czwartek, 7 lipca 2016

Szwecja - Södra Kungsleden

EDIT 2020: Podczas przejścia Szwecji ponownie przeszłam szlak Södra Kungsleden, tym razem z niewielkimi zmianami. Część południowa opisana jest w tym wpisie, a północna w tym.


W Nowej Zelandii stęskniłam się za lasami i jednocześnie za surowym chłodem Skandynawii. Będąc jeszcze na Wyspie Północnej postanowiłam, że w czerwcu przejdę 350-kilometrowy (w rzeczywistości ma raczej 380 km) szlak Södra Kungsleden. O jego istnieniu dowiedziałam się mniej więcej rok temu, przypadkiem, szperając w internecie w poszukiwaniu informacji o innym szlaku. Na północy i w wyższych partiach Gór Skandynawskich w czerwcu bywa jeszcze sporo śniegu, więc szlak przemierzający niewysokie pasma gór środkowej Szwecji, od Dalarny po Jämtland, wydał mi się idealny. Taki też był!

Wędrówka Södra Kungsleden to była czysta przyjemność - 18 dni spędzonych na przyjemnej wędrówce w raczej łatwym terenie, w idealnej pogodzie i z noclegami w chatkach (nielegalnie :-P). Żadnych podejść większych niż 300m za jednym zamachem, bardzo mało ludzi, urozmaicony krajobraz: od tajgi przez tundrę po ośnieżone szczyty, sporo zwierzyny, wiosenne kwiatki i niewielka ilość komarów. To, że nazywam teren łatwym nie oznacza, że szlak nie był kamienisty, że nie było piargów ani bagien. To jest jak najbardziej normalny stan rzeczy dla całej Skandynawii i nie ma co marudzić :-).
 
Szlak zaczyna się w Sälen, najpopularniejszym kurorcie narciarskim w Szwecji i kończy w Storlien, przy drodze łączącej Östersund z Trondheim. Został wytyczony w latach 70. i był planowany jako część długiego szlaku prowadzącego przez góry całej Szwecji. Jednak z planów ostatecznie nic nie wyszło i pomiędzy Storlien a Hemavan, gdzie zaczyna się północna, "właściwa" Kungsleden, jest wielka dziura. Szlaki oczywiście są i da się przejść całą trasę, ale jest sporo fragmentów gdzie szlaków nie ma wcale i trzeba sobie radzić samemu. Za przejście gór Szwecji można otrzymać odznakę, zieloną za letnie przejście i białą za zimowe, ale trzeba mieć ze sobą SPOTa i wysyłać sygnały, które są sprawdzane - nie ma trasy obowiązującej, ale jest linia, za którą nie można się wysunąć. Za odznakę obowiązuje opłata.

Zaczynamy!
 
Wariantów dojazdu nie ma zbyt wiele. Na początek samolot do Sztokholmu, a właściwie Arlandy. Następnie do wyboru: autostop albo pociąg i autobus. Połączenie było tak wygodne (pociąg odjeżdżał półtorej godziny po przylocie, a przesiadka na autobus to tylko 20 minut), że wyjątkowo zdecydowałam się na transport publiczny. Podróż z Arlandy do Borlänge trwała 2,5 godziny, w autobusie do Sälen kolejne 3. I tak oto po 15 godzinach od wyjścia z domu byłam na miejscu. Przejazd był bezproblemowy, wysiadłam przy stacji benzynowej i w ciągu minuty znalazłam miejsce pod namiot. Zeszłam nad brzeg Västerdalälven, dużej rzeki, wzdłuż której przebiegała szosa i na odrobinę podmokłym skrawku trawy rozbiłam namiot. Byłam zmęczona, więc zaraz wlazłam do śpiwora. Słońce co prawda zaszło, ale nie zrobiło się wcale ciemno. Kilkakrotnie nocą sprawdzałam która godzina. Cuben ma tą wadę, że w zrobionym z niego namiocie jest bardzo jasno.
 
 
 
O 8:45 rano byłam już spakowana. O 9 otwarto informację turystyczną, gdzie zakupiłam komplet map. Następnie udałam się na stację benzynową i zaopatrzyłam się w gaz, niestety mieli tylko duże kartusze 450g, co dla mnie na trzy tygodnie jest trochę zbyt dużą ilością, ale nie było wyboru. Mogłam za to przez cały wyjazd gotować bez ograniczeń gorącą herbatę :-)
 
Jak się dowiedziałam w informacji szlak zaczyna się 8 km dalej od wsi. Na miejsce startu dojechałam autostopem. Dowiedziałam się przy okazji, że właśnie zaczynają się wakacje, że jest dosyć zimno i że niedawny przymrozek wybił pierwszy lęg komarów. Kiedy przekroczyłam bramę ustawioną w miejscu startu, jakby na potwierdzenie tego faktu zaczął prószyć śnieg.
 
 
 
 
Wiało też nieźle, więc byłam w rynsztunku zimowym - czapa, rękawiczki, wiatrówka. Miło było odetchnąć zimnym, surowym powietrzem. Asfaltowa dróżka wkrótce się skończyła, a jej miejsce zajęła zwyczajna ścieżka. Pokonałam wzniesienie, rzuciłam okiem na panoramę i chowając się przed kolejną śniegową chmurą w pierwszej chatce zjadłam drugie śniadanie. Następnie wspięłam się na kilka kolejnych pagórków porośniętych skąpą roślinnością i zeszłam w dolinę. Świeża zieleń świerków, które właśnie puszczały nowe igiełki oraz kwiaty malin polarnych świadczyły o tym, że zapanowała tu właśnie wiosna.
 
 
 
 
 
 
Dolina była urocza, płynął nią strumyk, przelewający się z jednego jeziorka do drugiego. Skręciłam w boczną dolinkę i niebawem dotarłam do chatki Närfjällsstugan, w której miałam zamiar nocować. Była duża, zaopatrzona w szerokie ławy i piecyk, pełen komfort. Przed wyjazdem nie wiedziałam czego się spodziewać - chatki były na mapie, ale były oznaczone jako zamknięte wiaty. Oficjalnie nie wolno w nich nocować, ale chyba nie ja jedna to robiłam. W ciągu 18 dni jakie spędziłam na szlaku tylko raz przenocowałam w namiocie, wszystkie inne noclegi były na nielegalu :-) Ale o tym później... Na razie ogień w piecu i zachód słońca.
 
