piątek, 27 kwietnia 2018

Continental Divide Trail - przygotowania

Czas zdradzić plany na rok 2018 - tym razem moim celem będzie przejście Continental Divide Trail, szlaku o oficjalnej długości 4989 km (3100 mil), prowadzącego grzbietem Gór Skalistych od Meksyku do Kanady, wzdłuż kontynentalnego działu wodnego rozdzielającego wody spływające do Pacyfiku i Atlantyku.

CDT przebiega przez pięć stanów: Nowy Meksyk, Colorado, Wyoming, Idaho i Montanę. Zaczyna się przy Crazy Cook Monument na granicy z Meksykiem, a kończy na brzegu Waterton Lake w Montanie, Parku Narodowym Glacier, na granicy z Kanadą.

Najwyższy szczyt na szlaku to Greys Peak w Colorado o wysokości 4352 m n.p.m. (14270 stóp). Szlak nigdy nie schodzi poniżej 1200 m n.p.m., a jego najniższy punkt znajduje się na samym końcu szlaku, nad jeziorem Waterton Lake w Międzynarodowym Parku Pokoju Waterton-Glacier na granicy z Kanadą (4200 stóp).
 
 
Continental Divide National Scenic Trail, powołany przez Kongres Stanów Zdjednoczonych 10 listopada 1978 (w tym roku obchodzi swoje 40-te urodziny), to najdłuższy szlak składający się na Triple Crown of American Hiking (pozostałe to Appalachian Trail i Pacific Crest Trail), najmniej znany i najrzadziej odwiedzany - dla przykładu kompletne przejście zgłosiło w 2017 roku zaledwie 77 osób.

Często się słyszy jakoby CDT nie był szlakiem kompletnym, do końca wyznaczonym (nawet Wikipedia tak twierdzi!). Nie jest to prawda - szlak jest wyznaczony na całej trasie i kontynuuje się od Meksyku do Kanady. Nieporozumienie bierze się stąd, że Amerykanie za szlaki uważają wyłącznie ścieżki, a CDT często prowadzi drogami. To, że Continental Divide Trail jest gotowy w 76% oznacza, że 24% prowadzi trasą, z której w przyszłości szlak zostanie przeniesiony w inne miejsca.

Oficjalna trasa to Continental Divide National Scenic Trail, która liczy 3100 mil. Rozliczne szlaki alternatywne i skróty, z których korzysta 99% thu-hikerów tworzą razem Continental Divide Trail o długości przeważnie 2400 do 2800 mil, choć zdarza się nawet mniej. Czasem alternatywna trasa ma uzasadnienie (zdobycie, szczytu, ominięcie wezbranej rzeki, ucieczka przed burzą lub pożarem), w większości przypadków jednak jest to skrót. Przejście szlakami alternatywnymi choć niezbyt honorowe jest często akceptowane. Tegoroczna susza w Nowym Meksyku skłania do przejścia Gila River Alternative, który po części stał się trasą oficjalną, a skraca cały dystans o 50 mil.
 

CDT uchodzi za dziki, nieujarzmiony, rzadko uczęszczany i trudny szlak, dzięki czemu wydawał mi się zawsze trasą najbardziej atrakcyjną. To będzie prawdziwy dziki zachód z Westernów - w Colorado nakręcono "Jeremiah Johnsona", wspaniałą opowieść o losach dzielnego trapera w reżyserii Sydney'a Pollacka czy Doktor Quinn, wspaniały serial familijny z lat 90. W Parku Narodowym Yellowstone w Wyoming rezydował Miś Yogi, a po Nowym Meksyku uganiał się Winnetou.
 
 
CDT prowadzi przez środek dzikiego zachodu, przebiega przez terytoria Indian zamieszkujących Góry Skaliste, prerie i pustynie południa: Apaczów, Zuni, Czejenów, Komanczów, Szoszonów, Flathead, Kootenay. To tam jeszcze 100 lat temu podczas podróży pociągiem można było zostać napadniętym przez Indian, a w małych miasteczkach były saloony pełne kowbojów i uzbrojonych po zęby bandytów. Nie wspominając już o poszukiwaczach złota. Brzmi ekscytująco, prawda?
 
