wtorek, 26 maja 2015

Pogórze Kaczawskie - Szlak Wygasłych Wulkanów

Jeśli jako synonim złego oznakowania i fatalnego stanu szlaków postrzegacie Beskid Niski to chyba nie byliście na Pogórzu Kaczawskim :-) Niby mają spoty reklamowe na YouTube, niby tu i ówdzie tablice informujące o atrakcjach Krainy Wygasłych Wulkanów, ta jednak jest dzika i pozbawiona wszelkich udogodnień. W ciągu 85 kilometrów spotkamy dwie miejscowości, w których zrobimy choćby najskromniejsze zakupy i ani jednej agroturystyki. Turystów też bardzo niewielu. Szlak jest skąpo oznakowany, a znaki wyglądają na pamiętające czasy PRL. Czasem wiedzie drogami które już nie istnieją - zostały zaorane i włączone w pola, które trzeba teraz przechodzić na przełaj, bo nowy przebieg szlaku nie został opracowany. Jedyna mapa obejmująca cały szlak wydawnictwa Galileos nie jest zbyt dobra - oprócz tego, że zawiera nieaktualny obraz rzeczywistości, obfituje w krajoznawcze obrazki zasłaniające właściwą mapę. Oczywiście na deszczu rozmięka i drze się.

Co w takim razie pociągającego w tym szlaku? Mnie zachwyciła uroda krajobrazu, nawet bardziej niż się spodziewałam. Urocze zielone pagórki rozsiane wśród pól pszenicy i kwitnącego żółto rzepaku, piękne poniemieckie wsie, widać że kiedyś bogate i zadbane, teraz niestety popadające w ruinę. Tu i ówdzie stary pałac, a nawet ruiny kościoła, aż żal było patrzeć na niszczejące budynki. Tylko zamek Grodziec był zadbany. No i wulkany - każdego dnia na trasie był jakiś tego typu obiekt. Bazaltowe skały, ciekawe wypiętrzenia terenu. Góry mnie nudzą, to ogólnie wiadome, za to szczególnie lubię tereny lekko pofalowane, więc Pogórze trafiło w mój gust.
 
Średnio dziennie przeszłam 21,25km, co zajmowało mi około 8 godzin, w tym co najmniej 1 godzina odpoczynku.

Przygoda rozpoczęła się przejazdem do Wrocławia, a następnie Legnicy. Wspomnianą mapę zakupiłam w Empiku na wrocławskim dworcu, obecnie całkiem ładnie wyremontowanym. W Legnicy udałam się najpierw na zwiedzanie miasta, pozaglądałam w różne zaułki i obejrzałam główne atrakcje. Na koniec wstąpiłam do lokalnej galerii na małego fast-fooda.
 
 
 
 
 
 
Odnalazłam informację turystyczną, lecz ta okazała się w weekendy nieczynna, tak jakby właśnie sobotnie popołudnie nie zachęcało turystów... Wróciłam na dworzec w nadziei na bus do Legnickiego Pola, gdzie Szlak Wygasłych Wulkanów ma swój początek. Rozkładu jazdy nie było, wielu pasażerów oczekiwało na busy odjeżdżające w różnych kierunkach, tylko Legnickie Pole nie było popularne, ale miało coś jechać. Czekałam i czekałam, a kiedy pojawił się wreszcie bus, zignorował mnie i przejechał przez inne stanowisko. Wkurzyłam się i nie miałam ochoty dłużej czekać, wdrożyłam więc plan B, czyli przejście 12-kilometrowego Szlaku Bitwy 1241 roku, oznakowanego kolorem czerwonym. Właściwie od początku miałam zamiar go przejść, tylko potem zaczął mnie kusić bus.

Wyruszyłam więc ponownie przez miasto, tym razem skrupulatnie trzymając się czerwonych znaków, dość gęsto rozmieszczonych.
 
 
Opuściwszy centrum przeszłam przez miejski park - tu już mapa zaczęła być przydatna. Tak pozostało zarówno do końca czerwonego szlaku jak i całej wycieczki. Przekroczyłam most na Kaczawie, przemknęłam przez niezbyt urodziwe miejskie okolice, przez wieś i wreszcie wkroczyłam na teren rolniczy. Od razu zrobiło się ślicznie, zobaczyłam pierwsze pola kwitnącego rzepaku i usłyszałam skowronki.
 