 
 
 
 
  
 
 
Nazajutrz nieco się ociepliło. Zeszłam znów do lasu i czas jakiś poruszałam się w pierwotnym lesie iglastym, mając wrażenie że za każdym pniem czai się coś dzikiego. Aż doszłam do drogi, przy której była brama, prowadząca do kolejnego odcinka szlaku. Za nią było trochę szutrowej drogi, a niedługo potem granica rezerwatu (białe gwiazdki oznaczają obszary chronione w Szwecji) i znów dziki las.
 
 
 
 
 
 

Z następnej chatki był ładny widok i było tam bardzo fajnie, ale zdecydowałam się kontynuować do następnej. Rozpogodziło się, ociepliło, więc nad strumyczkiem zrobiłam jeszcze półgodzinną przerwę regeneracyjną - postanowiłam, że na tym wyjeździe spróbuję wrócić do leniwego wędrowania i podziwiania widoków. Nad rzeką Tangån znajdowała się chatka docelowa Björnholmsstugan, niezwykle komfortowa, bo z łóżkami, przeznaczona do nocowania. Chwilę przed dotarciem do niej przekroczyłam granicę Parku Narodowego Fulufjället.

 
 
 
 
 
W ciepłym domku wypoczęłam znakomicie i rano byłam gotowa pokonać kolejny odcinek trasy. Spotkałam dwóch chłopaków z packraftami, mieli kwaśne miny i narzekali, że woda płytka. Jakoś mnie to nie zdziwiło... Rzeka nadaje się do pływania chyba tylko w maju. Pożegnaliśmy się szybko, a ja powoli wspięłam się na płaskowyż pokryty tundrą. Tundra tam jednak wyglądała nieco inaczej niż dalej na północy - rosło bardzo dużo wrzosu, a brzoza karłowata należała do rzadkości.
 
 
 
 
 
 
Szlak prowadził łukiem i wrócił nad rzekę. Na wzniesieniu był domek, a w domku spotkałam Szwajcara z plecakiem. Wyglądał na mocno zdziwionego moją obecnością. Długo rozmawialiśmy, okazało się, że także wędruje Södra Kungsleden, ale właśnie kończy, zaczął na początku czerwca, miał jeszcze dużo śniegu i spotkał tylko dwie osoby; fragment ominął autostopem. Była to jego pierwsza dłuższa wędrówka. Poprosiłam o fotkę, nie spodziewając się wielu takich okazji.
 
 
 

Popołudnie spędziłam idąc w górę strumienia. Chcąc uniknąć przekraczania poszłam pod koniec na dziko, ale strumień miał źródło w bagnie, które było trudno ominąć nie nadkładając drogi, więc dobiłam spowrotem do szlaku. Musiałam jednak pokonać strumień w bród, woda na szczęście nie była przerażająco zimna. Potem szłam jakąś inną ścieżką, bo do chatki Tangsjöstugan doszłam od niewłaściwej strony. Ale nic to... Chatka była identyczna jak poprzednia, zajęłam w niej to samo łóżko. Niestety sosnowe drewno było wilgotne, a nie było brzozy i nie udało mi się rozpalić ognia. Nie chciało mi się walczyć, buty i skarpety i tak wyschły do rana.

 
 
 
 
 
Dzień zapowiadał się słonecznie, przechodziły jednak przelotne opady, więc jakiś czas spędziłam odziana w membrany. Po drodze mała chatka i widoki na zieleniejące pustkowie. Nad dużym jeziorem położony był kompleks domków, a tam już był strażnik pobierający opłaty i kilku facetów na rybach. Pozostawiłam przyciężki (16kg) plecak na przechowaniu i ruszyłam szlakiem odbijającym w kierunku Njupeskär - najwyższego wodospadu Szwecji. Wodospad nie leży na Kungsleden, ale polecam każdemu zboczenie ze szlaku. W Fulufjället już kiedyś byłam i wodospad widziałam, ale jest tak ładny, że postanowiłam zobaczyć go ponownie. Wycieczka zajęła mi 3 godziny, ale nie żałowałam, widok 92 metrowego strumienia spadającego między ścianami skalnymi był tego wart. Wodospad zimą zamarza i można na nim uprawiać wspinaczkę lodową.
 
 
 
 


Wróciłam nad jezioro, wzięłam plecak i podążyłam w kierunku małej chatki Harrsjöstugan, w której spodziewałam się znaleźć nocleg. Otwarta była tylko mała, jednoosobowa, ale stanowiła doskonałe schronienie. Ktoś zostawił na stole wykreślankę, ale się cieszyłam :-)


 
 
 
W piątym dniu wycieczki zaliczyłam zabłądzenie. Tabliczka wskazywała szlak, który okazał się być innym szlakiem i po kilku kilometrach wylądowałam w niewłaściwym miejscu. Wstałam specjalnie wcześniej, planując ładowanie baterii do aparatu w wiosce, przez którą miałam przejść, bo miałam jakieś problemy z powerbankiem, a tu taki psikus. Nie wróciłam się, tylko skorzystałam z oznakowanej kopczykami ścieżynki żeby dojść do szlaku na skróty. Od ścieżynki odbiłam po drugiej stronie góry i na przełaj doszłam do szlaku. W piargu czmychnęła mi spod nóg duża żmija. Uciekła, zatrzymała się i zasyczała. Miałam ochotę podejść i zrobić zdjęcie, ale uznałam, że to nienajlepszy pomysł i zdjęcia nie ma.
 
 
Zejście do Gördalen było odrobinę męczące. Za to o ładowanie nie musiałam się długo martwić - natychmiast znalazłam gniazdko elektryczne na ścianie zamkniętego klubu skuterowego. Prąd był! Przesiedziałam tam 6 godzin i w dalszą drogę ruszyłam o 19. Czerwcowe białe noce sprzyjają wędrówkom o późnej porze, więc nie przejmowałam się zbytnio. Opuściłam Fulufjället i wkroczyłam na teren rezerwatu Drevfjällen. Patrząc w kierunku chylącego się ku zachodowi słońca dostrzegłam na horyzoncie ośnieżone góry, byłam pewna, że właśnie w ich kierunku zmierzam. W wiatce, którą minęłam ktoś już spał, za to ptaki gnieżdżące się na bagnach darły się w niebogłosy. Brzozowy las, którym schodziłam z góry robił tajemnicze wrażenie, zrobiło się tymczasem mroczno i pomyślałam sobie, że akurat teraz wolałabym nie spotkać niedźwiedzia... Niebawem ukazała się przytulna chatka Drevfjällstugan. 22:00.
 