 
Choć prawie 5000 km to nie mało, a po drodze są wysokie góry, głębokie rzeki i niedźwiedzie grizzly, najtrudniejsza w tym szlaku nie jest ani jego długość ani liczne problemy nawigacyjne. Najtrudniejsze jest wstrzelenie się w okno pogodowe - krótkie górskie lato. Góry Colorado pozostają aż do lipca przysypane śniegiem i to od jego ilości zależy możliwość ich przejścia. Podobny problem następuje jesienią w górach Montany.

Największym problemem dla wędrujących z południa na północ jest pokonanie łańcucha San Juans w Colorado. Wygląda na to, że tym razem szczęście mi sprzyja - wykresy podają, że tegoroczna pokrywa śnieżna południowych Gór Skalistych jest stosunkowo niewielka. Z powodu niskich opadów panuje jednak susza, co utrudnia wędrówkę przez pustynie Nowego Meksyku.

Sprzęt

Poczyniłam trochę zmian w swojej zimowej liście sprzętowej z Appalachian Trail, starając się jeszcze odchudzić bagaż, ponieważ szczególnie na pustyni będę musiała nosić ze sobą duży zapas wody. Nie będę tym razem wymieniać żadnych większych elementów mojego ekwipunku jak śpiwór czy bielizna z Power Strechu. Waga bazowa wynosi 5240 g. Pamiętajcie, że w tym roku będzie się ona dość często zmieniać, tam gdzie będzie filtr i chusta od słońca nie będzie rękawic itd. Wymieniłam namiot na lżejszy ZPacks Solplex, choć wymaga on bardziej uważnego wyboru miejsca rozbicia. Otrzymalam do testow specjalnie na tą wyprawę zaprojektowany śpiwór Robertsa "Zebra". Na części pustynnej będę używać filtra do wody, na śniegach Colorado raczków. Przed słońcem pustyni będzie mnie chronić jedwabna chustka i koszulka Pustynna Kwarka (dzięki :-)). I jeszcze okulary - tym razem nie będą żółte, ale za to w razie potrzeby zamienią się w przeciwsłoneczne, bo mają magnetyczną nakładkę.
 
 
Oto lista sprzętowa:
 

Nakrecilam film o tym, co ze soba zabieram: https://youtu.be/WYyXQd-KuKk



Plan przejścia Continental Divide Trail powstał jeszcze zanim ruszyłam na Te Araroa i miał to być mój następny cel. W międzyczasie jednak miałam ogromną ochotę na wędrówkę po lasach Appalachów, dlatego CDT został odłożony na następny sezon. Teraz czuję się trochę tak jak przed Te Araroa, gotowa na nowe wyzwania, a jednocześnie mam trochę obaw... Myślę że to prawidłowy stan :-)

Trzymajcie kciuki, pierwsza relacja niebawem :-)

niedziela, 22 kwietnia 2018

Czechy: Czeski Cieszyn - Frydek-Mistek

Pomimo malowniczego położenia na skraju Beskidów, licznych zabytków i ogólnej urody Cieszyn nie posiada żadnego znakowanego szlaku pieszego. Sytuację ratują Czesi - z Czeskiego Cieszyna, miasta powstałego z lewobrzeżnej części Cieszyna po ustanowieniu nowych granic państwowych w 1920 roku wzgórzami Pogórza Cieszyńskiego (Těšínská Pahorkatina) prowadzi na południe szlak znakowany kolorem niebieskim. Ma on około 62 km długości, z czego 30 km biegnie przez Śląsk Cieszyński z Czeskiego Cieszyna do Frydka-Mistka. Jest to jednocześnie odcinek Beskidzkiej Drogi św. Jakuba. Ten właśnie fragment trawersujący Zaolzie pokonałam w ramach jednodniowej wiosennej wycieczki.
Żeby dostać się na czeską stronę trzeba przejść przez most na rzece Olzie. Wybrałam ten mniej widokowy z racji mniejszej odległości od przystanku miejskiego autobusu :-)
Olza ma charakter górskiego strumienia, a jej dno jest kamieniste.