 
 
 
Tak sobie szłam polami i szłam, aż musiałam skręcić, choć nie bardzo było widać gdzie, ale kierując się mapą wybrałam koleiny w rzepakowym polu. To właśnie to pole legnickie było miejscem bitwy z tatarami w 1241 roku. Miałam nadzieję na znalezienie jakiegoś choćby najmniejszego zabytku, ale nic z tego. Pod koniec okazało się, że w zadrzewieniu śródpolnym skryta była droga, której na jej drugim końcu nie było widać.
 
 
 
 
Przekroczyłam autostradę A4, zatrzymując się na chwilę na wiadukcie dla chwilowej rozrywki odczytywania tablic rejestracyjnych przejeżdżających pojazdów.
 
 
W Legnickim Polu było sanktuarium świętej Jadwigi (zamknięte), a na murze średniowiecznego kościoła znalazłam kropki oznaczające początek i koniec szlaków - tego który przeszłam, tego który przejść zamierzałam, a także tego, z którym nie miałam nic wspólnego. Z jakiegoś powodu żółta kropka znajdowała się z innej strony niż pozostałe...

 
 
 
 
Skierowałam się w kierunku Mikołajowic, wstępując jeszcze po drodze do wiejskiego sklepu, gdzie poprosiłam o napełnienie butelek wodą z kranu. Postanowiłam zanocować w najbliższym lesie, oddalonym o jakiś kilometr od wsi, na wzgórzu Sosnowica. Przy drodze była tablica informacyjna, wspominano tam o wydobyciu złota na tym właśnie wzgórzu oraz o ścieżce dydaktycznej, której jednak wcale nie było. Pokręciłam się trochę po lesie, co zaowocowało znalezieniem kawałka przestrzeni bez kolczastych malin, na którym rozstawiłam swoje przenośne schronienie. Zdążyłam akurat w momencie kiedy zaczął kropić deszcz. Kropił nadal kiedy zasypiałam, ale nocą nie było intensywnego deszczu.
 
 
 

Rano pogoda była bardzo przyjemna, nie było za ciepło, trochę wiało, ale świeciło słońce. Spojrzałam jeszcze raz na las, który był moim schronieniem nocą, a potem ruszyłam przed siebie. Czekał mnie bardzo długi fragment asfaltowy, ale miało to też swoje zalety - szło się szybko i bezproblemowo, droga nie była wcale ruchliwa, a widoki wokół całkiem ciekawe. Architektura poniemieckich wsi też bardzo mi się podobała, wszystko było inne niż w moich galicyjskich okolicach. Tak minęłam Mikołajowice i Pawłowice Wielkie, gdzie przycupnęłam na chwilę pod wiatą przystankową. Na budynku obok odczytałam kilka mało zachęcających, szczególnie dla ewentualnych zagranicznych turystów, sloganów.
 
 
 
 
 
 
Następna była Snowidza, nieco większa wieś, z dawnym pałacem i ładnymi zabudowaniami. W snowidzkiej świątyni odbywała się tego dnia uroczystość I Komunii, a obok kościoła stały oczekujące na procesję stare chorągwie, jedwabne i pięknie haftowane.
 
 
 
 
 
 
Za Snowidzą nastąpiła przerwa w asfaltingu i bardzo ładny odcinek polnej drogi, którą dotarłam do Jawora, miasta powiatowego i bardzo ładnego, podobał mi się rynek i ratusz na rynku. Widać, że miasto poczyniło sporo inwestycji - wzdłuż drogi, którą miałam podążać dalej na południowy wschód wybudowano ścieżkę rowerową i dla pieszych, z której w niedzielne popołudnie korzystało wiele osób. Jaworskie PTTK postawiło kilka tablic i chwaliło się odnowieniem szlaku - nic podobnego, w okolicach Jawora szlak jest tak samo zaniedbany jak na pozostałych odcinkach, jedynie pojawiło się kilka tabliczek z czasami w strategicznych miejscach.
 
 
 
 
 
 
 
Kilka kilometrów dalej miałam przed sobą pierwsze wulkaniczne wzgórza, zalesione pagórki wśród pól rzepaku, Bazaltową Górę i Rataj. Szlak miał iść skrajem lasu, ale znów nie było widać ścieżki i musiałam przedzierać się przez pole, potem skrajem lasu, na którego końcu ukazała się wydeptana ścieżka, którą w rzeczywistości wiódł szlak. Na trasie można było podziwiać piękną i rozległą panoramę, było widać w oddali Legnicę.
 