 
 
 
 
Leżałam do 9, za oknem bezchmurne niebo, dzień zapowiadał się pięknie. Wiedziałam już, że pokonywanie ponad 20-kilometrowych dystansów dziennych nie sprawia mi żadnych problemów, więc nie przejmowałam się niczym. Odpoczywając nad błękitnym jeziorkiem dostrzegłam jednak frontowe chmury nadciągające z południowego zachodu - niewątpliwie wróżyły deszcz.
 
 
 
 
Niedługo dotarłam do Id Persätern, dawnej leśnej farmy, od której szlak się rozwidlał - można było wybrać stary przebieg wariantem wschodnim albo nowszą ścieżkę zachodnią, bliżej gór i Norwegii, bardziej w sercu rezerwatu. Wybrałam wariant zachodni, był też lepiej oznakowany świeżą pomarańczową farbą. Wkrótce się zachmurzyło i starałam się szybko przemieszczać. Minęłam jeszcze dwie 19. wieczne farmy, ze szczytu wzgórza rzuciłam okiem na lasy po szwedzkiej stronie i góry po norweskiej. Było tam naprawdę dziko, na ścieżce było mnóstwo śladów łosi i bardzo niewiele ludzkich. Jeden z domków w starej osadzie u podnóża góry był specjalnie zbudowany dla turystów, prosty, ale wygodny. Nie zostałam tam jednak, tylko już w mżawce przeszłam kilka kilometrów do chaty Busjön nad jeziorem o tej samej nazwie. Tam warunki były bardziej podstawowe - cztery ściany i dach, ale zamiast podłogi było klepisko, a w drzwiach szpary. Rozpaliłam jednak w piecyku i było mi tam bardzo miło, kiedy o dach zaczął bębnić deszcz.

 
 
 
 
 
 
 
Opady nie były duże i rano było już sucho. Nie licząc oczywiście bagien, przez które trzeba było przejść. W Szwecji na bagnach zazwyczaj położone są deski, tak było i tu, ale nie wszędzie, a deski często były przepróchniałe, więc buty dość szybko przemokły. Na pocieszenie z różnych stron dobiegał klangor żurawi.
 
 

Zbliżając się do cywilizacji, asfaltowej drogi i wsi Flötningen, trafiłam nad piękną rzekę. A we wsi, 500m od szlaku był jedyny supermarket na szlaku. Miał wszelkie cechy wielobranżowego sklepu wiejskiego, jak na Szwecję nie było w nim upiornie drogo, a klientami często byli mieszkający blisko granicy Norwegowie. Choć znakomitą większość jedzenia zabrałam z Polski, uznałam że warto zaopatrzyć się w więcej czekolady i kilka przysmaków, jak chrupki chleb, sok i kabanos z promocji czy tanie cukierki na wagę. Na obiad typowo szwedzka tłusta sałatka ziemniaczana. Spędziłam tam znów kilka godzin ładując baterie. Poprosiłam też o sprawdzenie prognozy pogody i dowiedziałam się, że ma znów padać.

 
 
 
 
Pod wieczór ruszyłam w dalszą drogę, przede mną było prawie 30 km wędrowania głównie leśnymi drogami. Szło się szybko, wokół nieciekawy młodnik, a w nim niespodziewanie wypatrzyłam okazałego łosia. Uciekł szybko, ale i tak cieszyłam się, że udało mi się go zobaczyć. Nie było tym razem żadnej chatki, tylko otwarta, mała wiatka, pod którą rozwiesiłam moskitierę. Komary w bagnistym lesie były dokuczliwe, ale dało się wytrzymać.
 
 
Drobny deszczyk, który rozpadał się w nocy rano ustał i tylko kilka razy pokropiło w ciągu dnia. Na drodze minął mnie samochód, drugi był zaparkowany przy chatce nad rzeką, właściciel najpewniej łowił ryby. Po drodze było ciekawe źródełko, tryskające z rury. Woda pachniała trochę siarką.
 
 
 
Pożegnałam wreszcie drogę i zagłębiwszy się w świerkowo-sosnowy las w kolejnym rezerwacie minęłam dwie wiatki, a niedługo między drzewami wypatrzyłam szczyt, składający się na norweski Park Narodowy Gutulia. Oddzielała mnie od niego bagnista dolinka. Wśród drzew skrzeczały przyjacielsko szaro-rude sójki syberyjskie.
 
 
 
 
Już o 16:30 dotarłam do Valdalsbygget, ładnie utrzymanej w charakterze skansenu leśnej osady. Spotkałam panią, która wyjaśniła mi, że od przyszłego tygodnia będą tam serwować kawę dla turystów. Szczerze wyznałam, że mam zamiar się tam przespać, a pani na szczęście nie miała nic przeciwko. Schron był w zabytkowym, ale odnowionym domku, otoczonym tradycyjnym płotem. W pobliżu pasły się owce. Spędziłam tam jeden z przyjemniejszych wieczorów podczas całej wycieczki, czułam się jak w Bullerbyn :-). Osłona komina skrzypiała tajemniczo, a w księdze gości ktoś narysował trolla, podejrzewanego o wydawanie dziwacznych odgłosów.
 
 
 
 
 

Kiedy nazajutrz opuściłam gospodarstwo zerwał się bardzo silny wiatr. W lesie było jeszcze znośnie, ale w otwartym terenie nie mogłam ustać w pionie i aż mną rzucało. Do Grovelsjön nie miałam jednak daleko i nadzieja na schronienie rosła. Kąt, pod jakim wyginały się brzozy, w które uderzał wiatr od jeziora mówi o skali zjawiska.

 
 
 
 
Byłam pewna, że znajduję się już w Laponii. Granica przebiega chyba nieco bardziej na południe, bo to droga, przy której był supermarket prowadziła do Idre, wsi zamieszkałej przez najbardziej na południe wysuniętą społeczność Saamów w Szwecji (i w ogóle w całej Skandynawii). Swoje renifery hodują oni jednak w górach, które stały teraz przede mną.
 