Czeskie szlaki piesze są bardzo liczne i dobrze oznakowane, przechodzenie ich w całości nie jest jednak popularne. Szlaki nie mają też kropek symbolizujących ich początek i koniec. Mnóstwo jest za to szlakowskazów. Taki właśnie szlakowskaz znajduje się przy cesarsko-królewskim dworcu kolejowym, który po wspomnianym ustanowieniu granic znalazł się po czeskiej stronie miasta. Na dworcu tym bywam dość często - główna linia kolejowa wybudowana za panowania Habsburgów biegnie ze słowackich Koszyc do Bohumina i dalej na zachód. To właśnie linia kolejowa, a także zagłębie węglowe były przyczyną zajęcia Zaolzia przez Czechosłowację.
Pomimo dobrego oznakowania udało mi się zabłądzić. Po drodze odnotowałam, że słynne cieszyńskie magnolie właśnie zaczęły rozwijać pąki.
Na końcu miasta minęłam kapliczkę, o ile wiem najstarszy zabytek Czeskiego Cieszyna, który sam w sobie jest bardzo młody, bo na terenach zalewowych Olzy przez całe stulecia były tylko pastwiska i dopiero w XIX wieku zaczęto rozbudowę miasta w tamtą stronę.

Niebawem wyszłam na pofalowane wzgórza z widokiem na góry, ale pod słońce. W niewielkich dolinkach, tak charakterystycznych dla tych okolic królowała już wiosna. Drzewa puszczały pąki, runo leśne zazieleniło się, a ptaszki ćwierkały.
Wkrótce zobaczyłam pierwsze zabudowania Kocobędza. W pobliskiej Podoborze znajduje się grodzisko (Stary Cieszyn), które było siedzibą plemienia Gołęszyców (z którego, jak sądzę, się wywodzę :-)) dopóki wojska Państwa Wielkomorawskiego nie zniszczyły go doszczętnie. Wtedy osadę przeniesniono na Wzgórze Zamkowe w Cieszynie (które zresztą zamieszkiwano już dużo wcześniej, znaleziono nawet resztki paleolitycznego obozowiska).
Na Zaolziu mieszka wciąż liczna polska mniejszość narodowa, stąd dwujęzyczne nazwy ulic i miejscowości. Dlatego też tak swobodnie używam w niniejszej relacji polskich nazw.
W centrum Kocobędza znajduje się stara posiadłość, niestety od dawna nie remontowana.
Widoki po obu stronach granicy są bardzo podobne. Cała okolica to dość wysokie wzgórza sięgające przeważnie około 350 m n.p.m., pocięte dolinami niewielkich strumieni. O ile Beskid Śląski od Beskidu Śląsko-Morawskiego oddziela dość wyraźnie Przełęcz Jabłonkowska, to Pogórze stanowi jedność, a Olza jest tylko jedną z wielu rzek je przecinających. Na najdalszym planie widać było najwybitniejsze wzniesienie Beskidu Śląsko-Morawskiego Łysą Górę (Lysá hora) – 1323 m n.p.m.
W jednym z licznych wąwozów, jakie można spotkać w tej okolicy, porośniętym lasem grądowym postanowiłam zrobić sobie przerwę śniadaniową. Wyszłam z domu bez śniadania, planując spożyć je w przyjemnych okolicznościach przyrody. I rzeczywiście, w pobliżu rosły fiołki,  pierwiosnki i zawilce, z gałęzi na gałąź skakała wiewiórka, było cicho i ciepło.
W położonym pod lasem przysiółku w trawie rósł zestaw wiosennych kwiatów ogrodowych.
Zdobyłam wzniesienie we wsi Kostelec, obejrzałam kościół tak typowy dla tego regionu i przekroczywszy główną drogę zatoczyłam pętlę na następne wzgórze.
Przy drodze, na łąkach i w zagajnikach mnóstwo było kwiatów, a w powietrzu unosił się słodki zapach, tak jakby ktoś otworzył słoik miodu.
Z grzebietu widać było doskonale jak na wschodzie teren się wypłaszcza, tworząc Bramę Morawską - obniżenie pomiędzy Karpatami a Sudetami. Na zachodzie prezentowała się linia wzniesień Beskidu Śląsko-Morawskiego. Przy drodze stała kapliczka, a wyryta modlitwa była jeszcze w języku polskim.