 
 
 
 
 
Zeszłam ze wzgórza do Myśliborza, gdzie w odnowionym budynku zamiast schroniska PTSM był ośrodek edukacyjny. Cen noclegów nie sprawdzałam i od razu udałam się do Wąwozu Myśliborskiego. Spotkałam po drodze niemało turystów, widać jest to popularne miejsce. Szedł już wieczór, więc rozmyślałam o noclegu, ale najpierw chciałam zaliczyć punkt widokowy, na który trzeba się było wdrapać po ścianie wąwozu. Tam okazało się, że okolica jest całkiem zaciszna i biwakowa. Długo korzystałam z punktu widokowego, a potem weszłam w najgłębsze zarośla i tam rozbiłam namiot. Wieczorem jeszcze ktoś przyszedł na punkt widokowy, więc musiałam czmychnąć w krzaki, potem jednak zapanował całkowity spokój, słyszałam tylko szczebiot piskląt dzięcioła, dochodzący z niedalekiej dziupli.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Rano kontynuowałam wędrówkę dnem wąwozu, a następnie doliną. Była jakaś tabliczka informująca o zmianie przebiegu szlaku, ale znaki pozostały na swoim miejscu, więc zignorowałam tablicę. W lesie wszystko było tak jak powinno, dopiero na skraju pól szlak zniknął i znowu przerąbywałam się przez rzepak. Nie mając pomysłu na trafienie spowrotem na żółty do Myślinowa zeszłam szlakiem niebieskim, który objawiał się na jednej z polnych dróg. Później był fragment leśny, ale niezbyt ciekawy, aż wyszłam z lasu i zobaczyłam charakterystyczne wzniesienie Czartowskiej Skały - pradawnego wulkanu, z którego pozostał bazaltowy komin. Piękny był widok na ten wulkan, a z wulkanu jeszcze lepszy. Słupy bazaltu pokrywały wierzchołek, pod nim ulokowano miejsce odpoczynku. Nieopodal odbywały się jakieś zajęcia terenowe z geologii, które przypomniały mi moje własne czasy studenckie. Na skale spędziłam dobre pół godziny, rozglądając się wokół.
 
 
 
 
 
 
 
 
Polami zeszłam wprost do wsi Pomocne, bo szlaku nie znalazłam. Stamtąd na kolejne wzgórze i potem jego grzbietem prowadziła droga asfaltowa. Słońce przypiekało, więc kark miałam tego popołudnia okryty ręcznikiem.
 
 
 
W Kondratowie pojawiłam się o czasie wróżonym przez PTTK, już trochę zmęczona łyknęłam ostatnie dwa kilometry asfaltu i zagłębiłam się w las. Dawno nie odnawiany szlak prowadził chaszczami, więc wytyczyłam sobie drogę alternatywną i dołączyłam do niego nieco później, kiedy spotkał się z intensywniej użytkowanym traktem. Trakt doprowadził mnie do ostatnich zabudowań Gozdna. Miałam zamiar poprosić tam o wodę, ale ludzi nie było, tylko agresywne psy, więc nie zatrzymując się poszłam dalej w las. Na mapie był oznaczony ciek wodny w tym lesie, przy którym zaplanowałam biwak. Plan się udał - strumyczek był trochę zamulony, ale jak się okazało woda była zdatna do picia. Długo szukałam miejsca pod namiot na stromym stoku, a jak już znalazłam to na mrówczej ścieżce. Mrówek było tyle, że cały las szeleścił, ale że mam w namiocie sypialnię z moskitiery to przeżyłam. Rano było ich jeszcze więcej, tak że musiałam je strzepywać chcąc wystawić rękę do przedsionka, coś okropnego.
 
 
 
 
 
 
 
Zwinęłam obóz około dziewiątej, spędziłam chwilę nad strumykiem i ruszyłam dalej. Po chwili zauważyłam idącego naprzeciw mnie leśnika ze sprejem w ręku. Uśmiechnął się z lekka i poszedł w swoją stronę. A ja wyszedłszy z lasu na pola znów stanęłam przed obliczem kombinowania własnej trasy, bo oto kolejny raz szlak prowadził polną drogą, która już dawno nie istniała, bo została zaorana i włączona w skład pola ornego. Wskutek tego nie zobaczyłam ruin schroniska wybudowanego w miejscu dawnego zamku na szczycie Wielisławki. Większą atrakcją były jednak Organy Wielisławskie, odsłonięcie porfirowych skał, po części naturalne, a po części wynikające z eksploatacji.
 