Grovelsjön to bardzo turystyczna osada, okolica jest bardzo popularnym celem wędrówek, można stąd dojść także do Norwegii - po sąsiedzku znajduje się Park Narodowy Femundsmarka, będący także, podobnie jak Gutulia, miejscem wypasu reniferów. Był fajny sklep z pamiątkami, w którym udało mi się zakupić torebkę ze skóry renifera z tradycyjnymi zdobieniami. Z każdego wyjazdu muszę mieć jakąś pamiątkę :-). Oprócz tego sklepiku we wsi było także monumentalne schronisko STF (Svenska Turistföreningen), obok którego przechodzi Kungsleden. Zatrzymałam się tam na dłużej, przesiedziałam całe popołudnie w przytulnym kąciku. W schronisku można się zaopatrzyć w prowiant, ale wybór jest niewielki, a ceny wysokie. Kilka kilometrów dalej miał być jeszcze jakiś sklep, ale była sobota i właśnie go zamykali, więc nie sprawdzałam. Chciałam wziąć prysznic, ale cena za korzystanie ze schroniska w ciągu dnia była zaporowa - 70 koron.

 
 
 

Późnym popołudniem wróciłam na szlak. Nadal bardzo wiało, ale jakby odrobinę mniej niż rano. Przez pomyłkę zamiast okrążyć wzniesienie zdobyłam szczyt Jakobshöjden. Nic to, z góry było widać szlak, wiele nie nadłożyłam (tylko w pionie).

 
 
 
 

Na wydeptanym szlaku spotkałam kilka osób, a godzinę później doszłam do małej chatki Särsjöbäcken, typowej ratunkowej o spadzistym dachu. Była malutka, ale piecyk, z którego skorzystałam, bo zrobiło się bardzo zimno, był bardzo wydajny. O 4 nad ranem zbudziły mnie głośne pochrząkiwania, wysupłałam się ze śpiwora, wyjrzałam przez okno, a tam całe stado reniferów. Kilka posilało się tuż obok chatki. Miały bardzo jasną sierść, typową dla reniferów z południa. Renifery żyjące na północy częściej są szaro-brązowe. Jak się później dowiedziałam w tradycji Saamów zobaczenie białego renifera wróży szczęście :-)

 
 
 
Rano wiatr trochę się uspokoił i już nie trząsł domkiem. Idąc szlakiem w dół jeszcze raz spotkałam stado reniferów, było bardzo duże. Po drugiej stronie doliny znajdował się niewielki Park Narodowy Töfsingdalens. Szlak tylko przez chwilę prowadzi przez jego teren, mijając najpierw miejsce dawnej letniej osady lapońskiej i przekraczając wypływającą z jeziora rzekę po szerokim moście.
 
 

 
 

Nad jeziorem była wiatka, przy której biwakowało tej nocy troje ludzi. Było dość zacisznie, miejsce bardzo fajne. Dalej szlak zrobił się bardzo kamienisty i kluczenie między głazami wymagało trochę cierpliwości. Kiedy siedziałam przy strumyku minął mnie chłopak z psem. Pies wyglądał na wrednego, ale był bardzo grzeczny :-). Minęliśmy się jeszcze raz na podejściu, a potem kiedy wokół znów była tylko usiana głazami tundra widziałam ich z daleka. Przez chwilę sypnęło śniegiem, potem drobnym deszczem. W dole, nad ładnym jeziorkiem ukazała się chatka Storrödtjärnstugan. Tym razem była to chatka STF, typowa chatka turystyczna, z łóżkami i wysokimi cenami. Sezon rozpoczynał się dopiero za kilka dni i nie było jeszcze strażnika, który pobierałby opłaty. Taka okazja nie trafia się często, więc pomimo wczesnej pory (14:30) postanowiłam tam zostać. Chłopak z psem poszedł dalej, po południu wpadła na chwilę dziewczyna pracująca w schronisku w Grovelsjön, która miała akurat urlop, a potem zostałam sama. Rozpaliłam w piecu, podgrzałam wodę i umyłam się oraz włosy. Co za rozkosz!

 
 
 
 
 
 
 
 
 
Po takim wypoczynku należało wziąć się do roboty. Bezchmurne niebo o poranku wróżyło deszcz wieczorem (tak to już jest), więc wyruszyłam o swojej stałej porze - o 9. Zeszłam znów w strefę lasu, na bagnach jak zwykle panował gwar, a ptaki brodzące próbowały odwrócić moją uwagę od swoich miejsc lęgowych. Na słupku tabliczka - rezerwat Rogen. Rogen to wielkie jezioro, w którego bliskim sąsiedztwie znajduje się jeszcze wiele mniejszych, pozostawionych przez cofający się lodowiec. Obfitują one w ryby i stanowią doskonałe miejsca do pływania czy to kajakiem, canoe czy packraftem. Jezioro wkrótce zobaczyłam z bliska, z przy położonej nad nim wiatce ognisko było jeszcze ciepłe.
 
 
 
 
Nie wiedziałam po co szlak zaczął wspinać się mozolnie na wzniesienie. Spotkałam na nim szczelnie opatulonego wędrowca, a w pobliżu szczytu parę starszych ludzi z ogromnymi plecakami. Na szczycie przekonałam się o sensowności wspinaczki - wokół roztaczał się fenomenalny widok na jezioro Rogen i otaczające je góry i lasy. Gdyby nie wiało spędziłabym tam więcej czasu, lecz dopiero niżej było dogodne miejsce do podziwiania wśród sosen.
 
 
 
 
 

Szlak prowadził wzdłuż jeziora bez większych atrakcji, lasem. Zbierały się chmury i znów popołudniu przyspieszyłam w nadziei na znalezienie schronienia przed deszczem. Zerwał się silny wiatr, a kiedy dotarłam do otwartej wiatki, skonstatowałam, że wcale się ona nie nadaje na nocleg. Zlokalizowana była tuż nad brzegiem jeziora i ustawiona do wiatru otwartą ścianą. Na dodatek ławki były wąskie. Postanowiłam więc poszukać lapońskiej kåty, która według mapy znajdowała się gdzieś w pobliżu. Poszukiwania zajęły mi trochę czasu, ale zakończyły się sukcesem. Kåta znajdowała się w innym miejscu niż na mapie, ale wypatrzyłam ją między drzewami. Była otwarta, w bardzo dobrym stanie, jednak z jakiegoś powodu nie zasłonięto dymnika i kropiący już deszcz dostawał się do środka. Szałas był jednak obszerny i pod ścianami nie padało. Na kołku wisiała trochę wyleniała skóra renifera, jakiej zwykle używa się do siedzenia. Na niej rozłożyłam swoje legowisko. Każdy nocleg w kacie ma dla mnie urok spełnionego marzenia, więc bardzo się cieszyłam, że mam taki dach nad głową.

