niedziela, 26 kwietnia 2015

Packraftem na Tokaj :-)

Do Rumunii wyruszyliśmy z Romkiem z zamiarem popływania po delcie Dunaju na packraftach, ale zrealizowanie tego planu w trzy dni od razy wydało nam się niemożliwe. Postanowiliśmy zatem nie jechać dalej, tylko rozejrzeć się za czymś ciekawym bliżej.
 
Wyruszyliśmy po południu, więc noc zastała nas jeszcze na Węgrzech. Rozbiliśmy obóz niedaleko autostrady, nad pięknym mokradłem, z którego dobiegał wiosenny rechot żab i skrzeczenie ptactwa.
 
 
 
Rano zaczęliśmy się zastanawiać nad tym dokąd właściwie zmierzamy. Mieliśmy do dyspozycji tylko starą mapę mojego dziadka wydaną w 1971, ale bardzo poglądową. Przysiadłam nad nią i zaczęłam kombinować, zwracając szczególną uwagę na rejon Transylwanii i przygranicznych rozległych Gór Zachodnich, a efektem kombinacji była koncepcja spłynięcia jedyną rzeką w masywie Gór Bihorskich, wzdłuż której na mapie nie było drogi - Someşul Cald. Wydawało się, że można by nią spłynąć aż do Cluj-Napoca, sporego miasta u podnóża gór. 
 
 
 
Z takim nastawieniem wjechaliśmy do Rumunii, mocno zdziwieni kontrolą na przejściu granicznym. Zaraz zrobiło się jakoś inaczej, niby nadal równina, która jednak łagodnie się pofalowała, wioski inne, biedne osady podniszczonych domów zbudowanych na planie czworoboku, z dachami na kształt ostrosłupa.
 
 
Wjeżdżaliśmy coraz głębiej w góry, potem coraz wyżej, w strefę świerkowych lasów. Jakie było nasze zdziwienie kiedy dojechawszy na miejsce zamiast górskiej rzeki zobaczyliśmy betonową zaporę, a na informacyjnej planszy cały ich ciąg. Zaporę wybudowano w 1977 roku, czyli sześć lat po wydaniu mojej mapy...
 
 
Cóż było robić... Podjechaliśmy trochę w górę rzeki na rekonesans, kilka kilometrów było nawet spływalnych, ale jakoś entuzjazm nas opuścił i poprzestaliśmy na obejrzeniu zapory z bliska, podobnie jak czyniło to wielu niedzielnych wycieczkowiczów. Pod drodze na łąkach kwitły krokusy.
 
 
 
 
 
Po namyśle powzięliśmy zamiar przyjrzenia się samym górom, skoro nie da się pływać to może da się pochodzić... Z wyższych partii widzieliśmy zaśnieżone jeszcze Muntele Mare.
 
 
Zapuściliśmy się jednak w pobliską dolinę rzeki Draganul i tam zrobiliśmy wycieczkę po okolicznych pagórkach. Wydały mi się jakieś takie nazbyt podobne do tych w okolicach Koniakowa - wiejskie zabudowania były rozlokowane na szczytach i zboczach pagórków, a nie w dolinach. Nie obyło się bez psów pasterskich.
 
 
 
 
 
 
 
Następną atrakcją miała być kojelna próba popływania, tym razem bardziej udana. Rzeka Valea Crişului, także w Górach Bihorskich, płynąca głębokimi dolinami o stromych zboczach, rzeczywiście okazała się spływalna. Pływa się po niej kajakami i raftami, więc tym razem wybór był trafny, jedynie poziom wody był niski. Szkoda że nie byliśmy lepiej przygotowani i nie mieliśmy więcej czasu, spłynęlibyśmy pewnie całą trasą, a tak udało nam się zwiedzić tylko krótki odcinek, który jednak dawał jakieś pojęcie o potencjale rzeki. Woda wyglądała na czystą, a skalne ściany kanionu porastały ciekawe rozchodniki.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Miasteczko o tej samej nazwie co rzeka też było całkiem sympatyczne, a w centrum umieszczono tablicę informacyjną ze zdjęciami atrakcji dostępnych przy okazji spływu.
 
 
 
Na tym zakończyliśmy przygodę z Rumunią i wróciliśmy na Węgry, które jakoś bardziej przypadły nam do gustu. Na granicy znów kontrola...
 
 
Pragnąc odrobiny relaksu, bo w końcu to taki weekendowy wypad, wymoczyliśmy się w termalnych basenach. Znaleźć jakieś kameralne miejsce też nie było łatwo, bo wszystko było pozamykane, ale w końcu się udało.
 
Studiując po raz kolejny mapę zwróciłam uwagę na charakterystyczny, odizolowany szczyt Tokaju i zapragnęłam się z nim bliżej zapoznać. GPS poprowadził nas nad Cisę, którą trzeba było przepłynąć samochodowym promem - rewelacja! Uwielbiam takie promy, więc miałam z tego sporo radości. Cisa miała i wodę pod packraft i ryby do łowienia dla Romka, ale odłożyliśmy to na raz następny i skierowaliśmy się ku stożkowatemu wzniesieniu wyrastającemu z równin.
 
 
 
 
 
Pod górą była miejscowość o tej samej nazwie, słynąca oczywiście z produkcji wina. Miasteczko senne, ale zadbane, takie austro-węgierskie - prawie jak w domu. Bardzo mi się spodobało. Informacje turystyczna przy głównej ulicy była czynna, więc pobraliśmy stamtąd mapę, która pomogła nam w nawigacji. Na Tokaj prowadziły dwa szlaki, zielony go trawersował, a czerwony prowadził blisko szczytu, gdzie spotykał się z oznakowaną trójkątami ścieżką prowadzącą na sam szczyt. Znakowanie było bardzo dobre i bez problemu trafiliśmy na szlak. Tuż przy szlaku zakupiliśmy oczywiście wino, starszy pan sprzedawał je w zimnej piwniczce, nalewając do PETów.
 
 
 
Przejście szlaku nie sprawiło nam żadnych trudności, planowany czas przejścia to 1,5 godziny w jedną stronę, ale nam wystarczyło 50 minut. Roślinność jak i atmosfera była południowa, świetlisty las i dywany kwiatów, a co jakiś czas wyłaniała się jakaś piękna panorama. Zwłaszcza widok na miasto z góry był ładny, ale także wijąca się Cisa ze starorzeczami robiła wrażenie. No i ta niekończąca się przestrzeń. Na górę można też wjechać samochodem i jest tam jakaś stacja przesyłowa psująca krajobraz, ale starałam się to zignorować.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Po zejściu z góry oddaliśmy się konsumpcji, a jako że potrawy uznałam za warte uwiecznienia pozwolę sobie zaprezentować: bogracz, jakaś ryba z Cisy, lemoniada absolutnie rewelacyjna i naleśniki z kremem z kasztanów, który sprzedają w sklepach opakowany na kształt kostek masła prosto z zamrażarek. Oczywiście zakupiłam kilka kostek, gdyż rzecz jest bardzo smaczna :-)
 
 
 
 
 
Pora robiła się zaawansowana i w blasku obniżającego się coraz bardziej słońca udaliśmy się w drogę powrotną. Trasa wiodła przez winnice, które zajmowały tam wielkie powierzchnie. Zauważyłam też znaki jednego z niebieskich, długodystansowych szlaków. Węgry pożegnały nas przecudnym zachodem słońca.