 
 
 
 
U stóp urwiska płynęła Kaczawa, od której odbijała młynówka. Dawny młyn był szczególnie urodziwy, budził moje skojarzenia z belgijskimi wsiami, do których jakoś nagle zatęskniłam.
 
 
 
Zostawiając w tyle Sędziszową skierowałam się ku następnym wzgórzom, z których otwarł się widok na następny wulkan - Ostrzycę. Jednak wcześniej musiałam przejść jeszcze dłuższy fragment asfaltu w Sokołowcu Dolnym i polny odcinek, na którym złapał mnie przelotny deszcz. W Proboszczowie stwierdziłam, że na razie jednak nie będzie padać i raźno pomaszerowałam w kierunku Ostrzycy, zwanej Śląską Fudżijamą. Rzeczywiście wzniesienie ma taki kształt, że przypomina japoński wulkan. Trasa na górę prowadziła starą aleją lipową, przy której było nawet całkiem fajne miejsce odpoczynku z wiatą, ławkami i ogniskiem.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Jeszcze kawałek i dotarłam do miejsca, z którego kamienne schodki prowadziły na szczyt. Co prawda żółty szlak przez niego nie przechodził, ale oczywiście na szczyt weszłam. Były tam ładne skały i widok, ale tylko na zachód i południe, bo resztę zasłaniały krzaki. Podziwianie panoramy stało się doskonałym pretekstem do odpoczynku. Szkoda tylko, że było pochmurno i dosyć wiało.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Zmobilizowałam się w końcu do dalszej drogi i znów napotkałam problem natury nawigacyjnej, ale tym razem to chyba przez moją nieuwagę zeszłam szlakiem zielonym. Na szczęście w porę to zauważyłam i przebiłam się przez las alternatywną trasą, dobijając do właściwego szlaku. Na horyzoncie pojawiła się ciemna chmura zapowiadająca solidny deszcz więc przyspieszyłam kroku, chcąc jak najszybciej dotrzeć do Twardocic. Deszcz złapał mnie jeszcze przed wsią, ale resztę opadu przeczekałam w miejscowym sklepie - chyba pierwszym od 60 km, bo w żadnej z poprzednich wsi sklepów nie było. Pani w sklepie była bardzo uprzejma, zaoferowała nawet podgrzanie zakupionych produktów w mikrofalówce. Z dużym zapasem wody z kranu ruszyłam dalej, pomiędzy zabudowaniami Twardocic. Ciekawostką były ruiny kościoła, na którym gniazdo uwił bocian.
 
 
 
Deszcz przestał padać, słońce zaświeciło, szłam dalej gruntową drogą przez słoneczne pola rzepaku, a następnie przez las, w którym spotkałam biegacza. Przekroczyłam drogę ze Złotoryi do Lwówka Śląskiego i zapuściłam się w kolejną połać lasu, tym razem zawierającego w składzie spory udział świerka. Tam w gęstwinie wynalazłam odpowiednie miejsce na nocleg.
 
 
 
 
Nocą słyszałam odgłosy polowania i ujadanie psów we wsi, więc nie był to najbardziej komfortowy nocleg. Następny dzień miał już być ostatni, więc kiedy o 6:30 obudził mnie przejeżdżający leśną drogą pojazd leśników wstałam po krótkiej jeno chwili wahania. Po wczorajszym deszczu ściółka była mokra i miałam trochę kondensacji. Kiedy przygotowałam śniadanie i spakowałam się znów zaczęło kropić. O 8 byłam już w trasie, w Czaplach spotkałam się oko w oko z psami, które poznałam po głosie. Nie mogłam się od nich opędzić i musiałam użyć gazu na postrach (chodząc sama po polskich szlakach często noszę ze sobą gaz pieprzowy na wszelki wypadek). Odetchnęłam kiedy znów znalazłam się w terenie leśnym. Las skrywał kamieniołom, który znów przysporzył mi wątpliwości nawigacyjnych, ale udało mi się wydostać na polną drogę, która w końcu okazała się być szlakiem.
 
 
Nią dotarłam do Nowej Wsi Grodziskiej, gdzie zaczął już padać regularny deszcz. Przejście do Grodźca nie trwało długo, przysiadłam na chwilę pod wiatą przystankową, a potem rozpoczęłam podejście na górę Grodziec - wulkan, na którego szczycie znajdował się Zamek Grodziec, udostępniony do zwiedzania. Podejście nie było długie ani męczące.
 