 
Konstrukcja tradycyjnego lapońskiego domu jest dość prosta, opiera się na wbitych w ziemię słupach, na których opierają się gałęzie tworzące ściany. Są one obłożone korą brzozową, a dopiero potem ziemią, którą szybko porastają trawy i mchy. Kora brzozowa zapewnia wodoodporność, a darń izolację. Obecnie pod korę brzozową kładzie się grubą plastikową folię, chroniącą przed przeciekaniem wilgoci. Na darń kładzie się jeszcze gałęzie, żeby dodatkowo zabezpieczyć konstrukcję. W kåcie nie ma okien, jest tylko otwór u szczytu. Nie ma także podłogi, od drzwi do paleniska, które znajduje się na środku prowadzi chodnik wyłożony płaskimi kamieniami. Wokół na gołej ziemi kładzie się drobne gałęzie brzozy, a na nich skóry renifera. Przestrzeń jest, a raczej była, w czasach kiedy Saamowie mieszkali w kåtach, odpowiednio rozdzielona - naprzeciwko drzwi, po drugiej stronie paleniska trzymało się domowe urządzenia, po bokach spali najpierw pan i pani domu, dalej małe dzieci, starcy, większe dzieci, a najbliżej drzwi służba. Nie wiem jak się wszyscy byli w stanie tam zmieścić, tak jednak było.
 
 
 
 
 
 
Po przelotnym deszczu była długa przerwa w opadach, więc mogłam się jeszcze przejść nad wzburzone wiatrem jezioro. Rozpadało się dopiero nocą, a kiedy rano przestało padać zapanowała parna, bezwietrzna pogoda. Bałam się, że będą mi tam wlatywać komary, ale było ich tylko kilka. Wilgotność za to była znacząca, bo okolica bagienna i piasek na podłodze niewiele w tej kwestii zmieniał. Ubranie wiszące na ścianie nieprzyjemnie zawilgło.
 
Słońce wkrótce osuszyło ziemię, pojawił się błękit nieba i dzień zapowiadał się przyjemnie. Wędrówka lasem była dość nużąca, ale potem szlak zrobił się bardzo kamienisty i to dopiero było nużące. Czułam się jak bocian podnosząc nogi przy każdym kroku. Były ze dwie ławeczki, kilka ładnych jeziorek, a potem chatka STF, w której spoczęłam na godzinę. Za chatką nie było już tak kamieniście, mimo to ktoś uznał, że wędrowcom trzeba dodać otuchy.
 
 
 
 
 
 

Ten odcinek bardzo mi się podobał, teren był morenowo pagórkowaty, usiany jeziorami. Ciszę mącił lekki wiaterek i piski wodnego ptactwa. Las brzozowy się zielenił tak jak lubię, a na horyzoncie bielały łaty śniegu. Nad jednym z jezior była piaszczysta plaża i fajne miejsce biwakowe, poszłam jednak dalej, do wiatki Broktjärnstugan. Ścieżka była mało uczęszczana i słabiej oznakowana. Wiatka okazała się być dość prowizoryczna, ale miała swój urok. Miała formę katy, ale była z desek, były okna i podłoga tylko rozmiar pryczy na max 170 cm wzrostu. Trochę dziurawa, więc kiedy w nocy trochę popadało rano miałam krople wody na śpiworze. Obok była druga malutka chatka z większą powierzchnią sypialną, ale kompletnie prześwitującymi drzwiami, a komarów było sporo.

 
 
 
 

Z rana było znowu pochmurno, szare światło potęgowało wrażenie surowości krajobrazu. Wędrówkę wzdłuż pasma Vättafjället wspominam jako jeden z piękniejszych odcinków, zupełnie pusty, z resztkami śniegu, chmurami wiszącymi nad ciemnymi zboczami gór.

 
 
 
 
 
 
 

Spotkałam dwóch chłopaków z Niemiec, którzy tego ranka zaczęli wędrówkę i chcieli dojść do Fulufjället. Rozbawili mnie pytając ile dni jestem w trasie: 3, 4? Był to mój 13ty dzień. Poradziłam im żeby wybrali zachodni wariant szlaku w Drevfjällen i pożegnałam się. Spieszno mi było do wsi Fjällnäs. Doszłam tam drogą żwirową, która zaczynała się na zboczu. Szlak do wsi istnieje teoretycznie i według mapy wymaga przeprawy przez głęboką rzekę, ale nigdzie go nie widziałam. Drogą idzie się przez most. Za mostem znalazłam garaże z gniazdkami elektrycznymi, więc podpięłam się tam na trzy godziny. Przechodzący i przejeżdżający tubylcy przyglądali mi się z ciekawością. Nieopodal blisko szosy był ładny wodospad (stoły piknikowe, wiatka, wc z prawdziwymi spłuczkami).

 
 
 
Wieś była raczej letniskowa, tzn. zimowa, narciarska. Był tam camping, ale nie zaglądałam. Odnalazłam szlakowskazy i popędziłam w górę brzozowym lasem pełnym komarów. Zrobiłam krótką przerwę w chatce przy szlaku narciarskim i pognałam dalej. W otwartym terenie komary dały spokój i mogłam już iść spokojnie. Jednak było tam jakoś dziwnie (srebrno-zielono od wierzby lapońskiej i zielono od brzóz, które rosły nie w niższych miejscach, ale w kępkach o niewyjaśnionej lokalizacji), szlak wiódł drogą dla quadów i nie podobało mi się tam. Zbliżała się już noc, a w każdym razie tak pokazywał zegarek, więc zatrzymałam się na noc. Oczywiście w domku, małym i przytulnym.
 
 
 
 
 
 
 
Nocą dokonała się tradycyjna zmiana pogody i znowu zrobiło się ładnie. Ścieżka okrążyła wzniesienie i zeszła nad rzekę, po czym znów wspięła się wyżej. Krajobraz należał do tych, które podobają mi się najbardziej - rozległy, z mnóstwem małych jezior, w których odbijał się błękit nieba. Z najwyższego punktu dostrzegłam głęboką zieloną dolinę, postanowiłam spożyć tam drugie śniadanie. Żwawo ruszyłam w dół, a po drodze spotkałam starszego Niemca z lekkim plecakiem Expeda. Właściciel plecaka najwyraźniej był spragniony konwersacji, więc dowiedziałam się, że zapas jedzenia odjął plecakowi fabrycznej lekkości.
 
