolejnych żądnych przygód plecakowców.

 
 
 
 
 
 
 

Gdy oddaliliśmy się od Hornstrandiru pogoda natychmiast się poprawiła. Doskonale było widać lodowiec Drangajökull, a na pożegnanie pokazał się jeszcze jeden wieloryb. Wynurzył się dwa razy i zniknął. W porcie cumował wielki holenderski statek.

 
 
 

Poszłam zaraz do informacji podładować baterie i ochlapać się w łazience, potem na chwilę na miasto - w sklepie z rękodziełem miałam odłożony tradycyjny islandzki sweter - nie można wrócić z Islandii bez takiego swetra :-). Autobus, którym mogłabym się wydostać z miasta odjeżdżał dopiero następnego dnia po południu, nie miałam więc wątpliwości czym się teraz zająć - oczywiście łapaniem stopa. Poszło znakomicie, ani razu nie stałam dłużej niż pół godziny, pomimo słabego ruchu na drogach. Najpierw do skrzyżowania podwiózł mnie sympatyczny staruszek, potem pani z dziećmi udająca się do sąsiedniej wsi na otwarcie placu zabaw (wstąpiłam na chwilę obejrzeć imprezę), a potem para Francuzów, Damien i Lejla, wynajętym samochodem aż na sam camping w Reykjaviku. Po drodze widzieliśmy foki wylegujące się na skałach.

 
 

Początkowo planowałam rozbić się gdzieś na dziko, jednak camping był zbyt kuszący. Prysznic, freeganizm w kuchni i możliwość zostawienia rzeczy w czasie całego dnia zwiedzania wygrały.


Dojazd autostopem zapewnił mi cały wolny dzień, który przeznaczyłam właśnie na zwiedzanie, przede wszystkim Muzeum Narodowego, które jako wielbicielka średniowiecznych zabytków upatrzyłam sobie jako najbardziej interesujące. Spędziłam w nim prawie sześć godzin. Oprócz tego obejrzałam kościół, katedrę, centrum i słynną rzeźbę łodzi Wikingów. Całe miasto było przystrojone na tęczowo, bo odbywała się właśnie Gay Pride, nawet asfalt był pomalowany na tęczowo, co wyglądało naprawdę fajnie. Reykjavik wyglądał nowocześnie i wesoło. Nie pamiętam już gdzie widziałam makietę Islandii, a na niej także mój Hornstrandir.




 
 
 
 
 
 
 
 


Następnego dnia miałam już lot do Polski, ale dopiero po południu, więc znów spróbowałam szczęścia w autostopowaniu i znów się udało. Pierwszy kurs miałam za miasto w dogodne miejsce, a stamtąd już prosto na lotnisko zawiózł mnie Einar, Islandczyk pracujący w Szwajcarii, który miał samolot dwie godziny później ode mnie. Tym razem trafiło mi się miejsce przy oknie i mogłam podziwiać widoki - Vatnajökull, platformy wiertnicze, chmury nad Norwegią i Szwecją i wreszcie Polskę - Wdzydze, Zatokę Gdańską z Trójmiastem i Hel, Wisłę i już oświetloną, bo tymczasem zaszło słońce, Warszawę. Z lotniska odebrał mnie Tadek, u niego też przenocowałam i dopiero nazajutrz Polskim Busem pojechałam do Katowic.

 

Podsumowując... Było pięknie, pogoda mogła być lepsza, ale nie była też najgorsza. Gdyby tylko było trochę mniej turystów... Aż strach pomyśleć co się dzieje na takiej Laugavegur!
 
Na koniec tradycyjnie fotki z pakowania przed wyjazdem - sterta prowiantu przed spakowaniem, przepakowane racje żywnościowe na każdy dzień i całość bagażu. Nic za dużo, nic za mało, chyba udało mi się skompletować idealny zestaw skandynawski :-) no może tylko następnym razem jednak wezmę coś innego do przechodzenia przez strumienie niż sandały, bo te nie są tak pewne jak fivefingersy czy Vivobarefoot Ultra. Rewelacyjnie spisały się skarpety wodoodporne Rocky goretex Socks, za to moja ulubiona kurtka niepokoi mnie w okolicach zgięcia kaptura.




Film powstał, jednak z powodu  windows movie makera ma mikroskopijne rozmiary. Moje problemy ze znalezieniem lepszego edytora nie mają końca... Tak czy owak film tu https://youtu.be/9q_TNfZX_8g