 
 
 
 
 
Przy tak niesprzyjającej pogodzie nic dziwnego, że byłam jedyną zwiedzającą. Mroczne korytarze i widok z wież, krużganki, to wszystko było szalenie ciekawe, uganiałam się po nich mając w pamięci "Wakacje z duchami". Za to muzealna wystawa dość żałosna - chaotyczna zbieranina bez ładu i składu.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Zwiedziwszy zamek ruszyłam dalej w drogę, musiałam się spieszyć chcąc nie tylko dostać się jeszcze tego dnia do Wrocławia, ale jeszcze zdążyć na pociąg do Katowic. Ładna leśna ścieżka doprowadziła mnie do wsi Grodziec z drugiej strony. Wciąż w deszczu przeszłam przez wieś i odbiłam w las przy moście. Spodziewałam się ociekających wodą chaszczy, ale polna droga nie była zaniedbana, a w lesie był świeżo wybudowany utwardzony trakt dla drwali, więc dosłownie tamtędy przemknęłam. Następnie czekał mnie długi, ale ostatni już etap asfaltowy z Uniejowic do Wojcieszyna. Pod wiatą krótka przerwa i w drogę. W Wojcieszynie przekroczyłam Skorą, z mostu był ładny widok na rzekę spiętrzoną przez progi.
 
 

Następny fragment polny zapowiadał się obiecująco i rzeczywiście tak było. Rzuciłam ostatnie spojrzenie w kierunku zamku i zanurzyłam się znów w las. Było tam urokliwe bajorko, nad którym rezydował śpiewający słowik.
 
 
Wszystko szło dobrze, aż znakomicie utrzymana droga nagle się skończyła. Znaków nie było od dłuższego czasu, więc kierowałam się intuicją. Znak się pojawił, ale zarośnięta droga, przy której był namalowany urwała się na porębie ogrodzonej płotem. Przebrnęłam więc na przełaj, znalazłam prześwit w lesie i coś jakby ścieżkę przez maliny i pokrzywy, która wyprowadziła mnie na pole. Stamtąd powinnam już zobaczyć zabudowania Złotoryi, ale nie zobaczyłam, co oznaczało, że muszę zmienić kierunek. Otrząsnęłam się z kleszczy, które oblazły mi nogi i wspięłam się wyżej na wzgórze. Tam zobaczyłam dwie wieże kościołów - ewidentnie Złotoryja. Żadnej drogi nie było, znów zaorali. Przebrnęłam przez pole głośno artykułując przekleństwa kolejno pod adresem chaszczy, pokrzyw, kleszczy, szlaku, znakarzy i deszczu. Dalej był ugór z wyskokimi badylami, a w rogu pola widziałam błyskający czerwono-białymi pasami szlaban, tam się skierowałam i trochę mnie zamurowało na widok "zakazów wstępu" i "wejść grożących śmiercią". Uznałam, że muszą dotyczyć zalanego wodą wyrobiska, które miałam na mapie zaraz obok szlaku, czyli że trafiłam na właściwą drogę - droga biegła skrajem ogrodzonego terenu. Na samym dole odnalazł się słabo widoczny jeden jedyny żółty znak. Sama sobie wyraziłam uznanie za udaną nawigację. Buty kompletnie mi przemokły, a nogi oblepiły jakieś nasiona, nie mówiąc już o błocie.
 
 
Potem już tylko kilkaset metrów dzieliło mnie od ruchliwej szosy, przy której postawiono tablicę z nazwą miejscowości. Do centrum było jeszcze kawałek, i to trochę pod górkę. Nie miałam czasu na zwiedzanie, więc tylko rzuciłam okiem.
 
 
 
 
 
 
Uzyskałam kilka sprzecznych informacji na temat miejsca, z którego odjeżdżają busy. Rzuciłam okiem na centrum miasta, a potem odnalazłam przystanek, na którym w rozkładzie jazdy widniał Wrocław. Na przystanku wykręciłam skarpetki i wkładki i zajęłam się oczekiwaniem na bus, który niebawem nadjechał. We wnętrzu pojazdu odrobinę podeschłam. Ochłodziło się znacząco, więc dobrze że miałam ze sobą sweter puchowy. We Wrocławiu szybko przemieściłam się na dworzec PKP, zakupiłam bilety i oddałam się obżarstwu :-). Podróż pociągiem upłynęła spokojnie, po 23 byłam już w Katowicach.
 
 
Jak zawsze do obejrzenia film z wycieczki: https://youtu.be/Z5c_h01SXj8