 
 
 
 
 
W dolinie brzozy były soczyście zielone, a w leśnym runie zaczynały kwitnąć bodziszki i jaskry. Była to ta miła pora roku, kiedy lapoński las nie jest jeszcze podszyty bujnymi chaszczami, z których wylatywałyby setki komarów. Za mostem była minimalistyczna wiatka, w której zmitrężyłam godzinę na kontemplacji. Zamieniłam kilka słów z emerytem wracającym ze spaceru (w to miejsce da się dojechać rowerem z niedalekich wsi). W końcu zarzuciłam wciąż ciążący mi plecak i ruszyłam lasem w górę. Tam gdzie las się kończył moją uwagę przykuł szum wodospadu. Nie był może wysoki, ale całkiem ładny. Powyżej wodospadu trzeba było przejść przez potok, ale dało się po kamieniach.
 
 
 
Wyszłam na otwarty teren, odwróciłam się, a tam już całkiem blisko zawisła ciemna chmura. I znów, jak prawie co dzień, uciekałam przed deszczem. Ulewa przesłoniła przełęcz, którą przeszłam przed kilkoma godzinami, a potem magicznym zbiegiem okoliczności powędrowała na wschód i tylko przez kilka chwil z nieba padały nadtopione grudy śniegu.
 
 
 
Już nie pędząc dotarłam do ratunkowej chatki Svaatetjahke, nikogo nie było, więc objęłam ją w posiadanie na tę noc. Godzinę później niespodzianka - dostrzegłam parę wędrowców rozbijających namiot nieopodal. To był pierwszy raz kiedy widziałam kogoś w pobliżu mojego noclegu. Musieli to być Szwedzi, bo nawet nie pomyśleli żeby zanocować w chatce nielegalnie. Tym sposobem miałam ją dla siebie, ale zachowywałam się dyskretnie (o ile to możliwe w jaskrawo pomarańczowych getrach).
 
 
Kiedy rano wychodziłam sąsiedzi jeszcze nie zwinęli namiotu. Więcej się nie zobaczyliśmy. Ciepłe słońce grzało, ale około południa na niebie pojawiła się mgiełka. Gęstniała jednak powoli i pogoda nie zmieniła się jednak szybko, co zwiastowało dłuższą niepogodę. Tymczasem jednak cieszyłam się widokiem bardziej niż dotąd wybitnych masywów Skarsfjället i coraz bliższego Helags. Mijałam wielkie stado reniferów, kiedy spotkałam idącą na przeciwko panią z małym plecakiem. Była to strażniczka chatki - wiedziałam więc, że sezon się rozpoczął, więc i duże schroniska, które miałam na trasie aż trzy, będą już otwarte. Tymczasem w związku z nieobecnością strażniczki posiedziałam z godzinę w chatce przeglądając plik czasopism turystycznych. Słowo pisane w outdoorze sprawia mi zawsze ogromną przyjemność. Nawet jeśli rozumiem co dwudzieste słowo :-)
 
 
 
 
 
Druga część dnia obfitowała w leniuchowanie. Robiłam zdjęcia kwiatkom, siedziałam w zacisznej kotlince, w której nie było wcale komarów. Potem wspięłam się na zbocze góry Helags i przeszłam przez reniferowy płot. To, co zobaczyłam po drugiej stronie było nieco rozczarowujące - kotlinę przecinała linia wysokiego napięcia, prowadząca do schroniska. Masyw Helags robił z kolei bardzo ponure wrażenie. Zeszłam do schroniska i najpierw usłyszałam śpiew, a potem zobaczyłam ludzi tańczących wokół majowego słupa. Midsommar! Szwedzi z zapałem celebrują najdłuższy dzień roku, ale robią to zawsze w piątek po tym zjawisku.
 
 
 
 
 
 
 
 
Korzystając z dobrego humoru obsługi utargowałam prysznic za 10 koron. Byłam przeszczęśliwa, woda była rozkosznie ciepła, przeszkadzało mi jednak to, że myć trzeba było się publicznie, jak w więzieniu, bez zasłon. Takie prysznice zdarzają się też na szwedzkich kempingach. Ładowanie aparatu jak zwykle trwało, a ja siedziałam w jadalni, obserwując tłum zgromadzony na uroczystej kolacji. Pod wieczór spakowałam manatki i odeszłam 3 km od schroniska żeby rozbić namiot w bardziej ustronnym miejscu. Do ratunkowej chatki było daleko, a pora późna, zaliczyłam więc pierwszy i jedyny biwak na trasie. Jak tylko się rozłożyłam rozpadało się na dobre, lało całą noc i cały poranek.
 

Opady były dość spore, bo strumyki wezbrały. Mogłam się o tym przekonać empirycznie zaraz po rozpoczęciu wędrówki następnego dnia, bo konieczne było przejście najpierw jednego, a potem kilku innych w bród. Były jednak płytkie i nie takie zimne (a może nie odczułam zimna przechodząc w butach). Trasa była popularna i spotkałam kilka osób, krzywiących się na widok znaków szlakowych po drugiej stronie potoków.

Chmury powoli się uniosły i mogłam zobaczyć góry - masyw Sylarna, którego połowa znajduje się w Norwegii. To były największe góry na szlaku i można było przyjrzeć się im z bliska z nieco ośnieżonej przełęczy. Szlak, który tam prowadził był jeszcze bardzo mokry z powodu roztopów. Od śniegu ciągnęło zimnem, ale kwiatkom to nie przeszkadzało.
 
Z lodowca (są trzy) spływały wodospadem potężne strumienie tworzące rzekę Enan (od niej wziął nazwę nowy namiot Hilleberga). Dolina była niezwykle piękna, pełna pozostałości z epoki lodowcowej, jak na przykład takich żwirowych pagórków.
 
Do schroniska Sylarna było już bardzo blisko. Okazało się być brzydkie, także wewnątrz nie miało ładnego wystroju. Spędziłam tam tylko pół godziny, obejrzałam lapońskie budowle, które prawdopodobnie postawiono dla turystów i przeszłam jeszcze dwa kilometry do małej chatki Gamla Sylen. Była nowa, pachniała drewnem, położona nas strumykiem. Obawiałam się czyjejś wizyty na tak popularnym szlaku (ten fragmenty należy do chyba najbardziej masowo uczęszczanej trasy Jämtlands Triangeln) i rzeczywiście pojawiła się najpierw grupa młodzieży zdążająca do schroniska, a potem młoda para, która rozbiła namiot w pobliżu. Na szczęście nikt nie miał nic przeciwko mojemu pozostaniu w chatce. Zachód słońca ozłocił okolicę, srebrzyste liście wierzby lapońskiej aż się mieniły i tylko słupy wysokiego napięcia po raz kolejny psuły wrażenie.
 