Zeszłam prosto w dolinę Stonawy, którą obecnie zajmuje wybudowany w okresie czeskiego komunizmu, czyli sociality, zbiornika wodnego w Cierlicku. Kiedy byłam dzieckiem zdarzało mi się przyjeżdżać tam z rodzicami nad wodę, ale niezbyt często, bo woda była mulista. Jest taka nadal... Przy zaporze kłębiły się w niej ryby.
Kilkukilometrowy odcinek wiejskiej drogi dzielił mnie od kolejnej zapory w Żermanicach. Po drodze napotkałam całe łany kokoryczy, nie tylko fioletowej, ale także białej.
Dawniej wszystkie drogi były obsadzane drzewami owocowymi, a Czesi nadal kultywują tą tradycję. Przy drogach rosną śliwy, czereśnie czy jabłonie. U nas, po polskiej stronie, niestety nie ma już po nich śladu.
Schodząc do Żermanic zobaczyłam już zalew. Na krawędzi wzniesienia, przy starej dróżce odrestaurowano stary krzyż.
Szlak poprowadził mnie koroną zapory, z której był piękny widok na Beskidy. To tutaj Łuk Karpat wykręca ku południowi i doskonale to widać. Po drugiej stronie zapory można było zobaczyć jak wyglądałaby wieś, gdyby jej nie zalano.
Następny odcinek prowadził szutrówką, na której spotkałam rowerzystów i pasące się konie. Pogłaskałam siwka, a on chciał mi wyciągnąć mapę z kieszeni :-)
Rowerowy szlak biegł dalej prosto, a pieszy skręcił w malowniczą aleję, obsadzoną wiekowymi kasztanowcami. W niewielkim wąwozie było małe bajorko, a przy nim świeżo rozkwitłe kaczeńce.
Na rozstajach zajrzałam do kapliczki, wewnątrz był obraz wyglądający na stary, a dekoracja przypominała mi wystrój naszego starego kościoła.
Natknęłam się na jeszcze inne ciekawe zabudowania, typowe dla całego Śląska Cieszyńskiego. Takich domów jak te poniżej, wybudowanych po I wojnie światowej, murowanych, pobielonych i po polskiej stronie trochę zostało, ale po czeskiej jest ich zdecydowanie więcej. Drewnianych za to już prawie nigdzie nie ma, a właśnie taką XIX wieczną chatę zauważyłam w starym sadzie.
Bruzowice to kolejna typowa wieś na Zaolziu - kościół, gospoda, trochę domów. Rzut oka na szlakowskaz, grzeczne dobrý den w odpowiedzi na uprzejme powitanie przechodzącego chłopca i dalej w drogę. Szlak zbliżył się do grzbietu Beskidów i było widać także polskie góry: Czantorię, Równicę i Błatnią w oddali.
Po drodze widziałam wiele gospodarstw, w których hodowano konie i owce, a takie małe jagniątko przez chwilę biegło razem ze mną.
To śledzinnica, czasem mylona z cieszynianką, której niestety nie udało mi się tym razem znaleźć.
Zbliżałam się już do Frydka. Na horyzoncie ciągle pola i zagajniki, jeszcze jeden zabytek, a potem obejście, hm, wysypiska śmieci. Na szczęście pryzma była zarośnięta trawą...
A takie kwiatki oznaczają perspektywę obfitych zbiorów śliwek węgierek, co przekłada się na ładny zapas śliwowicy na następny sezon :-)
Dojście do Frydka to już tylko marsz przez miasto. Frydek-Mistek to spore miast powstałe z połączenia Frydka i Mistka. Na rzece Ostravicy, odzielającej Frydek od Mistka leży granica regionu Śląska Cieszyńskiego. Frydek jest ładny i ma zabytkowy rynek, czego nie można powiedzieć o Mistku... 



Mieszkańcy Śląska Cieszyńskiego słyną z rozwiniętego poczucia tożsamości regionalnej, które rozciąga się na cały region, niezależnie od tego jak akurat przebiegają granice. Mam nadzieję, że Wam się podobało, bo dla mnie wciąż pozostaje najcudowniejszym miejscem na Ziemi :-)