Tłumy ruszyły ze schroniska o 9, ale byłam już wtedy spakowana. Większość skręciła na inny odcinek szlaku, ale kilka osób szło tą samą trasą co ja. Kolejne osoby nie były pewne czy Polska jest w Unii Europejskiej... Dwie panie nawet biegły. Przemierzany odcinek przypominał mi Park Narodowy Padjelanta daleko na północy Laponii. Podobnie jak tam teren był łagodnie pofalowany, a ośnieżone góry pozostały daleko na horyzoncie. Wianek to pozostałość po świętowaniu Midsommar.
 
 

17 km minęło mi bardzo szybko, po czym zaległam na 4 godziny w ostatnim schronisku Blåhammaren. Część była kamienna, zabytkowa, stała też latarnia morska z kamienia. Całkiem przyjemne schronisko, sympatyczna obsługa. Maik właśnie demontowano.

 
 
Na wieczór miałam jeszcze tylko 3 km do przejścia i znowu chatka. Na górze wiało potwornie, ale i niżej wiatr był silny. Ten szlak, sądząc po księdze gości i reliefach wydłubanych w stole, odwiedzali głównie Norwegowie. Była to najprostsza droga do cywilizacji i granicy.
 
 
Wiatr do rana się uspokoił, wyszłam jak zawsze o 9 i podążyłam w dół, do brzozowego lasu i mostu na Enan. Rzeka była głęboka, płynęła powoli. Znakomicie nadawała się na spływ, jeśli ktoś szuka ciekawej destynacji mogę śmiało polecić.
 
 

Koniec Södra Kungsleden był coraz bliżej, pozostał mi tylko ostatni bagnisty pagórek, zejście w dolinę i krótki odcinek do Storlien. Na szczycie wzniesienia spotkałam parę z plecakami, ale tylko się przywitaliśmy. Wśród bagien trafiały się jeziorka, kwitła wełnianka. Było kilka dogodnych miejsc biwakowych. Według mapy powinnam wyjść prosto na asfalt w Storvallen, ale tabliczka wskazywała, że piesi mogą kontynuować szlakiem skuterowym. Położono trochę desek na zachętę, ale niebawem się ten luksus skończył i trzeba było stąpać po nasiąkniętym wodą torfowisku. Kiedy szlak po raz kolejny zbliżył się do asfaltu dałam za wygraną, bo znaki prowadziły prosto w głębokie bagno i przecinały jakąś rzeczkę, a śladów pieszych nie było tam wcale. Widocznie każdy puknął się w głowę i wyszedł na drogę. Tak zrobiłam i ja, po czym wyszłam na tyły taniego supermarketu z ofertą dla imigrantów. Stamtąd szłam w kierunku Storlien asfaltem. Zajrzałam do hostelu STF, ale nie było tam żywego ducha. Po drodze był jeszcze jeden znak dla pieszych kierujący w bagno, ale po kilku krokach z niego zawróciłam. Podążyłam prosto do miasteczka, napotykając najpierw tablicę z napisem, a potem upragniony supermarket. Parking był pełen samochodów na norweskich rejestracjach, a sklep był dosyć tani. Naturalnie zrobiłam drobne zakupy. Na półce były polskie konserwy, a także słoiki z ogórkami :-)

  
Do centrum był jeszcze kilometr, poszłam tam po dłuższej przerwie. Oficjalnie zakończyłam przejście szlaku przy dworcu kolejowym. Nie było żadnej specjalnej tablicy, ot tylko napis "Kungsleden". Wędrówkę zakończyłam po 18 dniach. Pora była jeszcze wczesna, a ja wcale nie zamierzałam na tym poprzestawać - skierowałam się ku granicy z Norwegią. Skorzystałam z okolicznej atrakcji jaką jest "Blomsterstigen", pętla okrążająca najbliższą górkę z mnóstwem ławek i tabliczkami przy rosnących dziko kwiatkach. Taka ścieżka botaniczna.
 
Wydostałam się nią na szczyt wzniesienia, z którego rozciągał się piękny widok. Stała tam wiata Vindarnas Tempel, co się tłumaczy na Świątynia Wiatrów. Nazwa wyraźnie mówi jakie tam panowały warunki :-). Stamtąd udałam się w kierunku sporego jeziora. Spodziewałam się jakiejś nieuczęszczanej ścieżynki, ale była tabliczka "Skurdalsporten", a ścieżka wydeptana i nawet w kilku miejscach resztki obłażącej farby. Krajobraz był ciekawy - skały były wygładzone przez lodowiec, było nawet widać rowki wyżłobione przez kamienie, które wlókł za sobą. Nad jeziorem wydało mi się wręcz magicznie, taka tam była pustka, tak malownicze było jezioro o skomplikowanej linii brzegowej, z kilkoma wysepkami. Uciekł mi sprzed nosa renifer, biegnąc w podskokach.
 
 
Byłam już blisko granicy, kiedy spostrzegłam nietypowy głaz na szlaku. Kiedy przyjrzałam mu się z bliska odkryłam, że nie był to zwykły, współczesny znak, ale prastary kamień runiczny, czy coś w tym rodzaju. Były na nim wyryte krzyże i chyba także litery. A więc moje "magiczne" odczucie miało swoje uzasadnienie! Wyobrażacie sobie moją radość - zupełnie się nie spodziewałam takiego znaleziska. Na tym jednak nie koniec. Szlak doprowadził mnie do norweskiego schroniska, bardzo wygodnego, ale jak to zwykle bywa w Norwegii, zamkniętego. W pobliżu był żółty kopczyk, więc miałam pewność, że to Norwegia. Rozejrzałam się po okolicy i zauważyłam ogrodzenie wokół wygładzonej skały. Podeszłam i spostrzegłam, że na jej powierzchni także były wyryte krzyże. W innej skale wydrążono dołki. Jak się później dowiedziałam z internetu, prowadził tamtędy szlak pielgrzymkowy do Trondheim, gdzie w katedrze spoczywają szczątki świętego Olafa (byłam tam przy okazji wędrówki przez Dovrefjell i Rondane). Szlak pielgrzymkowy zaczyna się w Sundsvall i chyba nadal tędy prowadzi. Nie udało mi się ustalić wieku zabytków.
 
 
 
 
 
 
W związku z tym, że schronisko było zamknięte zawróciłam do Szwecji. W dole, nad jeziorem, stała jedna z niezliczonych chatek. Na następny dzień zapowiadano duże opady, a ja miałam jeszcze trzy dni do lotu powrotnego, więc postanowiłam spędzić tam dwie noce. Wieczór był piękny, do późna siedziałam na ławce nad wodą. Nocą rzeczywiście się rozpadało i nie przestało aż do popołudnia następnego dnia, ale deszcz był drobny i nie było go aż tak dużo. Przyjemnie jednak było mieć suche schronienie i obijać się cały dzień: jedzenie, sudoku, karty z samą sobą. Wieczór już znowu był ładny, tylko meszki trochę dokuczały.
 
 
Kiedy z trzech dni do odlotu zrobiły się dwa stwierdziłam, że należałoby wracać do cywilizacji. Pożegnałam jezioro, chatkę i Laponię - do następnego razu. Na powrót do Storlien wybrałam drugą połowę botanicznej ścieżki, z której widać było głęboką dolinę, którą lodowiec niegdyś pełznąć w kierunku Oceanu Atlantyckiego. W Świątyni Wiatrów tym razem aż tak nie wiało.
  
 

Poszłam jeszcze raz do sklepu i kupiłam półtora kilograma szwedzkiej czekolady na pamiątkę - z lukrecją, ze słonymi wafelkami, bardzo smaczną. Dwie tabliczki 200g kosztowały 30 koron, a więc nie najgorzej. Mając dwa dni na dojazd do Sztokholmu zamiast drogiego pociągu (1500 koron za bilet kupiony z wyprzedzeniem przez internet) wybrałam autostop. Nie wiedziałam jak mi pójdzie, była już 11, a tu ledwo machnęłam od razu zatrzymał się samochód z dwoma rozrywkowymi facetami. Jeden był Szwedem, a drugi Finem, byli po sześćdziesiątce i bardzo zabawni, jak żywcem wyjęci ze skandynawskiej komedii. Podwieźli mnie kilkadziesiąt kilometrów. Potem złapałam trzy okazje zanim wydostałam się za
Östersund (dwa razy jechałam z ciemnoskórymi emigrantami i na koniec podwiózł mnie policjant w nieoznakowanym radiowozie, któremu zrobiło się mnie żal). Na stacji benzynowej postałam godzinę i dwadzieścia minut z napisem "Sundsvall", a potem stał się cud i zatrzymał się bardzo miły chłopak, który jechał do samej Arlandy. Bawiliśmy się doskonale (hej Joakim!). Wysiadłam na lotnisku o 23, przy niewielkim lasku, który uznałam za idealny na biwak. Rozbiłam się i padłam spać. Następnego dnia zanim wstałam zrobiło się południe i nie chciało mi się już nic robić. Po prostu siedziałam w lesie... Po południu przeszłam się na stację benzynową po wodę i zorientowałam jak dojść na lotnisko (5 minut). Przy okazji dowiedziałam się, że biwakuję koło komendy policji :-). Potem nadeszła chmura deszczowa i znów schroniłam się w namiocie... A rano pobudka przed siódmą i na samolot.


 



Na tym kończę relację :-). Dodam może jeszcze garść wskazówek praktycznych, gdyby ktoś był zainteresowany:
 
Dojazd:
 
lot Norwegianem do Sztokholmu (lotnisko Arlanda)
 
Arlanda - Borlänge pociąg SJ (http://sj.se), Borlänge - Sälen autobus (http://www.dalatrafik.se/sv/english/)
przez internet można kupić bilet połączony na pociąg i autobus, z wyprzedzeniem za około 500 koron
 
Storlien - Arlanda pociąg nocny z przesiadką w Sundsvall ((http://sj.se), 1500 koron
 
lub autostopem - polecam!
 

mapy: Lantmätteriet (1:100 000): W2, W1, Z8, Z6

 
 
Noclegi:
 
namiot - jak zwykle w Szwecji rozbić się można wszędzie
 
na trasie znajdują się 4 chatki turystyczne i 4 schroniska STF otwarte w sezonie (poza sezonem także mają otwarte pomieszczenia, ale nie ma strażnika), cena za nocleg to 460 koron (https://www.swedishtouristassociation.com/uploads/sites/2/2015/11/Priser-fjallstugor-2016-ENG.pdf), do tego 2 chatki bez strażnika przez cały rok i jedna ze strażnikiem w sezonie, będące własnością powiatu (te dwie 100 koron za noc)
 
poza tym na szlaku są 24 chatki, przeznaczone wyłącznie do korzystania z nich w ciągu dnia i 9 wiat (jak zauważyliście, z wyjątkiem jednego noclegu zawsze spałam w tych miejscach, jednak oficjalnie jest to zabronione); wiaty są tak zrobione, że niezbyt nadają się na nocleg, zwłaszcza w deszczu, bo jedne są mało osłonięte, inne mają wąskie ławki
 
Sklepy:
 
po drodze nie ma wielu możliwości zaopatrzenia się w żywność i jak zwykle w Skandynawii jest bardzo drogo
sklepy znajdują się w:
Sälen (start)
Flötningen
Storlien (finisz)
w Gördalen jest otwarta w weekendy knajpka
 

Da się dojechać autostopem do sklepu w Funäsdalen (z Fjällnäs), podobno jest też mały sklep kilka kilometrów od Grovelsjön, ale nie wiem o nim nic więcej.

 

Ponadto także schroniska górskie prowadzą sprzedaż artykułów żywnościowych. W Grovelsjon ceny są jeszcze stosunkowo niskie jak na schronisko, w Helags, Sylarna i Blåhammaren są absurdalnie wysokie (porcja liofilizatu dla jednej osoby 95 koron).

 
Polecam jak najwięcej prowiantu zabrać ze sobą z Polski, ja jak zwykle zabrałam prawie całe jedzenie, dokupiłam tylko trochę słodyczy i coś świeżego.
 
Gaz (kartusze nakręcane) można kupić na stacjach benzynowych w Sälen i Storlien oraz w schroniskach.